𝒶𝓁𝑒𝓍𝒶𝓃𝒹𝓇𝒾𝓉𝑒𝓈

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~~~

          Rzadko to robię, ale przy pierwszej możliwej okazji natychmiast zeskakuję ze sceny. Chcę znaleźć się jak najdalej od tego przybytku muzycznego, zanim Amanda zasypie mnie masą bezsensownych i osobistych pytań. Kobieta ma tendencję do wszędobylstwa i pytania w zasadzie o wszystko, ale dochodzę do wniosku, że to umiejętność nabyta w związku z jej zawodem. Nie mogę jej za to winić, w końcu co to za menedżer, który nie zna szczegółów swojego kontraktu. Ach, no i oczywiście pozostaje jeszcze najzwyklejsza, ludzka ciekawość. O niej też nie można zapomnieć.

           Liczę jednak, że Amanda da mi spokój i rozumie, że nie musi znać wszystkich szczegółów z mojego życia, ale chyba jestem naprawdę naiwny, skoro tak sądzę. Wiedziałem, że będzie doszukiwać się drugiego dna w każdym moim zachowaniu, a jednak zdecydowałem się podejść do tego cholernego fortepianu. I teraz bardzo tego żałuję. Niepotrzebnie dałem Amandzie powód do zadawania kolejnych pytań, ale, cholera, naprawdę nie mogłem się powstrzymać. Finalnie winą za swoją chwilową słabość obarczam okropnie powierzchowną wiedzę Amandy w sprawie muzyki i jej najważniejszych aspektów. Zupełnie jakby moje ciało samo chciało wytłumaczyć kobiecie, jak bardzo dotąd się myliła.

          Kręcę głową, by pozbyć się dręczących myśli. Co się z tobą dzieje chłopie? Widzisz fortepian i od razu ci odbija. To nie w twoim stylu.

          Od razu udaję się w stronę drzwi — tych samych, którymi wcześniej weszliśmy do sali. Z tym, że teraz mało brakowało, a wpadłbym na jednego z kelnerów. Mężczyzna posyła mi na wpół zdziwione, na wpół zniesmaczone spojrzenie, które szybko zmienia się, gdy tylko kradnę jedną z przystawek z niesionej przez niego tacy. Niestety nie wiem, co takiego tym razem maluje się na twarzy pracownika, bo bez patrzenia za siebie wychodzę na korytarz.

          Raczej podświadomie, bez zbędnego zastanowienia, pakuję sobie przysmak do buzi, ale już chwilę później muszę przyjrzeć się mu uważnie. To niewielka tarta wypchana po brzegi czarnymi i czerwonymi kuleczkami, przyozdobiona jakimś zielonym trawskiem. Powstrzymuję się przed wypluciem całości, ale finalnie udaje mi się przemóc i połykam wzięty kęs. To cholerstwo jest strasznie słone i nie wiem, jakim cudem ci wszyscy ludzie tak bardzo je uwielbiają. Zaczynam wierzyć, że nikt tak naprawdę nie lubi tego całego kawioru, ale przyznanie się do tego byłoby plamą na honorze, a raczej na za drogim garniturze.

          Wyrzucam resztę tarty do jednego z koszy i żałuję, że nie mogę w podobny sposób pozbyć się tego okropnego smaku z ust. Krzywię się i to właśnie w takim stanie zastaje mnie Amanda. Stoi z założonymi rękami i przygląda się moim cierpieniom z niewielkim uśmieszkiem na ustach. Nie chcę dać jej możliwości zadania jakiegokolwiek pytania, dlatego mimowolnie kieruję temat naszej rozmowy na to czarne cholerstwo.

          — Serio, aż tak to wam smakuje? — pytam, wciąż mocno zniesmaczony.

          Amanda lekko mruży oczy i zaciska mocno usta, co najmniej jakbym ją uraził. Dziwi mnie taka reakcja, bo naprawdę moje słowa są dalekie od jakiejkolwiek obrazy, nawet tej nieumyślnej. Na szczęście to dziwne uczucie znika z twarzy blondynki jeszcze szybciej, niż się na niej pojawiło, a sama kobieta mówi raczej żartobliwie, a jednak z wyczuciem:

          — Kwestia przyzwyczajenia.

          Mam okropną ochotę przewrócić oczami i podobnie mocno chcę wytłumaczyć Amandzie, że to nie takie proste, ale finalnie nie decyduję się na żadne z tych rozwiązań. Jedynie wzdycham i zaciskam mocno zęby, aby żadne, nawet przypadkowe, słowo, nie mogło wydostać się z moich ust.

          Na szczęście Amanda nie utrudnia sprawy i wymija mnie, idąc w stronę jednego z korytarzy. Zmieniła nastawienie — to widać po jej zdecydowanym i pewniejszym kroku. Wiem już, że jest skoncentrowana jedynie na nagraniu, a to dobrze wróży i w sprawie pereł i w sprawie mojej osoby. Najwyraźniej zapomniała już o wszystkim tym, co stało się przy fortepianie. Może to i lepiej? Ja też powinienem zapomnieć.

          Amanda prowadzi nas jednym z korytarzy w stronę... No właśnie sam nie do końca wiem czego. Długo się nad tym nie zastanawiam, bo nie wydaje mi się istotne zapamiętanie tej trasy. Nie żebym był kiedyś jakimś częstym gościem tego hotelu. Zwracam uwagę dopiero na jedne biało-złotych drzwi, które Amanda ponownie otwiera jakimś sekretnym kodem.

          Wchodzimy do przestronnego pomieszczenia, które całą swoją okazałością przypomina korpo-jamę, tylko stylizowaną na taką sprzed dwóch tysięcy lat. Wyobrażam sobie współczesne biuro Sokratesa czy któregokolwiek greckiego, naukowo-filozoficznego świrka i otrzymuje właśnie ten pokój. Przytłacza mnie ogrom wszechobecnej bieli i przysięgam, że gdyby nie złote i roślinne ornamenty, poczułbym się jak w szpitalu.

           Amanda zasiada za ogromnym, szklano-marmurowym biurkiem i od razu otwiera swój srebrny laptop. Spieszy się — to widać, kiedy mało co nie rozrywa plastikowego opakowania z płytą. Umieszczenie jej w napędzie też sprawia kobiecie niemałe kłopoty — głównie za sprawą lekko trzęsącej się dłoni. Stuka niecierpliwie paznokciami o blat, kiedy komputer nieznacznie zwleka z przetworzeniem nowych danych.

           Wtedy dopiero podnosi głowę, by na mnie spojrzeć. Dobrze, że w ogóle sobie o mnie przypomniała, patrząc na to, jak wiele uwagi zdążyła przez ostatnie minuty poświęcić tej małej plastikowej płytce. Dłonią wskazuje mi jeden z ekstrawaganckich foteli. Wystarczy jedno spojrzenie, bym zdecydował, że to nie miejsce dla mnie. Mam wrażenie, że gdy tylko dotknę nieskazitelnie białego, puszystego poszycia, ono w jednym momencie wciągnie mnie do środka. Nie lubię przesadnie miękkich mebli i wcale nie przez to, że przyzwyczaiłem się do spania na twardym materacu na poddaszu. Nigdy ich nie lubiłem. To po prostu nie mój klimat.

           W zamian, aby wciąż widzieć, co Amanda robi na laptopie, opieram się o biurko, a finalnie podciągam się i na nim siadam. Kobieta odwraca wzrok od ekranu i patrzy się na mnie zniesmaczona. Najwyraźniej nie pasuje jej wybrane przeze mnie miejsce, ale zbytnio się tym nie przejmuję. Odwracam wzrok, zanim zdąży coś powiedzieć, i zaczynam rozglądać się po pokoju. Amanda odpuszcza, bo chwilę później słyszę jej ciche prychnięcie.

           Wędruję wzrokiem po jej biurku i, ku mojemu zdziwieniu, nie znajduję tam wielu rzeczy. W zasadzie Amanda trzyma tam jedynie swój laptop, kilka notesów, z którego jeden okazuje się kalendarzem, i niewielką ramkę ze zdjęciem. Zaintrygowany tym ostatnim szczegółem sięgam po srebrną ramkę i zaskakuje mnie jej ciężar — sądziłem, że będzie zdecydowanie lżejsza. Mój ruch nie umyka uwadze Amandy, która, o dziwo, nic nie mówi, a jedynie przygląda się mojej reakcji.

          Niepewnie spoglądam w dół i nie potrafię się nie uśmiechnąć, kiedy widzę jakie zdjęcie blondynka zdecydowała się oprawić.

          Na fotografii są dwie osoby. Od razu rozpoznaję Amandę, która bezsprzecznie jest autorką zdjęcia, w końcu to selfie. Blondynka znajduje się na pierwszym planie i to, co najbardziej rzuca się w oczy, to jej szeroki uśmiech oraz czarna opaska z uszami myszki miki, która bezskutecznie próbuje powstrzymać jej nieco dłuższe, a jednak wciąż rozwiane włosy. Dopiero wtedy bliżej przyglądam się tłu, by zrozumieć, że nietypowa ozdoba przestaje być tak nietypowa, kiedy na drugim planie góruje Disneyland.

          — To jest Elias? — pytam, wskazując na drugą postać ze zdjęcia, i choć spodziewam się podobnej odpowiedzi, to jednak dziwię się, kiedy Amanda finalnie w ciszy kiwa głową.

          Patrzę na mężczyznę w białej koszulce z jakimś kiczowatym nadrukiem i nie mogę uwierzyć, że to ten sam koleś, którego widziałem tamtego wieczoru pod hotelem. Nie sądziłem, że ktoś, kto wydaje takie sumy pieniędzy na garnitury najlepszej marki, może pokazać się gdziekolwiek w zwykłym T-shircie i to jeszcze z bajkowymi uszami na głowie. A jednak gdy widzę jego uśmiech, tak samo szczery jak ten Amandy, którą czule obejmuje ramieniem, jestem w stanie uwierzyć, że to był najlepszy czas w jego życiu. Para wygląda na naprawdę szczęśliwą, a co więcej, kompletnie zakochaną — ich uczucie wręcz wylewa się z ramki.

          Zaczynam zastanawiać się, dlaczego Amanda wybrała właśnie to zdjęcie. Czy to ta wycieczka tak dużo dla niej znaczy? Może ma z niej jakieś dobre wspomnienia, co, patrząc po fotce, jest całkowicie prawdopodobne. Może to właśnie tam ze zwykłej dziewczyny stała się narzeczoną? Nie wiem, bo w sumie nie mam pojęcia, jakie miejsce jest na tyle odpowiednie, by oświadczyć się wielomilionowym pierścionkiem. A może zwyczajnie lubi to zdjęcie i niepotrzebnie rozdmuchuję całą sprawę. Nic mi do tego, a jednak ciekawi mnie, co musiałbym zrobić, by choć na chwilę zobaczyć na ustach Amandy taki sam uśmiech jak na tym zdjęciu.

          — Zostaw już to i spójrz tutaj — mówi stanowczo, gdy zdecydowanie za długo wpatruję się w fotografię, i delikatnie obraca laptop w moją stronę.

          Na ekranie widnieje załadowany już film. Nagranie zaczyna się koło godziny osiemnastej, a więc prawie dwie godziny przed tym jak którekolwiek z nas znalazło się przed hotelem. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że czeka nas kilka dobrych godzin do prześledzenia, i choć wiem, że nie obędzie się bez znacznego przewijania większości materiału, to i tak czarno to widzę. Ale nie ma innego wyjścia. To nasz jedyny trop.

          Amanda zaczyna przeglądać nagranie. Kadr nie łapie wejścia do hotelu, ale to nie ono nas interesuje. Liczy się tylko to, że widać zniesławiony już przystanek i stojący nieopodal kosz. Co prawda miejsce jubilerskiej zbrodni stulecia znajduje się po drugiej stronie ulicy, to jednak sylwetki przechodniów są raczej wyraźne; gorzej wypadają przy tym twarze — nie da się ich odczytać z takiej odległości, ale tego się spodziewaliśmy.

          Kiedy godzina nagrania zaczyna zbliżać się do dwudziestej, w kadrze pojawiam się ja. A dokładnie ja i dwóch ochroniarzy, którzy w niezbyt grzeczny sposób odprowadzają mnie sprzed hotelu. Amanda spogląda się na mnie zdziwiona, jakby nie spodziewała się zobaczyć mnie w ich towarzystwie. Ja nie jestem specjalnie zaskoczony; doskonale pamiętam, jak mnie potraktowano. Ale finalnie rozumiem, skąd bierze się zdziwienie blodnynki. Przecież nie wie, co działo się wcześniej.

          — Twoi goryle wyrzucili mnie sprzed hotelu — tłumaczę, kiedy nie przestaje się na mnie patrzeć w ten ciekawski sposób. — Nie spodobał im się fakt, że odważyłem się przypadkowo wpaść na jakiegoś ziomka w garniaku.

          Opowiadam całą historię w znacznym uproszczeniu, bo nie chcę zaczynać całego tematu dotyczącego powierzchownego i stereotypowego traktowania biedniejszych ludzi. Wiem, że z Amandą to nie przejdzie — jedna z takich rozmów nie poszła nam najlepiej.

          — Wybacz, to ich praca.

          Krzywię się na słowa Amandy, która w jednym zdaniu próbuje mnie przeprosić i jednocześnie usprawiedliwić zachowanie swoich ochroniarzy. Jedno z drugim wyraźnie się kłóci, ale nie chcę poruszać tego tematu. Macham jedynie ręką i zanim blondynka zdąży coś dodać, wciskam spację, wznawiając nagranie.

          Chwilę później na ekranie pojawia się Amanda, która jednym pewnym ruchem wyrzuca pudełko do kosza. Walczę ze sobą, by nie uraczyć dziewczyny jakimś kąśliwym komentarzem, bo widzę, jak bardzo peszy się na widok tego nagrania — jej czerwone policzki od razu ją wydają. I kiedy jestem już o krok od oddalenia od siebie tej chęci, finalnie nie wytrzymuję i ponownie zatrzymuję nagranie.

          — Myślę, że to ten kadr powinnaś oprawić w ramkę — rzucam i nie mogę powstrzymać się od śmiechu.

          Oczywiście Amandzie nie udziela się mój dobry humor; ona widzi tę sytuację zdecydowanie inaczej. I kiedy dla mnie to wszystko wydaje się jednym, wielkim absurdem, dla niej musi to być prawdziwa tragedia, a nawet apogeum jej własnej głupoty. Sam nie mogę uwierzyć, że ze wszystkich mieszkańców stolicy, to właśnie mnie dane było zostać świadkiem tego wiekopomnego wydarzenia. Szczęściarz ze mnie, nie ma co.

          — Możemy skupić się na pracy? — Amanda gromi mnie wzrokiem i wznawia nagranie.

          Unoszę dłonie w obronnym geście, tym samym obiecując, że ograniczę się do istotnych w sprawie komentarzy. Rozumiem zdenerwowanie i frustrację Amandy, dlatego decyduję się dłużej jej nie drażnić. Pewnie na jej miejscu zachowałbym się podobnie, choć przede wszystkim ja nie wyrzuciłbym takiego skarbu do kosza. Zacznijmy od tego, że nawet nie miałbym czegoś takiego w rękach.

          Tym razem już całkowicie skupiam się na nagraniu. Obserwuję moją rozmowę z Amandą, jej spektakularny cios w mój prawy policzek oraz moment, w którym oboje rozchodzimy się we własne strony.

          Nic specjalnego się nie dzieje. Z godziny na godzinę chodnikiem przechadza się coraz mniej osób, a finalnie jedynymi przechodniami są pasażerowie nocnych autobusów i ludzie wracający z ekskluzywnych klubów znajdujących się nieopodal. Dopiero koło godziny drugiej w nocy zauważam czwórkę mężczyzn przechadzających się chodnikiem. Dwójka z nich jest w raczej wesołych humorach, widać jak się przepychają i żywo o czymś dyskutują. Trzeci z grupy wgapia się w swój telefon, a dopiero czwarty z nich dopala papierosa.

          I to właśnie ostatni z mężczyzn podchodzi do kosza, by zakopać niedopałek w popielniczce.

          Amanda spogląda na mnie ukradkiem, zupełnie jakby chciała upewnić się, że myślę to samo, co ona. Nie zdążę jednak kiwnąć głową, a mężczyzna z nagrania nachyla się nad koszem i chwilę później wygrzebuje z niego kwadratowe pudełko. To kwadratowe pudełko, które nigdy nie powinno się tam znaleźć i jednocześnie to samo kwadratowe pudełko kryjące w środku wszystkie nieszczęścia blondynki pod postacią kilkunastu białych pereł.

           Wiem, że powinienem patrzeć na nagranie, ale bardziej fascynuje mnie reakcja Amandy. Widzę, jak mocniej zaciska dłonie, jak przygryza wargę i z jakim przejęciem wpatruje się w ekran. Zupełnie jakby od tego, co na nim zobaczy, zależało jej życie. I choć po części tak jest, to dopiero w tym momencie rozumiem, jak ważne są dla niej te cholerne perły.

           — Druga trzynaście.

           Słowa Amandy sprowadzają mnie na ziemię i muszę kilkukrotnie mrugnąć, by wrócić do rzeczywistości.

           — Nagranie jest z drugiej trzynaście — powtarza, wyraźnie ożywiona. — Musimy porównać je z monitoringiem z hotelu.

           Kiwam głową, ale zanim Amanda zdąży wyszukać na laptopie odpowiednie filmy, wyciągam rękę, by cofnąć o kilka sekund ten, które oglądaliśmy przed chwilą. Chcę zobaczyć, co stało się dalej, ale nic specjalnego tak naprawdę się nie dzieje. Mężczyzna jedynie sprawdza zawartość pudełka, a potem w ekspresowym tempie dołącza do paczki.

           W równie ekspresowym tempie Amanda włącza drugie nagranie — to, które idealnie obejmuje wszystkie osoby, przechodzące pod hotelem. Od razu przewija do odpowiedniej godziny i faktycznie chodnikiem idzie wtedy grupka mężczyzn, z której jeden nagle znika z kadru. Wraca dopiero po chwili, ale w ręku trzyma już pożądane przez nas pudełko. Nie zwleka długo z pochwaleniem się swoim znaleziskiem, ale znajomi wyraźnie studzą jego entuzjazm.

           Kiedy mężczyźni są możliwie najbliżej kamery, szybko wyciągam rękę i zatrzymuję nagarnie. To jest ten kadr, który interesuje nas najbardziej — wszyscy czterej mogą być na nim zidentyfikowani. Nachylam się nad stołem, by lepiej przyjrzeć się ich twarzom, a w szczególności interesuje mnie facet, który kurczowo trzyma pudełko z perłami pod lewą pachą.

           — Znasz ich? — pyta Amanda, interpretując moje niespójne zachowanie.

           — Myślisz, że znam całe miasto? — prycham. — Nie jestem wszechwiedzący.

           I wcale nie mijam się z prawdą, bo nie mam pojęcia, kim jest mężczyzna, który wyjął pudełko z kosza na śmieci. Jeszcze tego brakuje, by w tę sprawę zamieszany był ktoś z moich znajomych. Poza tym nie jestem żadnym nadczłowiekiem i nie znam wszystkich mieszkańców Budapesztu z widzenia — to nierealne. A i zakładanie, że rozpoznam każdego, kto choćby w najmniejszej mierze wygląda na kogoś z mojego środowiska, jest dość uwłaczające. To prawda, że ludzie ulicy trzymają się razem, ale wbrew pozorom naprawdę daleko mi do takiego towarzystwa.

           I choć całym sobą chcę zaprzeczyć założeniom Amandy, to jednak tym razem nie mogę.

           — Nie znam tego kolesia... Ale znam kogoś, kto może coś o nim wiedzieć — przyznaję w końcu. Nie mogę trzymać tej informacji dla siebie. Nie kiedy wiem, ile ta sprawa znaczy dla Amandy.

           — Naprawdę?

           Kobieta nie dowierza i aż wstaje z wrażenia. Wpatruje się we mnie tymi swoimi niebieskimi oczami, w których nagle zagościła iskierka nadziei, i widzę, że czeka na potwierdzenie moich słów. Mam wrażenie, że niczego bardziej w tym momencie nie pragnie. Dlatego, by nie trzymać jej dłużej w niepewności, powoli kiwam głową.

           Widzę, jak na twarzy kobiety maluje się radość połączona z ulgą i dziwię się, że to właśnie te emocje towarzyszą blondynce w tak wczesnej fazie naszego śledztwa. Co prawda udało nam się znaleźć jakiś trop, ale czeka nas jeszcze długa droga, zanim Amanda będzie mogła założyć swoje ukochane perły. A wiedząc, z kim będę zmuszony się spotkać, by zdobyć wartościowe informacje, owa droga do sukcesu momentalnie robi się dwa razy bardziej kręta i wyboista, niż zakładałem.

           Kiedy jednak widzę radość tańczącą w oczach blondynki, wierzę, że warto zaryzykować.

           — Mam znajomego, który trochę lepiej zna się na tych sprawach — tłumaczę, bo wiem, że Amada i tak o to spyta. — I jestem prawie pewny, że widziałem go kiedyś w towarzystwie tego kolesia.

            Wskazuję palcem na twarz jednego z mężczyzn, z którymi spacerował domniemany nowy właściciel pereł. Z założenia mam raczej dobrą pamięć do twarzy, choć zdecydowanie lepszą do innych rzeczy — chociażby do butów. Podświadomość aż wrzeszczy na mnie, że mam rację, przez co nie mogę zignorować tego dziwnego przeczucia. A nawet jeśli się mylę, to rozmowa z Gezą może okazać się jedyną możliwością na pozyskanie jakichkolwiek informacji. Muszę spróbować.

            — Daj mi trochę czasu — proponuję, bo wiem, jak trudno załatwia się sprawy z niemalże nieuchwytnym ludźmi. — To może trochę potrwać, ale dowiem się, czego trzeba, i od razu dam ci znać.

           — O nie, nie. Nie ma mowy. Idę z tobą — protestuje Amanda.

           Muszę być naprawdę głupi, jeśli sądziłem, że blondynka pozwoli działać mi na własną rękę w sprawie jej ukochanej kolii. W głębi dusz liczyłem, że tym razem odpuści — tak byłoby najlepiej dla nas wszystkich — a jednak nie jestem zaskoczony, kiedy Amanda postępuje zupełnie na odwrót. Wiem, że nie ma rzeczy, która odwiodłaby ją od tej koncepcji, lecz mimo to próbuję.

          — To nie jest dobry pomysł.

          — Dlaczego?

          — Po prostu... — Nie umiem znaleźć odpowiednich słów. — Powiedzmy, że w tym mieście są ludzie ze zdecydowanie większym uprzedzeniem do bogatych ludzi niż ja.

          Obserwuję, jak uprzednia radość i pośrednie zdziwienie na twarzy Amandy ustępuje na rzecz bliżej nieokreślonej irytacji, a może nawet złości. Nie do końca rozumiem takie zachowanie, bo moja wypowiedź nie była w żaden sposób negatywnie nacechowana; po prostu przedstawiłem jej najprawdziwsze fakty — nic nadzwyczajnie obraźliwego. Nie wiem, co tak bardzo rozjuszyło Amandę. Może fakt, że chciałem działać sam? A może zupełnie coś innego? Kobiety czasami same nie rozumieją, o co im chodzi, to jakim cudem ja mam się domyślić?

          — Słuchaj, no. — Amanda zaczyna grozić mi palcem. — Tu chodzi o moją kolię i nie pozwolę, by kolejny raz wymknęła mi się z rąk, tylko dlatego, że czegoś nie dopilnowałam.

          Dziwi mnie jej stanowczy, a może nawet oskarżycielski ton. I choć początkowo powstrzymywałem się i gryzłem w język, tak w tym momencie wreszcie mówię to, co naprawdę myślę. Od początku chodzi tutaj tylko o jedną rzecz, ale najwyraźniej Amanda nie ma odwagi, by powiedzieć mi to wprost.

          — I po co to wymachiwanie rękami? — pytam, jednocześnie przedrzeźniając jej ruchy. — Wystarczyło powiedzieć, że mi nie ufasz. Naprawdę, zrozumiałbym.

          Amanda momentalnie zastyga w miejscu, kompletnie zaskoczona moją uwagą. Powoli opuszcza dłoń i niespokojnie odkłada ją na kolanie. Drugą powoli zaczesuje jeden z kosmyków za ucho i już wiem, że się nie pomyliłem. Jest wyraźnie rozkojarzona, zupełnie jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku. Przeczuwam, że zaraz zacznie się tłumaczyć, ale nie sądziłem, że przyjdzie jej to z taką trudnością.

           — To nie tak... Ufam ci, ale...

           — Jeśli po słowie ufam mówisz ale, to wcale mi nie ufasz.

           Moje słowa wiszą w powietrzu i to one dostatecznie kończą naszą rozprawę w kwestii zaufania.

           To głupie zakładać, że Amanda tak od razu zda się na jakiegoś przypadkowego kolesia poznanego na chodniku, którym niewątpliwie jestem, a jednak dziwię się, kiedy jej słowa są aż tak niepewne. Chyba wolałbym, żeby w ogóle nie odpowiadała, niż dukała jakieś dziwne wytłumaczenia — jej postawa i tak już wszystko zdradziła. Po części ją rozumiem, bo przecież ledwo co się znamy. Sądziłem jednak, że zdążyłem już udowodnić blondynce, jak bardzo poważnie traktuję sprawę odnalezienia tych pereł. Dlatego mimo wszystko trochę boli mnie to, że nawet w tej jednej sprawie Amanda mi nie ufa.

            Zeskakuję z biurka i decyduję się rozchodzić myśli, które trochę za bardzo zadymiły mój umysł. Od zawsze łatwiej myślało mi się, chodząc — to naturalny proces. Zabranie Amandy ze sobą jest najgłupszą rzeczą pod słońcem, a jednak czuję, że nie mam wyjścia i muszę się zgodzić. Kobieta nie odpuści, a przekonywanie jej zajmie mi wieki, w szczególności teraz, kiedy wiem, jak bardzo mi nie ufa. To ten typ osoby, która nie odpuści, dopóki nie przekona się na własnej skórze, jak bardzo dotąd się myliła. Skoro wciąż nie zmieniła swojego podejścia, to zakładam, że podobne myślenie jak dotąd jej nie zgubiło. Z drugiej strony liczę, że nasza misja ratunkowa nie będzie tym momentem zwrotnym, choć mam co do tego ogromne wątpliwości.

          — Dobra. Idziesz ze mną. — Wzdycham i odwracam się na pięcie w stronę dziewczyny. — Ale musisz na chwilę wyskoczyć ze swoich świecących pantofelków i jedwabnej sukieneczki.

          — Dlaczego?

          Zwlekam z odpowiedzią, dopóki ponownie nie znajdę się przy jej biurku. Tym razem już na nim nie siadam, a jedynie opieram się o nie i krzyżuję ręce.

          — Bo to nie jest miejsce, w którym pomoże ci twój status. Wbrew przeciwnie. Jeśli chcesz coś załatwić z ludźmi ulicy, musisz być i zachowywać się jak jedna z nich. Oni cenią sobie lojalność i nie lubią bogatych snobów — tłumaczę, po czym szybko dodaję: — Bez urazy.

          Amanda uśmiecha się sarkastycznie, po czym jednak wykrzywia usta w grymasie.

          — Nie patrz się tak na mnie — proszę, kiedy nie przestaje zabijać mnie wzrokiem. — Każda grupa społeczna rządzi się własnymi prawami, bez wyjątków. Trzeba to uszanować. Bez szacunku do drugiego człowieka i jego zasad nie zajdziesz daleko.

          Kto jak kto, ale Amanda powinna coś o tym wiedzieć. Nawet w jej świecie przestrzeganie pewnych reguł i zasad danej grupy społecznej może mieć ogromny wpływ na to, jak jest się postrzeganym. O samym statusie nie wspominając. Mogę się założyć, że jakieś niepozorne zachowanie w kręgu garniturowych snobów może okazać się gwoździem do wizerunkowej trumny, choć dla mnie nie byłoby niczym nadzwyczajnym, a nawet normalnym. W każdym kręgu tak jest. Nie zobaczysz miliardera w lumpeksie ani ulicznego muzyka w butach Prady.

          — To co mam założyć? — Amanda ulega, ale słyszę w jej głosie, że nie jest zadowolona.

          — Może nie jestem Jon Kortajarena, ale chyba rozumiesz klimat.

          Wskazuję na siebie i prezentuję noszoną przeze mnie kreację.

          — Chyba żartujesz.

          — Nie żartuję. To ostatni krzyk mody.

          Próbuję zażartować, ale najwyraźniej Amanda nie jest w nastroju na żarty. Nie sądziłem, że aż tak może się załamać na samą myśl o zmianie stylu, a jednak kobieta wygląda na naprawdę zdruzgotaną. Nie wiem, czy nie bardziej niż po utracie swoich cudownych pereł. Cóż, okazuje się, że modowe samobójstwo to ostatnia rzecz, której Amanda spodziewała się po tej perłowej misji ratunkowej. I choć wewnętrznie bawi mnie jej reakcja, to postanawiam trochę złagodzić wymiar stylowego wyroku. 

          — Po prostu załóż coś w miarę normalnego. Ważne byś nie miała żadnych złotych zegarków, kolczyków, pierścionków i tym podobnych. A, i nie bierz torebki.

          Amanda posyła mi zrezygnowane spojrzenie i przez chwilę mam wrażenie, że odpuści sobie wycieczkę i pozwoli mi indywidulanie załatwić tę całą sprawę. Niestety moje marzenia stają się czczą mrzonką w momencie, gdy kobieta klnie pod nosem i finalnie kiwa głową.

          — Coś jeszcze? — pyta, jednocześnie machając zrezygnowanie ręką. — Mam sobie załatwić zakurzony futerał i psa?

          Prycham, słysząc jej uwagę, ale i tak się uśmiecham.

          — Takie szczegóły zostaw profesjonalistom.

          Amanda podnosi wzrok i posyła mi blady, a jednak szczery uśmiech, na który sam odpowiadam podobnym. Cieszę się, że na koniec naszej, ponownie, burzliwej rozmowy jesteśmy w miarę dobrych humorach. Nie wykluczam, że jest to za sprawą naszego śledztwa, które wreszcie ruszyło z kopyta. Mam nadzieję, że reszta rozwiąże się sama, choć wiem, że równie dobrze może skończyć się spektakularną klęską. Nie mam pojęcia, czy kolejne spotkanie przyniesie oczekiwane odpowiedzi, podobnie jak nie mam pojęcia, czy moja serdeczna pamięć nie sprawiła mi bardzo niemiłego psikusa. Chcę wierzyć, że faktycznie kojarzę mężczyznę z nagrania, ale nie postawiłbym na to nawet jednego, złamanego forinta.

          — Cholera.

          Amanda gwałtownie podnosi się z krzesła i zaczyna szukać czegoś w biurku. Oglądam jej szybkie i chaotyczne ruchy, kiedy z impetem zatrzaskuje jedną z szuflad i w ekspresowym tempie rzuca się w stronę drzwi. Ja natomiast stoję w miejscu, nie za bardzo wiedząc, co mam ze sobą zrobić, dopóki kobieta nie macha na mnie ręką. Interpretując jej gest, zwyczajnie podchodzę do wyjścia, choć wciąż nie wiem, co spowodowało taką panikę w zachowaniu blondynki.

          — Masz. — Amanda wciska mi do ręki niewielki kartonik. — Zadzwoń do mnie jutro. Ustalimy, co dalej.

          Przewracam tekturkę między palcami tylko po to, by przekonać się, że trzymam wizytówkę Amandy Kirlay — menadżera głównego hotelu Corinthia. Podnoszę wzrok, by posłać pytające spojrzenie pani menadżerce, ale ona jedynie niespokojnie przebiera nogami, trzymając rękę na klamce. 

          — Coś się stało? — pytam, choć doskonale wiem, że coś się stało. Amanda zachowuje się co najmniej dziwnie, co jedynie potwierdza moje domysły.

          — Za pół godziny muszę być na bankiecie. — Spogląda na swój zegarek i poprawia go lekko drżącą ręką. — A zobacz, jak ja wyglądam. Przecież się tak nie pokażę!

          Pozwalam sobie na subtelne zlustrowanie Amandy wzrokiem i, jak na moje oko, wciąż prezentuje się zjawiskowo. Założę się, że większość kobiet chciałoby wyglądać właśnie tak jak ona. Idealna, lekko pofalowana fryzura, delikatny makijaż współgrający ze złotymi dodatkami i ta dopasowana bordowa sukienka z niewielkiej koronki. Nie wiem, co blondynka chce zmieniać w swoim wyglądzie, kiedy już teraz może onieśmielić prawie każdego klienta tego hotelu. 

          Chcę powiedzieć jej jakiś komplement, może nawet uspokoić jej stylowe zapędy, ale ostatecznie powstrzymuję się przed jakimkolwiek komentarzem. Wiem, że czegokolwiek bym teraz nie powiedział, blondynka nie zmieni swojego zdania i pójdzie się przebrać. A to jednie sprawia, że zaczynam się zastanawiać, jaką jeszcze piękniejszą kreację na siebie założy. 

          — Trafisz do wyjścia? 

          Słowa Amandy sprowadzają mnie na ziemię, a w zasadzie to jej ręka, która jednym, stanowczym ruchem wyrzuca mnie na korytarz. Kręcę głową, by pozbyć się jakichś dziwnych fantazji i posłusznie przytakuję, kiedy blondynka zamyka za sobą drzwi do gabinetu. 

          Jeszcze chwilę idziemy razem, aż w końcu zatrzymujemy się na jednym z korytarzy. Wyjście jest w prawą stronę, ale Amanda wyraźnie udaje się w lewo. Dopiero w ostatnim momencie zatrzymuje się i odwraca się, by spojrzeć na mnie podejrzliwie. 

          — Spoko, wiem, gdzie iść — zapewniam ją. — Możesz mi zaufać. 

         Amanda uśmiecha się blado na samo wspomnienie tego słowa, ale finalnie kiwa nieznacznie głową i odwraca się na pięcie. Przez chwilę patrzę jak odchodzi, ale w końcu sam robię to samo i ściskając biało-złotą wizytówkę, wychodzę z hotelu.  


~~~


~~~

Mała prywatka od autorki.

Wiem, naczekaliście się strasznie długo na ten rozdział, ale już jest. Wybaczcie mi, ale urwanie głowy miałam z załatwianiem w zasadzie wszystkiego i ogarnianiem studiów na dwóch uczelniach naraz. Ale już jestem i wracam! Mam nadzieję, że kolejną część dostaniecie wcześniej, o ile tu nie zamarznę. 

Także wiemy już, co stało się z perłami, ale to ich odzyskania jeszcze nie taka krótka droga. Miejmy nadzieję, że wszystko się uda. A może nie? Kto to wie? (no ja wiem, ale to się nie liczy). 

Życzę miłego życia. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro