2. O jedną odpowiedź

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

RACHEL

Kiedy opuściliśmy galerię sztuki, zimne powietrze Nowego Jorku wydało mi się niespodziewanie czyste i odświeżające. Śnieg zaczął padać coraz gęściej, tworząc baśniowy taniec wokół nas. Wyszliśmy stamtąd bez wymiany kolejnych zdań. Może tylko szukaliśmy powodu, żeby wyjść, może wcale nigdzie się razem nie udamy. Ruszyliśmy przed siebie, wzdłuż ulicy. Śnieg prószył coraz mocniej, a ja żałowałam, że nie wzięłam ze sobą szalika i czapki. Kątem oka zerkałam na Jake'a jak porusza się o kulach i próbowałam dostosować się do jego tempa. Nie byłam pewna czy ten spacer miał jakiś cel, czy szliśmy gdzieś razem czy tylko obok siebie.

– Masz ochotę na kawę? – zaproponował, wskazując na kawiarnię wypełnioną ludźmi.

Jego policzki były czerwone od zimna i zapewne od wysiłku, który kosztował go używanie kul.

W środku był tłum ludzi, nie udało mi się dostrzec żadnego wolnego miejsca, a przy wejściu dodatkowo była informacja, że zamówienia są przyjmowane przy barze. Jake przeciskał się przodem, próbując dotrzeć do baru, co jakiś czas oglądał się przez ramię czy podążam za nim.

Musieliśmy odczekać swoje w kolejce. Jake wiercił się, stale zmieniając ułożenie kuli, jakby sprawiały mu dyskomfort. Wzrokiem szukałam wolnego stolika, ale nic nie dostrzegłam. Gdy wróciłam wzrokiem, aby zobaczyć, jak wygląda kolejka, a tym samym złapałam Jake'a na wpatrywaniu się w mój profil. Odwrócił wzrok, gdy go na tym złapałam. Kącik moich ust mimowolnie uniósł się ku górze.

Denerwowałam się.

Może on też.

Może dlatego żadne z nas nie zaczęło rozmowy. Chciałam ją jakąś rozpocząć. Zaczynając najbardziej basic pytaniem świata ‚co sprawiło, że przyszedł na te wystawę', ale wtedy nadeszła nasza kolej.

– Na co masz ochotę? – zapytał.

– Cappuccino, ale spoko zamów sobie, a ja zamówię sobie.

Rozejrzałam się jeszcze raz, ale dalej nie było wolnych miejsc.

– Na wynos i spacer? – Był świadom tego, że nie było tu miejsca.

Pokiwałam głową.

– Poproszę czekoladę na gorąco, kawałek Brownie i cappuccino. Na wynos.

Zwrócił się do kelnerki.

– Hej, ja sama...

Zignorował mnie i wyciągnął telefon aby przyłożyć go do czytnika kart. Bez zawahania spróbowałam zrobić to samo. Nasze dłonie dotknęły się w momencie, w którym oboje próbowaliśmy bawić się w gentlemana.

Jake rzucił mi spojrzenie spod byka, jakby moja próba zapłacenia za niego, raziła jego męskie ego.

– Jesteś taką Zosią samosią? – zapytał na wpół uśmiechnięty, bo moje próby zapłacenia go bawiły, bo nawet nie pokazałam twarzy i moja próba płatności nie miała szansy przejść.

– Znam twoje imię, a ty właśnie zapłaciłeś za moją kawę.

Był z siebie bardzo zadowolony. Było to widać na jego twarzy.

Wyciągnął rękę z kuli, trzymając się na jednej i skierował ją w moją stronę.

– Jestem Jake i nie lubię kawy. Moim ulubionym ciastem jest Brownie. I totalnie nie czaję sztuki.

Kelnerka zmierzyła nas wzrokiem. Dalej staliśmy w tym samym miejscu, blokując kolejkę. Nie byłam pewna, dlaczego na chwilę straciliśmy kontakt z rzeczywistością. Dziewczyna poprosiła nas abyśmy przesunęli się w stronę lady, gdzie czekało się na zamówienie.

– Co Jake'u nie lubiącym kawy, sprowadziło cię na tę wystawę?

Podniósł kule lekko ku górze.

– Moja kontuzja. Szukam innych pasji, bo człowiek jednej pasji to człowiek... – przez chwile szukał właściwego słowa. – uwięziony.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

– Może szukałem kogoś kto opowie mi o sztuce. Wiesz, wzbudzi we mnie te iskrę.

– No to trafiłeś idealnie! – Nie byłam w stanie ukryć ironii w swoim głosie.

Parsknął śmiechem.

– Kilka osób mnie zaczepiło. Próbowało mnie przekonać, że to co widzę to sztuka, ale... – ponownie szukał właściwych słów. – myślałem tylko, co za syf!

Tym razem to ja parsknęłam śmiechem.

— Naprawdę nie rozumiem, dlaczego ludzie się tym tak ekscytują — wyrwało mi się w końcu.

– Powinniśmy mieć jakiś klub dla ludzi, którzy nie rozumieją sztuki – zaproponował Jake, gdy numer naszego zamówienia został wykrzyknięty przez kelnera.

Sięgnęłam po swoją kawę.

– Nie przemyślałem tego. – Jake spojrzał na swoje kule i na to, że miał trzymać w ręce kawę, którą prawdopodobnie szybko całą by wylał.

Bez zawahania sięgnęłam po jego czekoladę i ciastko i ruszyłam w kierunku wyjścia. Tym razem zostawiając go za sobą.

– Myślę, że klub ludzi nie rozumiejących sztuki, mógłby być inspirujący i sprawić, że zaczęlibyśmy jakąś tworzyć, taką niezrozumiałą dla innych.

– Bylibyśmy samozwańczymi artystami – brzmiał, jakby był gotów w to wejść. – Kult sztuki niezrozumiałej.

– Pewnie byśmy się zdziwili, że już coś takiego jest i ma swoje zalążki gdzieś tam gdzieś tam – pomyślałam na głos.

– Jezu, ale jesteśmy ignorantami – rzucił w odpowiedzi.

Parsknął śmiechem, a ja w tym do niego dołączyłam.

Śnieg przestał prószyć. Jake ani przez chwile nie narzekał na to, że jest mu ciężko, że chce się zatrzymać. Zasugerowałam ławkę w parku, który był niedaleko. Mieliśmy ciepłe napoje, a co za tym, mieliśmy czym się ogrzać.

– O tak – powiedział, gdy niezgrabnie usiadł na ławce, z której chwile temu sam zgarnął dla nas śnieg.

Podałam mu kawę i ciastko, gdy zajęłam miejsce obok niego. Odruchowo od razu usiadłam na ławce ze skrzyżowanymi nogami, bo był to mój ulubiony sposób siedzenia. Kurtka zakrywała mi tyłek, a co za tym idzie miałam dodatkową warstwę oddzielającą mnie od powierzchni zimnej ławki.

– No dobra... – zaczął Jake, po czym wziął pierwszy łyk gorącej czekolady. – A na czym się znasz? W sensie... no bo na sztuce ustaliliśmy, że nie, ale masz coś takiego na czym się znasz?

Wzruszyłam ramionami.

– Czy bycie studentem sztucznej inteligencji na Columbii sprawia, że znam się na AI? – zadałam pytanie, na które nie znałam odpowiedzi. – Patrząc na to, że jestem na drugim roku.

– Studiujesz na Columbii? – Zdziwienie w jego głosie było słyszalne.

Stasowałam go wzrokiem.

– Ja też studiuję na Columbii.

Nie byłam pewna, skąd brało się nasze wzajemne zdziwienie, przecież spotkaliśmy się na wystawie wydziału artystycznego Columbii.

– Mój wydział to wydział biznesu, a nie technologii.

– Biznes i złamana noga... – próbowałam połączyć kropki. – Uciekający sprzedawca fotowoltaiki?

Spojrzał na mnie jak na wariatkę.

– A możemy nie rozmawiać o mojej nodze?

Wydawało mi się to trudne, bo było to powodem, przez który znalazł się w galerii, ale dobrze ja też nie powiedziałam mu całej prawdy.

Zamilkałam, bo nie wiedziałam o co go w takim razie zapytać.

– Prawda jest taka... – znów zaczął myśleć o tym, co powinien powiedzieć. – że przez te nogę nie mam pieprzonego pojęcia kim jestem.

Spojrzał na mnie kątem oka. Chyba oceniał moją reakcję na jego słowa.

– To pierwszy rok na Columbii. Miałem cholernie ambitne plany, ale... ale... kurwa... ta pieprzona kontuzja sprawiła, że nie mam pierdolonego pojęcia kim jestem. Przepraszam za te przekleństwa.

W mojej głowie ilość emocji, którą wzbudzała w nim ta noga, sugerowała, że chodziło o sport, że to sport był tym kim był. Bo jak inaczej można by to było wytłumaczyć?

– Przepraszam – powtórzył jeszcze raz.

Wzięłam kolejny łyk kawy.

– A jakim jesteś człowiekiem, Jake?

To pytanie pojawiło się w mojej głowie znikąd. Gryząc ciastko obrócił się w moją stronę zdziwiony.

– Sfrustrowanym – prychnął. – Pogubionym.

– A może całkiem szarmanckim, miłym, ale pogubionym? Otworzyłeś mi drzwi pomimo, że masz kontuzję nogi.

– Musiałem przepychać się z tobą do tych drzwi i przyspieszyć, bo byś nie poczekała – zarzucił.

– To tylko drzwi.

– Ale zwróciłaś uwagę.

– Kupiłeś mi kawę – przypomniałam.

– Dobra, bo ego urośnie mi do niebotycznych rozmiarów, że zostałem dobrze wychowany.

– Ale takim jesteś człowiekiem – uświadomiłam go.

Zamilknął na chwilę.

– A ty jakim jesteś człowiekiem? – zapytał z ciekawością w oczach.

Wzruszyłam ramionami, co w jakiś sposób przypominało jego reakcję.

– Ciekawym. Nie czekającym na faceta – zaczął wymieniać. – Samodzielnym. Szukającym.

– Wow brzmi jakbyś znał mnie dłużej niż godzinę.

Starałam się nie przywiązywać wagi do jego słów, które mimo wszystko w jakiś sposób wyryły mi się w głowie.

Znów oboje zamilkliśmy i zaczęliśmy się sobie przyglądać. Postanowiłam przestudiować jego twarz od linii włosów, aż po szyję.

Jake miał nieco nieokrzesany urok, który pasował do chłodnej aury Nowego Jorku. Jego kręcone blond włosy wystawały spod szarej czapki. Miał też lekki, niestarannie przycięty zarost, który dodawał mu trochę męskości, ale nie przytłaczał jego dość delikatnych rysów. W jego szarych oczach było coś niezwykłego, coś co sprawiało, że czułam się jakby patrzył na mnie inaczej niż ktokolwiek inny. Miał w nich pewien rodzaj zagubienia, jakby nie był do końca pewny, co robić z emocjami, które go ogarniały. Nie był to wzrok człowieka, który już wszystko widział, raczej kogoś, kto wciąż szuka swojego miejsca na świecie, próbując połączyć kropki swojego życia. Jego spojrzenie było pełne pytań, na które nie miał odpowiedzi, a każde mrugnięcie wydawało się być rozważaniem kolejnych możliwości. Kiedy patrzył na mnie, miałem wrażenie, że spotyka kogoś takiego po raz pierwszy, kogoś, kto szukał odpowiedzi tak samo jak ja ich szukałam.

Tylko czy to nie o jedną odpowiedź za daleko?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro