↠ᴛʜᴇ sᴛᴀʀs sᴄʀᴇᴀᴍ ᴛᴏᴏ↞

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


"━ ᴛʜᴇ sᴀʀᴄᴀsᴍ ᴏғ ᴀ sᴏʟᴅɪᴇʀ"
"━ ᴛʜᴇ ᴅᴇʟᴜsɪᴏɴ ᴏғ ᴀ ᴅʀᴇᴀᴍᴇʀ"

___________________________________

Wstyd było się przyznać, że się zakochali, nawet przed samymi sobą. Oczywiście nikt nie mówił tego głośno, niech Moc broni, ale tak czy owak doskonale o tym wiedzieli.

Ktoś mniej wprawny w szpiegostwie lub sztukach militarnych nie zauważyłby subtelnych znaków; postawy, jaką zasłaniał ją klingą miecza, sposobu, w jaki celowała blasterem zza jego ramienia, spojrzeń i muśnięć, jakie stanowiły ich wspólny język.

Oprócz dyplomacji, naturalnie. W tym oboje czuli się jak ryby w wodzie.

Byli szalenie zakochani, to prawda. Tylko obce gwiazdy były świadkami ich miłości, gdy nie bali się odkrycia w bezmiarze kosmosu. A ile było takich momentów? Naprawdę niewiele.

Nie była to wesoła miłość, świętowana na okrągło. Ukryta, wciśnięta gdzieś między konwenanse a uprzejmość, zgnieciona, pełna tęsknoty, ale wciąż żywa, a to najważniejsze. Zasilana każdą komórką serca, jaką mogli dać, każde spojrzenie napełniało bak, dodawało skrzydeł.

Była tragiczna, jak najlepszy dramat, który starożytni Grecy w mgnieniu oka pokochaliby niemal tak, jak swoje własne sztuki odprawiane na Wielkich Dionizjach, poświęconych oczywiście tragediom. 

Nie liczyła, ile razy gryzła się tym, że kiedyś go straci; że kiedyś nie ujrzy jasnej mandaloriańskiej zbroi, błękitnej klingi miecza, grzywy rudawych włosów. Że będzie musiała go pożegnać publicznie, oddać mu hołd bez ani jednej łzy, bo księżnej tak nie wypada, płakać po kimś, kto miał być jedynie współpracownikiem. Że galaktyczne media zrównają ją do poziomu przyjaciółki, za który już dawno wykroczyła.

Że chociaż wszyscy będą ją pocieszać, nigdy nie będą wiedzieli, dlaczego tak rozpacza.

Nie tylko ona się bała. Jego serce, świadome tylu bitew, ile przetrwało ściskało się z niepokojem, gdy wychodziła ze statku; a nuż jakiś psychopata podłożył bombę? Co, jeśli to on musiałby pokornie pochylić głowę przed ciałem, aby następnie dostać może kilka współczujących spojrzeń, ale nigdy nie dowiedzą się, dlaczego tak cierpi?

Wystarczy. Wystarczyło zadręczanie się tym na misjach, choć powinien był schować uczucia głęboko do kieszeni. Zgodnie z Kodeksem już ich nie wyjmować.

- Satine?

Odwróciła się od okna zajmującego całą ścianę, zaniepokojone niebieskie oczy odnalazły identyczne, choć poważniejsze i z iskrą sarkazmu, którym chętnie obdarzał Anakina.

- Obi Wan - wyszeptała z ulgą, gdy drzwi apartamentu się za nim zamknęły, odgradzając ich od możliwych szkodliwych spojrzeń.

Nie minęło pięć sekund, a już tonęła w ciepłych, silnych ramionach, chowając twarz w zgięciu szyi, czując znajomy zapach. Co rusz poprawiała uścisk, nie mogąc się zdecydować, której części woli dotknąć najpierw; karku, ramion, policzków, po kolei więc zmieniała układ dłoni.

- Widzisz? - uśmiechnął się łagodnie. - Przeżyłem kolejną kampanię i musiałem wrócić, co za wstyd. - Pomruk zakończył się w okolicach jej ucha, na co i ona pozwoliła sobie na rozluźnienie. Oparła miękko czoło o pierś generała, przez chwilę zamkniętą pod powiekami tylko ciesząc się z zapachu i obecności.

- Tęskniłam za sarkazmem żołnierza - powiedziała. - Jedynym, który mógłby wrócić na wpół żywy z pola bitwy i twierdzić, że nic się nie stało. - Odgarnęła przydługie włosy z twarzy Obi Wana.

- Ten akurat zachowałem dla Anakina i Ahsoki - wyjaśnił lekko.

Och, tak. Każda rozmowa zmieniała się w minipotyczkę słowną. Coś, bez czego każde ich spotkanie, obojętnie czy zawodowe, czy prywatne, było nieudane.

- Myślałam, że i ja coś dostanę - zmarszczyła z udawanym oburzeniem nos.

- Złudzenie marzyciela - odparł, zaraz potem całując czule jej skroń. - Ale tak, mam coś dla ciebie. Oprócz tego, że przychyliłbym ci nieba. - Zaczekam chwilę, robiąc efektowną pauzę i jednocześnie budując napięcie. Uwielbiał dramatyczne wejścia i sceny, znała go od tej strony. - Odchodzę z Zakonu.

- Jak to: odchodzisz? - Satine uwolniła się z uścisku. - Rezygnujesz z lat szkolenia, z tego, kim jesteś, co cię ukształtowało-

- Tak - przerwał jej łagodnie. - Przepraszam, dokończ swoje wyrzuty, poczekam - dodał, ale nieszczery błysk rozbawienia w oczach go zdradził.

- Nabijasz się ze mnie! - Skrzyżowała ramiona na piersi.

- Ależ skąd, ja tylko naginam rzeczywistość.  - Rozbawienie było wyjątkowo trudne do ukrycia. - Nie powiedziałem im, ale to była moja ostatnia misja. Teraz będziemy tylko ty i ja, i może jakiś miły domek na sympatycznej planecie.

- Obi Wan, nie musisz tego robić.

- Muszę, inaczej będziemy musieli się ukrywać do śmierci - zaoponował z cieniem wzburzenia. - A tego nie chcemy. Mamy czas, powinniśmy z tego skorzystać. Zakon to uniemożliwia.

- To ty jesteś niemożliwy, generale Kenobi. - Księżna wspięła się na palce i pocałowała go delikatnie. - Przeszkadzało by mi to, ale tylko dzięki temu jeszcze żyjesz.

Cichy śmiech poniósł się po pomieszczeniu.

- No widzisz, bycie niewydarzonym geniuszem militarnym na coś się przydaje. -Ze sztuczną skromnością wzruszył ramionami.

- Nie słucha się ciebie twój własny uczeń - przypomniała mu wesoło, wciąż z uśmiechem.

- Anakin to wyjątkowo ciężki przypadek.

- To prawda, trudno z nim rozmawiać. Tyle energii i uporu. - Pokręciła głową.

- Jeszcze jedno, Tine. - Nieczęsto używał tego zdrobnienia, bo rzadko kiedy mieli na tyle prywatną, intymną sytuację, a nie chcieli ryzykować, że ktoś usłyszy. - Odchodzę, bo nie chciałem ryzykować. Nie chciałem ryzykować, że kiedyś będziesz musiała mnie żegnać. Wojna to nie zabawa.

- Byłam przeciwna robieniu z ciebie generała - przypomniała Satine, kładąc dłoń na piersi rycerza.

- Co za szkoda, że tylko ja się nadawałem. - Kolejny pocałunek tym razem dosięgnął czoła. - Widocznie jestem niezastąpiony. - Mężczyzna uśmiechnął się ciepło, zagarniając Satine do siebie i całując.

Uwielbiała dzielić z nim jego charkterystyczne ciepło, pewność siebie wymalowaną silną postawą, nawet pole bitwy. Plany Obi Wana były szalone, niejednokrotnie spalały na panewce, ale wiedziała, że stara się uniknąć rozlewu krwi; podobnie jak ona, nie był w stanie biernie patrzeć, jak jego żołnierze oddają życie.

Wiedziała, że postawiłby, ba, że stawia ich życie ponad swoje, choć był dowódcą. Ale dobry dowódca dba o swoich ludzi.

- Każdego można zastąpić, nie łudź się. Zależy, naturalnie, gdzie. Tu by się nie dało - położyła dłoń na sercu.

Tak było. Słodko-gorzkie, pełne łez, lecz prawdziwe na ten szczery sposób, który znają jedynie gwiazdy.

Sposób mówienia jeszcze nie wypełzł poza ten przystosowany do pogawędek wśród polityków, którzy za wszelką cenę nie mogli się dowiedzieć o ich romansie. Romansie, bo jakkolwiek ordynarnie by to słowo nie brzmiało, było prawdziwe.

- Nie wystarczy, że odejdziesz z Zakonu, Obi Wan - zwróciła mu uwagę. - Muszę doczekać końca kadencji i zrezygnować z funkcji senatora. To dwa lata. To... długo. - Zmartwiona nową przeszkodą na chwilę uniosła błagalnie wzrok ku gwiazdom nad Coruscant. I mimo uczucia odarcia ich z mistyczności, w końcu były zamieszkane i poznane, poczuła się lepiej. W końcu były daleko; może którejś z nich jeszcze nie odkryto.

I chociaż nie było przeszkody, której Satine Kryze by nie pokonała, bezsilność wobec czasu zagnieździła się w jej duszy.

- Załatwię to jutro. Im szybciej, tym lepiej. - Jedi ponownie nakierował ją na tor opuszczenia Zakonu.

- Anakin wie? - spytała cicho. Wiedziała, jak bardzo młody rycerz jest związany z byłym mistrzem.

- Nie, nie wie... ale sądzę, że zrozumie - Obi Wan spuścił wzrok.

Znała tę postawę. Czuł się winny.

- Nie obwiniaj się, nikt nie każe ci odejść. Jestem pewna, że nikt nie będzie miał ci tego za złe. - Położyła dłoń na barku mężczyzny. - Zrozumieją, to mądre dzieci. Dobrze ich wychowałeś - zaśmiała się.

Ciężko było wpoić mu, by nie winił się za każdą porażkę, a jednak. Z ust Ahsoki słyszała po każdej misji, jak ładnie zarysowane brwi Obi Wana marszczą się, gdy on zdusza szloch w zarodku po każdym zestrzelonym myśliwcu, każdym utraconym żołnierzu. Wiedziała, że zamykał się wtedy u siebie i starał się zespoić z Mocą na tyle, by wyczuć, czy na pewno ich stracił, czy na pewno nie da się nic zrobić... Znała go na tyle dobrze by wiedzieć, że najchętniej walczyłby sam przeciwko Separatystom, bez możliwości strat w ludziach, którzy przecież na to nie zasłużyli. Z drugiej strony przecież zostali stworzeni po to, by zginąć za w ich mniemaniu słuszną sprawę.

- Naprawdę chciałbym odejść, uwierz. Jedno słowo i jestem gotowy opuścić Zakon. Boję się... - początek zdania podrapał gardło generała - boję się, że wszystko się rozleci, jak nie będę tego trzymał w rękach.

Ach, rozumiała to. Tyle czasu już była u władzy, że nie wyobrażała sobie oddania troski o Mandalorian w czyjeś choćby i najszlachetniejsze ręce. Byłaby pewna wszystkiego tylko wtedy, gdyby sama sprawowała nad tym kontrolę. Perfekcjonistka aż do bólu, powiedział kiedyś o niej jeden z senatorów i miał rację.

- Nie rozpadnie się. Zapominasz, że oprócz twoich rąk są jeszcze moje. A ja zrobię, co w mojej mocy, żeby utrzymać Republikę w całości - zapewniła go. - Dwa lata i do końca życia jesteśmy razem.

- Warto zaczekać - zgodził się. - Dla ciebie wszystko warto - dodał. Cliché, pomyślał, gdy tylko zdanie przebrzmiało, ale łagodny uśmiech Satine, a chwilę później jej ramiona wokół szyi utwierdziły go w przekonaniu, że stare jak galaktyka wyznania są nadal lubiane. - Pójdę do Rady jutro - dorzucił nie wiedząc, czy być dumnym, czy jednak podkulić ogon; przy Satine mógł być słaby. Nigdy nie pozwalała mu samemu zmagać się z bólem, była obok jak tylko mogła.

- Wiesz, że nie musisz się spieszyć.

- Chcę mieć to już za sobą - wyznał. - Jak najszybciej.

- Wobec tego głupio byłoby cię powstrzymywać - powiedziała cicho. Bardzo się martwiła możliwą reakcją Anakina i Ahsoki, martwiła się, że choć już nie jako wojskowy, Obi Wan będzie się upierał przy wsparciu żołnierzy.

Bardzo nie chciała go wypuścić z rąk w daleki wszechświat, gdzie mógł się rozpaść jak porcelanowa figurka.

- Przepraszam. Nie myśl już o tym, nie chcę przysparzać ci zmartwień - pocałował ją w czoło. - Chodźmy spać, chyba najwyższa pora.

Wysokie sale Świątyni zwykle napełniały go uczuciem domu. Teraz też tak było, z tą subtelną różnicą, że ten dom opuszczał.

Wcześniej pewne kroki brzmiały nieco słabiej, jakby wiedziały, że to ich ostatnie przejście przez ten korytarz, zanim opuści Zakon.

Wieża Rady była coraz bliżej.

Kilka pięter wyżej, wjazd windą, powtórzenie schematu tego, co chciał powiedzieć; może jakoś podziękować, rzucić kilka ciepłych słów, a może posłusznie skinąć głową i wyjść?

Nie miał zamiaru tego pokazać, ale się bał.

Bał się, że uznają go za słabego na tyle, że poddał się uczuciom; przegrał z samym sobą, zmarnował tyle lat treningu.

- Rado... mistrzu Yoda - zwrócił się z nadzieją do najmniejszego z członków zgromadzenia - przyszedłem prosić o zdjęcie mnie ze stanowiska generała i tym samym rycerza Jedi.

Cisza jak makiem zasiał. Gdyby w tej chwili zderzyły się gwiazdy tysiące kilometrów nad nimi, byłoby to słychać tutaj.

- Chcesz... odejść, mistrzu Kenobi? - Windu wychylił się ze swojego miejsca.

Przytaknął.

- Można wiedzieć, z jakiego powodu? - Chłodny głos mężczyzny starał się utwierdzić go w przekonaniu, że powinien zostać.

Gorąco podpełzło aż do szyi Obi Wana, na szczęście nigdy nie miał skłonności do rumieńców, bo właśnie pąsowiałby jak najpiękniejsza róża.

- Ja... kocham.

Nic nie nadszarpnęło ciszy.

Yoda pokiwał głową.

- Piękny to powód, z miłości odchodzić.

Uniósł wzrok na wiekowego mistrza.

- Mogę odejść? - spytał z sercem tłukącym się w piersi. Bał się decyzji, a jakże; kilka słów mogło przekreślić jego nadzieję na dalsze życie.

Powoli wbił spojrzenie w członków Rady. Nikt nie zaprzeczył, nikt nie zaoponował; zrozumieli, że to jego wybór.

- Możesz, Obi Wanie. Z miłości odchodzisz.

Ze zgryzionym zębami uśmiechem odpiął miecz od pasa i wręczył wieloletniemu przyjacielowi. Yoda uśmiechnął się lekko.

- Dziękuję, mistrzu.

Odwrócił się, by odejść.

- Obi Wanie - rozległo się za nim. Zatrzymał się i ponownie stanął twarzą w twarz z Radą. - To my dziękujemy za twoją służbę.

Po raz ostatni skłonił się mistrzom i z uczuciem dziwnej lekkości (oraz bezbronności po oddaniu miecza; odejście z Zakonu na szczęście nie odebrało mu zdolności władania Mocą) wyszedł z sali.

Musiał dostać się do budynku Senatu. Do Satine, tam jej powie. Albo nie, zaczeka w ich apartamencie, nie będą ryzykować rzucenia się sobie w ramiona. Ani setek pytań zadanych przez coruscańskie media, gotowe rozszerzyć każdą, nawet najgorszą plotkę o najlepiej kimś z grona celebrytów.

Mocy, nigdy nie czuł się tak szczęśliwy.

Lata mijały, a oni byli razem. Były rycerz Jedi i księżna-senator.

Odstawienie dotychczasowej pracy nie przyszło łatwo; Satine przyłapywała się na rozmyślaniu o poprawie polityki Mandalore, a Obi Wan poświęcał mnóstwo czasu medytacji Mocą.

Wojny trwały. Jedyną różnicą było to, że tym razem Obi Wan był bezsilny; już nie na froncie, nie kontrolując sytuację, a jako bierny widz, chociaż tyle razy miał ochotę rzucić się na pomoc żołnierzom.

Mógł stracić kontrolę. Mógł odejść z Zakonu Jedi. Mógł się załamać, gdy widział chaos, z którym nikt nie dawał sobie rady. Tylko nie mógł się poddać.

Nawet wtedy, po śmierci Satine, gdy żałoba zwaliła go z nóg, przez umysł przebiegło mu jedno zdanie.

Jedno słowo i dla ciebie opuściłbym Zakon Jedi.

Ktoś powiedziałby, że nie warto. Ktoś, że wręcz przeciwnie.

Obi Wan nie mógł potem patrzeć na gwiazdy. Za każdym razem, gdy unosił głowę, widział tam Satine, która z uśmiechem przypominała mu, że gwiazdy też przecież krzyczą.

I właśnie oni byli takimi krzyczącymi gwiazdami.

____________________________________

ʏᴏᴜ ɢᴀᴢᴇ ᴀᴛ ᴛʜᴇ sᴋʏ ᴀɴᴅ ʏᴏᴜ ᴛʜɪɴᴋ ɪᴛ's sɪʟᴇɴᴛ
ɪᴛ ɪs ɴᴏᴛ
ʏᴏᴜ ᴄᴀɴ'ᴛ ʜᴇᴀʀ ɪᴛ
ʙᴜᴛ ᴛʜᴇ sᴛᴀʀs sᴄʀᴇᴀᴍ ᴛᴏᴏ

____________________________________

dla wszystkich dzielnych, którzy liczą na rozdział cholernego AT
staram się, naprawdę

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro