𝒶𝓂𝑒𝓉𝒽𝓎𝓈𝓉𝓈

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~~~

           Namiętnie wpatruję się w Batsy, która dziarskim krokiem omija przechodniów. Nie wiem, jak to robi, ale zdaje się być przyzwyczajona do miejskiego zgiełku i natłoku ludzi. Jej czarna sierść lekko błyszczy się w promieniach słońca, kiedy co jakiś czas odwraca się, by sprawdzić, czy Robin wciąż jest w pobliżu. Kiedy Batsy dostrzega swojego właściciela, od razu odwraca się i kontynuuje swój spacer ulicami Budapesztu. I tak co kilka minut.

           Początkowo żałuję, że nie siedzę właśnie w mojej ulubionej kawiarni i nie popijam wyśmienitej latte, co chwila uzupełniając gamę smaków przepysznym ciastem śliwkowym. Naprawdę, od rana marzyłam tylko o tym. A jednak moje plany zostają szybko zweryfikowane przez pewnego przypadkowego muzyka i chcąc nie chcąc zgadzam się na jego propozycję. 

           Nie pomyślałam wcześniej, że Ivett będzie tak oporna przed wpuszczeniem Robina do środka, ale finalnie muszę się z nią zgodzić. Chłopak nie prezentuje się źle, ale wyraźnie odstaje od regularnych klientów kawiarni. Nie mogę więc obwiniać jej pracowników o dbanie o prestiż i dobre imię swojej marki. Sama doskonale wiem, jak istotna jest to kwestia, kiedy prowadzi się biznes na takim poziomie.

           I tak snujemy się w ciszy między kolejnymi kamienicami. Robin niecierpliwie przebiera palcami, bawiąc się paskiem od futerału. Czarny materiał jest już mocno przetarty, ale jego właściciel skutecznie zapobiegł tragedii, przywiązując do niego kolejne wstążki i rzemyki. Całość prezentuje się absurdalnie i mam wrażenie, że pomimo wszystkich starań, futerał zaraz nie wytrzyma napięcia i całe muzyczne życie chłopaka w jednej chwili runie na chodnik. O dziwo nic takiego się nie dzieje. Robin zauważa, że mu się przyglądam i momentalnie przestaje bawić się jedną ze wstążek, chowając dłonie głęboko do kieszeni.

           Docieramy do Erzsébet tér — jednego z najsłynniejszych skwerów stolicy. Dobrze znam to miejsce. Stoi tu diabelski młyn — oczywiście nie tak słynny jak ten w Londynie, ale za każdym razem, gdy go mijam, przez myśl przechodzi mi właśnie stolica Wielkiej Brytanii. Choć, jak dla mnie, nasz Dunaj to znacznie przyjemniejsza okolica niż nudne i deszczowe mosty na Tamizie.

           Miejsce jest dość specyficzne, bo łączy w sobie elementy przeciętnego, taniego i regionalnego targowiska, hipsterskiego miejsca spotkań dla większości młodzieży i turystów, jak i centrum wszelkich kulinarnych festiwali w mieście. Wokoło jest dużo zieleni i mnóstwo kolorów za sprawą namiastki miejskiego parku i porozrzucanych po nim atrakcji. I to właśnie w stronę jednej z nich ciągnie mnie teraz Robin.

           Każda kulinarna przyczepa, którą mijamy, oklejona jest przeróżnymi nadrukami i pstrokatymi plakatami. Pomiędzy kolejnymi pojazdami zawieszone są różnokolorowe lampki, a z drzew zwisają ozdoby o przeróżnych kształtach i wzorach, tworząc iście niezapomniany klimat. Oczywiście o tej porze dnia lampki są wyłączone, ale oczami wyobraźni widzę, jak cudownie musi być tutaj co wieczór. 

           Schodzę na ziemię, dopiero gdy jakiś przechodzień przez przypadek szturcha mnie w ramię. Wtedy uświadamiam sobie, jak wiele osób kręci się dookoła. Jest to zbitka przeróżnych kultur — są tu dorośli i młodzież, ci bardziej i mniej poważni, jacyś skejci i uliczni artyści, kobieta w szpilkach i marynarce, jak i mężczyzna w garniturze. Jednym słowem: wszyscy.

          Szybko odwracam się, by sprawdzić, czy nie zgubiłam Robina w tej całej zbieraninie. Jakie jest moje szczęście, kiedy odnajduję go nadal idącego obok mnie. Wspina się na palce, próbując dostrzec coś nad ludźmi. Po chwili poszukiwań uśmiecha się i kiwa głową w moją stronę, pokazując mi nasz cel.

          Przedostajemy się przez tłum do jednego z food trucków. Ten wybrany przez mężczyznę stoi lekko na uboczu i nie obsługuje wielu klientów, nie przyciąga też zbytnio uwagi — nie jest aż tak kolorowy jak inne, ba, mam wrażenie, że wręcz zaraz się rozpadnie. Postanawiam przemilczeć wybór, powołując się na wiedzę chłopaka, w końcu wie o tym zbiegowisku zdecydowanie więcej niż ja.

          Stajemy przed ladą, znad której wychyla się mężczyzna w średnim wieku. Poprawia okulary gotowy do obsłużenia kolejnych klientów, ale kiedy widzi Robina, porządnie się rozpromienia.

           — Cześć, Kende, jak tam interes dzisiaj? — Szatyn swobodnie opiera się o przyczepę, wyciągając do góry rękę, którą sprzedawca po chwili przyjaźnie ściska. Wiem już, że muszą się dobrze znać.

          — Robin! — raduje się mężczyzna. — Dawno cię tu nie było. Już myślałem, że znalazłeś sobie lepszą jadłodajnie.

          — Lepszą? Nie żartuj. Nie ma lepszej w mieście niż twoja.

          — Jasne, jasne. To samo, co zawsze?

          — Razy dwa. — Wyciąga dłoń z dwoma palcami przed siebie.

          Sprzedawca spogląda uważnie najpierw na niego, po czym przenosi swój wzrok na mnie. Wiedzę, że dokładnie mnie ocenia, ale nie robi tego przesadnie ostentacyjnie. Na szczęście nie trwa to niezręcznie długo, bo Robin macha ręką, a mężczyzna natychmiast kiwa głową i wrzuca dwa placki na głęboki olej. Dopiero wtedy orientuję się, co jest w menu wybranego przez nas food trucka. Mogę spodziewać się przepysznego węgierskiego langosza.

          — Wiesz, że wisisz mi jeszcze trzy tysiaki? — zauważa sprzedawca, przeliczając monety i banknoty, które przed chwilą wręczył mu Robin.

          — Wiem, ale oddam ci kiedy indziej. Muszę jeszcze zrobić zakupy dla pani Szalai, no i dla Batsy.

          — Oj, Robin, Robin. Puścisz mnie z torbami. — Kręci głową z dezaprobatą.

          — Hej, czy kiedykolwiek nie spłaciłem długu?

          — Nie. Dlatego jeszcze ci sprzedaję. — Mężczyzna uśmiecha się i chowa pieniądze do kasy. — Leć, zaraz przyniosę wam zamówienie.

          Robin odpowiada mu cichym dziękuję, na które sprzedawca macha ręką i znika gdzieś w głębi wozu. Szatyn w końcu odwraca się w moją stronę i wskazuje dłonią jeden z pobliskich stolików, choć szczerze, ten twór trudno nazwać stolikiem — trzy drewniane palety sklepowe pocięte i sklejone na kształt czegoś do siedzenia. Zdecydowanie wolałabym teraz siedzieć na tych przecudnie miękkich poduszkach w mojej ulubionej kawiarni, ale nie mam wyboru. Jestem zmuszona spróbować czegoś mniej wyszukanego.

          Robin szybko rozsiada się po jednej stronie stołu, podobnie zresztą jak i Batsy, która kładzie się przy jego nodze. Początkowo waham się, ale ulegam, widząc zdziwione spojrzenie gitarzysty. Delikatnie siadam, podświadomie zastanawiając się, jak ułożyć nogi, by cały czas prezentować się z klasą. Kiedy jednak patrzę na towarzystwo, które kręci się wokoło, uznaję, że ten jeden raz mogę odpuścić sobie etykietę i postawić na wygodę.

          — Długo się znacie? — zagaduję po chwili, by rozpocząć rozmowę. Robina początkowo dziwi moje pytanie, ale finalnie kiwa głową i decyduje się odpowiedzieć:

          — Kende i ja? — dopytuje, ale szybko dodaje: — Mieszkamy w tej samej kamienicy.

          Chłopak uśmiecha się i rozpromieniony wpatruje się w budkę z langoszami, jakby próbował zlokalizować wzrokiem swojego sąsiada. Kiwam ze zrozumieniem głową, choć spodziewałam się, że Robin powie coś więcej. Nie naciskam jednak, bo to mija się z celem, a i mnie niezbyt interesuje ten temat. Zdecydowanie bardziej ciekawi mnie inna, niecierpiąca zwłoki sprawa, dlatego decyduję się przejść do konkretów.

          — Skąd wiedziałeś, że w pudełku były perły?

          Robin natychmiast przerzuca swój wzrok na mnie i wydaje się wyraźnie zaskoczony moim nagłym pytaniem. Chwilę zastanawia się, co powiedzieć, ale finalnie rozluźnia się i opiera łokcie na stole.

          — Nie lubisz owijać w bawełnę, co? — rzuca z głupkowatym uśmieszkiem na ustach.

          — Niezbyt — dodaję stanowczo, by stłumić jego dziwne nastawienie.

          I choć nie daję tego po sobie poznać, to muszę się całkowicie zgodzić ze stwierdzeniem chłopaka — naprawdę nie lubię owijać w bawełnę. Jestem konkretną i bezpośrednią osobą, a jeśli trzeba coś zrobić, to to robię. W przeciwnym razie nie załatwiłbym połowy rzeczy w mojej pracy. To właśnie dzięki częściowemu zarządzaniu hotelem nauczyłam się, że dokładność i bezpośredniość to czasami jedyny sposób na osiągnięcie celu. Zresztą sam Elias w swojej pracy postępuje podobnie. Może właśnie dlatego tak dobrze się dogadujemy.

           Mimo zmiany tonu na ten bardziej poważny, Robin wciąż wydaje się rozbawiony moją uwagą. Nie mam pojęcia, skąd wziął się u niego taki dobry humor, ale podejmuję kolejną próbę sprowadzenia go na ziemię, tym razem przypominając mu o złożonej przez niego obietnicy. Dobrze pamiętam, co mówił tamtego wieczoru przed hotelem.

         — Tamtej nocy. Obiecałeś, że mi powiesz.

         Robina momentalnie opuszcza dobry humor. Dokładnie mierzy mnie wzrokiem, trawiąc wypowiedziane przeze mnie zdanie. Widzę w jego oczach pewnego rodzaju podziw — zupełnie jakby nie spodziewał się, że mogę zaatakować go z tej strony. W końcu jednak nerwowo przeczesuje włosy dłonią i nachyla się na stołem.

          — I mam zamiar obietnicy dotrzymać. Jestem człowiekiem honoru — zapewnia mnie, choć ostatnie zdanie niezmiernie mnie intryguje; mam wrażenie, jakby zostało wypowiedziane nadprogramowo. — Z tym że, skoro tak dobrze pamiętasz moją obietnicę, to równie dobrze musisz pamiętać, że zgodziłem się opowiedzieć o perłach tylko wtedy, kiedy i ty zdradzisz, dlaczego je wyrzuciłaś. Prawda?

          Liczyłam, że zapomni o tej części obietnicy, lecz to były jedynie odważne marzenia. Robin zdążył mi już udowodnić, że nie zapomina tak ważnych rzeczy, podobnie jak nie ma problemu z zapamiętaniem wszystkiego, co w jakiś sposób związane jest z perłami lub tamtym wieczorem. Nie chcę o nim rozmawiać, bo to wiąże się z przyznaniem się do mojego nad wyraz idiotycznego zachowania. Jestem pewna, że Robin nie zrozumie mojego motywu, a nawet uzna go za wybitnie głupi. Nie chcę wystawiać się na falę krytyki, która zapewne mnie czeka, lecz nie mogę przestać myśleć o powodzie, dla którego muzyk wiedział tak dużo o tej kolii.

          Finalnie ciekawość wygrywa nad strachem przed niechcianym osądem i decyduję się wyjawić tajemnicę tamtego wieczoru. Nie żeby obchodziła mnie opinia jakiegoś przypadkowego chłopaka z ulicy.

          Ostatni raz spoglądam na Robina, który wyraźnie czeka na moją wersję historii. W końcu ulegam i wzdycham zrezygnowana.

           — To przez Eliasa.

           Chłopak ściąga brwi, próbując połączyć wątki, i finalnie pyta:

           — To ta gruba ryba w garniaku od Forda?

           Rzucam mu wymowne spojrzenie niezadowolona z tego, w jaki sposób określił Eliasa. Imponuje mi jednak tym, że ponownie bezbłędnie rozpoznaje drogą markę ubrań, tak jak to zrobił przedwczoraj z moją sukienką. Dlatego też odpuszczam mu tę uwagę, choć zapisuję sobie z tyłu głowy, że i o to będę musiała go kiedyś zapytać.

          — Tak — potwierdzam jego domysły. — I jednocześnie mój narzeczony.

          — Świetny wybór — dodaje sarkastycznie, ale puszczam tę uwagę mimo uszu.

          — Po prostu... Elias miał ze mną spędzić wieczór w dniu naszej rocznicy, ale wybrał pracę i zostawił mnie z tą cholerną kolią — mówię na jednym wydechu, bo czuję, że przy głębszym zastanowieniu moje tłumaczenia będą po prostu śmieszne. — Wyrzuciłam ją, bo chciałam pokazać, że nie da się mnie kupić jakimiś świecidełkami. A może po prostu chciałam go ukarać? Sama nie wiem.

           Rozkładam bezradnie ręce, nie potrafiąc wytłumaczyć faktycznego powodu mojego zachowania. Zrzucam to wszystko na impuls, jakieś chwilowe przekonanie, którego nie umiem na trzeźwo wyjaśnić. To wszystko mi się miesza i już sama nie wiem, co mam o tym sądzić. Lekko drżącą ręką zaczesuje włosy za ucho i czekam na jakiś komentarz Robina, który jedynie przygląda mi się uważnie.

           — Nie uważasz, że to trochę brutalne? — odzywa się, ale nie jestem w stanie wyczytać czegokolwiek z jego kamiennej twarzy. — Ktoś tę kolię zaprojektował, wykonał, a w końcu kupił. To kupa roboty wyrzucona w błoto. Dosłownie.

           — Byłam zbyt wściekła, by to zauważyć — tłumaczę się, choć wiem, że Robin ma rację. — Dopiero później dowiedziałam się, co tak naprawdę wyrzuciłam. Elias powiedział mi, że to historyczna kolia. Wykonał ją Benjamin Bodnár, ten sławny projektant. Podobno to jedna z pierwszych jego prac. Przecież ten człowiek to geniusz.

           Chłopak wyraźnie ożywia się, słysząc nazwisko autora kolii. Cóż, sama byłam zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, kto ją wykonał. Chyba nie ma w mieście osoby, która nie znałaby Bodnara, a fakt, że i Robin wie, o kim mówię, jedynie to potwierdza. Dlatego kiedy na twarzy chłopaka pojawia się szeroko pojęte niedowierzanie, kiwam głową, by potwierdzić swoje słowa. Muzyk gwiżdże pod nosem i powoli kręci głową.

           — Teraz to zaczynam żałować, że nie wziąłem tej kolii.

           — No właśnie. Na początku sama nie chciałam wierzyć we własną głupotę, ale sprawdziłam to w Internecie z miliard razy. Naprawdę wyrzuciłam do kosza historyczne Szelíd nő.

           Powiedzenie tego na głos sprawia, że tym bardziej nie mogę uwierzyć, że faktycznie to zrobiłam. W zasadzie dopiero teraz uświadamiam sobie, jak wielką głupotę popełniłam i jeśli wcześniej sądziłam, że moje zachowanie można usprawiedliwić, tak teraz wiem, że nie ma powodów, które są równoważne z moją decyzją.

           Informacja o wartości wyrzuconych przeze mnie świecidełek sprawia, że żadne z nas nie chce się odezwać. Zupełnie jakby waga naszej rozmowy została co najmniej podwojona, a w takich nowych warunkach żadne z nas nie chce podjąć się próby skomentowania, a co dopiero zrozumienia zaistniałej sytuacji. Mam wrażenie, że oboje rozprawiamy nad moją niewyobrażalną głupotą, z tym że każde z nas robi to z innego powodu. 

          Kiedy cisza nadnaturalnie się wydłuża, decyduję się odezwać. Czuję, że pomimo naszej dzisiejszej rozmowy chłopakowi należą się jeszcze jedne przeprosiny.

          — Dlatego wybacz, że cię oskarżyłam, ale teraz rozumiesz, dlaczego tak bardzo pragnę odzyskać tę kolię.

          Chcę zabrzmieć szczerze, bo naprawdę czuję się źle z tym, jak go potraktowałam. Ostatnie dni były dla mnie wybitnie stresujące i nie wiem, gdzie podziała się ta wiecznie poukładana i odpowiedzialna Amanda, którą widziałam codziennie rano w lustrze. Muszę wziąć się w garść, bo czekają mnie pracowite miesiące — festiwal, ślub i kto wie co jeszcze do zaplanowania. A tymczasem trafia mi się jeszcze taka sprawa i nie mam nikogo, kto może mi pomóc.

           Robin nieśmiało kiwa głową, słysząc moje ponowne przeprosiny — tym razem z jakimś wyjaśnieniem. Widzę, że nie jest do końca przekonany; pewnie w głowie wciąż siedzą mu słowa, którymi uraczyłam go dwa dni temu. Chłopak opiera się o stół i jestem pewna, że zaraz uraczy mnie jakąś kąśliwą uwagą, mimo że obiecaliśmy sobie zacząć naszą znajomość od nowa. 

          — Okej. To żebym dobrze zrozumiał. Wyrzuciłaś ponad pół miliona dolarów do kosza, bo twój facet cię olał?

          To brzmi naprawdę banalnie, kiedy Robin opisuje mój kaprys takimi słowami, ale... ma rację. Jestem jednak zbyt zaskoczona jego stwierdzeniem, by w jakiś sposób temu zaprzeczyć, co daje Robinowi poszukiwaną przez niego odpowiedź.

          — Łał — mówi prawie bezgłośnie. — Chyba nigdy nie zrozumiem kobiet.

          — Wiem, że wyszłam na straszną kretynkę, ale... — zaczynam, lecz zanim zdążę się obronić, przerywa mi Kende. 

          — Proszę bardzo. Jeden langosz dla kretynki, jeden langosz dla najlepszego kumpla i jedna kostka dla najcudowniejszego psa świata.

           Kucharz pojawia się przy naszym stole — albo raczej przy jego imitacji — i podaje nam dwa papierowe talerze z idealnie rumianymi langoszami. Robin w podziękowaniu klepie go z uznaniem w ramię i obserwuje, jak Batsy z radością wgryza się w otrzymaną kość. Dopiero po chwili skupia całą swoją uwagę na swoim zamówieniu i z lubieżnością rozkoszuje się wyśmienitym zapachem. Widać, że naprawdę nie może doczekać się pierwszego kęsa.

           Niestety ja nie patrzę na swój talerz z podobnym entuzjazmem co muzyk. Dla mnie to jedynie góra tłuszczu i śmierdzący sos czosnkowy.

          — Ja wiem, że musisz wcisnąć się w sukienkę ślubną, dieta i takie tam różne pierdoły... — zaczyna Robin, po czym wskazuje na moją porcję. — Ale jeśli powiesz mi, że nie lubisz langoszy to, po pierwsze ci nie uwierzę, a po drugie, wyjdziesz nie tylko na hipokrytkę, ale i na antypatriotkę.

          Ostrożnie patrzę na chłopaka, bo ton, jakim wypowiada swoją uwagę, sugeruje powagę samego stwierdzenia. Kiedy jednak widzę na jego ustach niewielki uśmieszek, decyduję się odebrać jego wypowiedź bardziej żartobliwie. Sama nie uważam, że nieprzepadanie za domową kuchnią jest antypatriotyczne. Doceniam walory węgierskich rarytasów, problem w tym, że mój dietetyk już nie za bardzo.

          Finalnie decyduję się chociaż spróbować zaserwowany mi placek. Niechętnie łapię za ciasto i zaczynam urywać nieduży kawałek porządnie posypany serem — najwyraźniej Robin zamówił tradycyjne langosze. Niemalże stękam, kiedy dostrzegam warstwę białego sosu czosnkowego i w duchu modlę się, by nie był ostry. Na szczęście mam w torebce gumy do żucia.

          Wszystkie moje obawy znikają, gdy moje usta wypełnia znajomy smak. Trochę mi zajmuje przyzwyczajenie się do jedzenia czegoś tak tłustego, ale gdy tylko to dziwne uczucie przechodzi, moją głowę zapełniają przyjemne wspomnienia z dzieciństwa. To wtedy jadłam najwięcej langoszy, a nawet sama próbowałam robić własne. Już zapomniałam, ile radości sprawiał mi taki jeden placek. Momentalnie cieszę się, że ponownie odnajduję w sobie tę radość i z dużym uśmiechem na ustach urywam kolejny kawałek.

          Widzę, że i Robin się uśmiecha, kiedy zauważa, że smakuje mi jego zamówienie. Zanim jednak zdąży ucieszyć się ze swojego triumfu, sprowadzam go na ziemię jednym pytaniem.

          — To skąd te perły?

          Robin chwilę wpatruje się we mnie, jakby chciał potwierdzenia, czy na pewno dobrze usłyszał. Mam wrażenie, że oczekiwał innego komentarza, a może liczył, że przy jedzeniu zapomnę o obietnicy? Sama nie wiem, ale widzę, że jest wyraźnie zniechęcony wizją odpowiadania historii o perłach. Finalnie jednak ulega, znużony przewraca oczami i dodaje enigmatycznie:

           — Myślałem, że to oczywiste. — Wzrusza ramionami. — Wystarczy się dobrze przyjrzeć.

           Taka odpowiedź to dla mnie żadna odpowiedź, dlatego nalegam, by kontynuował. Na szczęście Robin nie protestuje i spokojnie wyjaśnia:

           — Tak jak mówiłem. Kwadratowe pudełko z czerwoną, matową wyściółką, mniej więcej dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów, stosunkowo szerokie. W środku musiała być kolia. Pozostawała kwestia kamieni. — Robin w zasadzie powtarza wszystko to, co powiedział tamtej nocy. Dopiero po chwili namysłu dodaje mniej pewnie: — Na początku obstawiałem rubiny, w końcu miałaś je w sukience, a taka kolia idealnie komponowałaby się z całą kreacją. Jednak ktoś, kto dał ci ją w prezencie, nie mógł wiedzieć, w co się ubierzesz tego wieczoru. Dlatego też ta teoria szybko upadła, a na placu boju zostały jedynie perły.

            Robin przedstawia logiczny ciąg myślowy, w który jestem w stanie uwierzyć. Sama chyba nie wpadłabym na to wszystko i to jeszcze w tak krótkim czasie, dlatego zdolności chłopaka mi imponują. W szczególności, że podobnych się po nim nie spodziewałam. Jednak najbardziej moją uwagę zwraca jego spostrzegawczość i wrażliwość na detale, chociażby te związane z moją sukienką. Tamtego wieczoru byłam niemalże pewna, że przyglądał się jedynie moim butom, a jak się okazało, zdążył zapamiętać detale związane nie tylko z nimi.

            Historia chłopaka układa się w logiczną całość, jednak wciąż nie rozumiem, skąd wpadły mu do głowy perły. Zanim zdążę o to zapytać, Robin kontynuuje:

           — Masz bardzo klasyczną urodę, bladą cerę, delikatne rysy twarzy, jasne włosy. Pasują do ciebie wyraziste kolory, chociażby wspomniana czerwień, ale i coś równie delikatnego jak perły. Poza tym są one symbolem ponadczasowej elegancji, nieskazitelnego piękna, bogactwa i doskonałości. A jak tak na ciebie patrzę, to widzę wszystkie te cechy.

           Będąc kobietą kogoś tak wpływowego jak Elias, przywykłam do bycia obrzucaną pokaźną ilością komplementów; każdy chciał się nam przypodobać, a nie od dziś wiadomo, że szacunek do dam nigdy nie wyszedł z mody. Wcześniej nie miałam problemu z przyjmowaniem przychylnych uwag, bo większość z nich była przeważnie wyrazem grzeczności. Jedyne, które faktycznie przyprawiały mnie o rumieńce, były te snute przez Eliasa — on zawsze wie, jak poprawić mi humor i sprawić, bym czuła się doceniona. Nigdy nie sądziłam, że mogę poczuć się równie dobrze po kilku zdaniach wypowiedzianych przez jakiegoś przypadkowego muzyka, którego spotkałam siedzącego na jakimś brudnym chodniku.

           — Chyba nie powiesz mi, że się pomyliłem? — pyta, kiedy nie odzywam się po dłuższym czasie. Dopiero jego głos przywraca mnie do rzeczywistości. Próbuję jeszcze ukryć moją chwilową nieobecność, ale jest już na to za późno — Robin zorientował się, co się stało. To wyjaśnia, dlaczego patrzy się na mnie w ten osobliwy sposób. Szybko kręcę głową i odpowiadam, zanim jeszcze zdążę pomyśleć.

          — Nie... po prostu... — Nie umiem znaleźć słów. — Skąd to wszystko wiesz?

          Robin nie patrzy na mnie, a jedynie wyciąga jedną chusteczkę z podajnika i wyciera nią ręce, po czym rzuca zużyty papier na talerz. Sama nie wiem, kiedy w trakcie tej konwersacji zdążył zjeść cały placek. W końcu ponownie kładzie łokcie na stole i zaczyna bawić się palcami.

          — Powiedzmy, że... — zaczyna niepewnie, jakby nie wiedział, jakich słów użyć. — Kiedyś interesowałem się jubilerstwem.

          Takie stwierdzenie jeszcze bardziej mnie ożywia, choć przede wszystkim dziwi, i muszę powstrzymać się przed zadaniem jakiegoś niewłaściwego pytania, a takich pojawia mi się w głowie niezliczona ilość. To jest ostatnie z zainteresowań, o które posądziłabym chłopaka, ale w zasadzie wyjaśnia ono wszystko to, co przed chwilą usłyszałam. Zawsze uważałam, że to raczej hobby ludzi bogatych lub bezpośrednio związanych z zawodem, dlatego nie mogę sobie wyobrazić Robina studiującego informacje na temat kolorowych świecidełek z całego świata.

          — Nie wyglądasz na kogoś, kto interesuje się jubilerstwem. — Nie mogę powstrzymać się od tego komentarza, choć doskonale wiem, że nie spodoba się on chłopakowi. Nie po tym jak już raz oceniłam go po wyglądzie, a, jak się potem okazało, była to pochopna ocena.

           Tak jak się spodziewałam, Robin nie przyjmuje tej uwagi z wielkim entuzjazmem. Jedynie wzrusza obojętnie ramionami i mruczy ledwo słyszalnie pod nosem:

           — Wtedy nie powiedziałabyś, że wyglądam na muzyka.

           — Nadal nie wyglądasz — śmieję się, by trochę rozluźnić atmosferę, ale moje starania są odmienne w skutkach. Robin podnosi wzrok i spogląda na mnie śmiertelnie poważnie, do tego stopnia, że momentalnie zaczynam żałować swoich słów.

           — Na szczęście to nie wygląd jest najważniejszy, prawda? — Posyła mi blady, ale znaczący uśmiech.

           Dokładnie wypowiada każde słowo, ale nie czuję w żadnym z nich ani cienia urazy. Wszystkie raczej składają się na coś w stylu przestrogi, uwagi, przypomnienia, że przecież takie myślenie w ostatnich dniach zgubiło w szczególności nas samych.

            To już kolejna chwila, w której zapadająca między nami cisza robi się wybitnie niezręczna, a ja ciągle nie mogę wybić sobie z głowy wizji chłopaka jako entuzjasty jubilerstwa. Kiedy patrzę tak na jego lekko rumianą twarz ukrytą pod kilkudniowym zarostem, nie potrafię wyobrazić sobie chłopaka w innej odsłonie. Jego brązowe, lekko podkrążone oczy wcale nie wydają się takie spostrzegawcze, a jednak widzą zdecydowanie więcej niż ich przeciętne odpowiedniczki. Momentalnie żałuję, że nie mam podobnych, bo naprawdę chcę przekonać się, co też siedzi po drugiej stronie tych Robina. 

           — Jubilerstwo? Serio? Dlaczego? — Nie wytrzymuję i pytam ponownie. 

           — Myślę, że to temat na inne spotkanie — mówi, jednocześnie wstając od stołu.

           Chwyta swój papierowy talerz, a kiedy nie protestuję, zabiera i mój, po czym wyrzuca oba do pobliskiego kosza. Zanim się obejrzę, przerzuca sobie gitarę przez ramię; nawet nie wiem, kiedy staje się tak zdeterminowany do odejścia. Przecież to nie może być moja wina, prawda?

            — Następne spotkanie? — powtarzam jego słowa. — To zakłada, że chcę się z tobą zobaczyć.

            — A nie chcesz? — odpowiada natychmiast posyłając mi szelmowski uśmieszek.

            Kiedy chcę odpowiedzieć, że nie, łapię się na tym, że chyba faktycznie nie chcę, aby nasza znajomość skończyła się w tym momencie. Coś w Robinie sprawia, że chcę rozwiązać zagadkę jego osoby i choć zazwyczaj nie obracam się w podobnym towarzystwie, to chłopak wydaje mi się kimś nieszablonowym, nawet jak na standardy zwykłych mieszkańców Budapesztu. To jego dziwne zainteresowanie i niesamowita dokładność w sprawach, o których nie powinien mieć pojęcia, nie dają mi spokoju. Nie wspominając już, że muzyk może okazać się jedyną osobą, która będzie w stanie pomóc mi w odnalezieniu pereł. 

            — Tak czy siak. — Wkłada ręce do kieszeni. — Wisisz mi osiemset forintów za jedzenie. Zakładam, że w tak małej torebce nie nosisz gotówki, a obawiam się, że i ja nie wyciągnę terminala z kieszeni. Także ten. Wiesz gdzie mnie szukać.

            Chłopak nie czeka nawet na moją odpowiedź, a jedynie przywołuje do siebie zadowolonego psa i odwraca się na pięcie. Zanim jednak zdążę go zatrzymać, Robin sam staje w miejscu, zupełnie jakby w ostatnim momencie sobie o czymś przypomniał. 

            — Aha, jeszcze jedna sprawa. — Obraca się przez ramię. — Radziłbym ci sprawdzić inną symbolikę pereł. Myślę, że to rozwiąże przyczyny twojego problemu. Ciao!

           Robin macha ręką na pożegnanie i zanim zdążę zareagować, znika gdzieś w tłumie ludzi. Nie widzę sensu w dalszym podążaniu za chłopakiem, choć niechętnie przyznaję, że mam ochotę go dogonić. Rezygnuję jednak z tej palącej mnie chęci i próbuję zaspokoić inną — ciekawość. O jakiej symbolice pereł mi nie powiedział? I niby jakim cudem poznanie jej wskaże przyczynę mojego problemu?

             Kręcę głową i w pośpiechu wydobywam telefon z torebki. Ignoruję kilka nieodebranych połączeń i szybko wpisuję w wyszukiwarkę nurtujące mnie hasło. Błyskawicznie klikam w pierwszy artykuł dotyczący pereł i przeglądam zawarte w nim informację, aż docieram do tej najważniejszej. 

 Według przesądów perły powinnyśmy kupić sobie same, te otrzymane, zwłaszcza od mężczyzny, mają przynieść nieszczęście.

            Wpatruję się bezmyślnie w ekran i nie mogę uwierzyć własnym oczom. Nie jestem przesądną osobą, dlatego początkowo nie wierzę w takie bzdury, ale nie mogę pozbyć się przeczucia, że to wszystko ma sens, a los postanowił zagrać ze mną w jakąś dziwną grę. Problem w tym, że część mnie nie wcale nie chce podjąć wyzwania, kiedy ta druga część jest już gotowa do gry. 

~~~ 

~~~

Mała prywatka od autorki. 

Za nami druga, i zapewne nie ostania, część miejskiej tułaczki naszych bohaterów. W końcu wypadałoby znaleźć perły, prawda? Napiszcie, co sądzicie i czy to faktycznie wina głupiego przesądu? A może sami macie jakieś własne przesądy? Z chęcią się dowiem!

Życzę miłego życia!

PS Z doświadczenia wiem, że Węgrzy uwielbiają ostry sos czosnkowy, dlatego uważajcie, kupując oryginalne langosze gdzieś na Węgrzech. Ja tam czosnek uwielbiam, ale nawet dla mnie ten sos był wyzwaniem 😂 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro