𝒶𝓃𝒹𝒶𝓁𝓊𝓈𝒾𝓉𝑒𝓈

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~~~

          Idę we wskazanym przez chłopaka kierunku, ale tym razem nie korzystam z jego ramienia — nie obchodzi mnie jak to będzie lub nie będzie wyglądało. Może potem zmienię zdanie.

           Wystarczy kilka kroków zrobionych w stronę niewielkiej górki, by moim oczom ukazał się najprawdziwszy pałac. Pałac, który doskonale znam. To Tatai vár* — jeden z mniej znanych zabytków aglomeracji Budapesztu, a jednak równie pięknych co te w samym centrum stolicy. Ten pałac, a w zasadzie zamek, to jedna z najstarszych budowli w okolicy. Średniowieczny budynek z barokowym wnętrzem był nieraz remontowany i zmieniany na rzecz nowych właścicieli, ale dwukondygnacyjny, kamienny front i wieża pozostały niezmienione od wielu lat. To najbardziej charakterystyczne elementy zamku. Teraz już wiem, skąd kojarzyłam te ogrody — zwyczajnie już kiedyś tu byłam.

          — Tatai vár? — Ponownie szturcham Robina w ramię, kiedy już jestem pewna, że znajdujemy się tuż przed wejściem do słynnego zamku. — Mogłeś mi powiedzieć, że organizują aukcję w zamku, zamiast podawać mi jakiś podejrzany adres.

          — Mogłem. Ale to byłoby za proste. — Chłopak uśmiecha się pod nosem. — Poza tym chciałem zobaczyć twoją reakcję.

          Mówi to tak nonszalanckim tonem, że mam ochotę szturchnąć go znacznie mocniej, ale w ostatnim momencie się powstrzymuje. Za dużo ludzi nas obserwuje, by zachowywać się w podobny, nierozsądny sposób. Pozostaje mi agresywne spojrzenie, którym nie omieszkam go obrzucić. To moja jedyna broń na ten moment.

          — I kto o zdrowych zmysłach robi podobne aukcje w takim miejscu? — Nie mieści mi się to w głowie. — Ten zamek to część historii, kultury. Tu nawet jest muzeum. Fanty z tych wystaw też tu sprzedajecie?

          Robin nie odpowiada.

          — Przecież to nie jest prywatna posesja. Należy do państwa. Jakim cudem można tu zorganizować coś aż tak nielegalnego?

          — Po prostu trzeba wiedzieć, z kim rozmawiać.

          — Raczej komu dać w łapę — prycham. — Choć zakładam, że dla organizatorów takich rzeczy pieniądze raczej nie są problemem.

          Robin ponownie puszcza moją uwagę mimo uszu i uprzednio chowając ręce do kieszeni, czeka aż wreszcie przestanę się czepiać i pójdę we wskazanym kierunku. Ja jednak nieznacznie się oddalam, by choć przez chwilę popodziwiać zabytkowy budynek.

          Już wiem, dlaczego wcześniej nie rozpoznałam tego miejsca. Gdybyśmy wchodzili głównym wejściem, od razu połączyłabym fakty — kamiennej fasady budynku nie da pomylić się z niczym innym. A jednak Robin poprowadził nas jakimś tylnym wejściem od ogrodów, o którego istnieniu nawet nie wiedziałam. Chcę zapytać, jaki był w tym cel, ale uświadamiam sobie, że główna brama wjazdowa jest zamknięta. Najwyraźniej nie jesteśmy jedynymi gośćmi, którzy wybrali tylne wejście, ba, teraz jestem już pewna, że wszyscy zrobili dokładnie tak samo. Dlatego odpuszczam muzykowi to niedoszłe przeoczenie.

          Czuję, jak ktoś delikatnie łapie moją dłoń. Chcę protestować, ale orientuję się, że to Robin wsunął ją sobie pod łokieć, tak jak to zrobiliśmy przy wejściu. Posyłam mu pytające spojrzenie, na które on jedynie kiwa głową w stronę budynku, sugerując, że powinniśmy wejść do środka. Niezbyt podoba mi się ten sposób, ale finalnie się zgadzam i daję się poprowadzić rzeźbionymi schodami do wnętrza zamku.

          Tam jeszcze raz sprawdzają nasze karty, choć ta rozmowa nie jest aż tak długa jak poprzednia. Tym razem Robin nie spotyka innego, podejrzanego znajomego, a ja mogę nie martwić się jakimiś dziwnymi i dwuznacznymi komentarzami pod moim adresem.

         Tak jak się spodziewałam, bogate wnętrze dotrzymuje kroku historycznej fasadzie. Wysokie sufity, bogate w złote ornamenty, wszystko niemal ręcznie rzeźbione, zupełnie tak, jak to zapamiętałam. Byłam tu kiedyś na jednym z kameralnych koncertów fortepianowych wraz z Eliasem. Kto by pomyślał, że wrócę tu w takich okolicznościach.

          — Nie podoba mi się to. Tu wszystko na kilometr pachnie przekrętem — mówię przyciszonym głosem, nachylając się w stronę Robina. — Zresztą, dlaczego organizujecie to w tak oczywistym miejscu? To nie powinno odbywać się w bezpieczniejszej lokacji? Jakiejś piwnicy czy innym ciemnym doku?

          Robin uśmiecha się pod nosem, ale szybko poważnieje. Zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, czy podziela moje zdanie, czy może jednak nie. Finalnie komentuje, ale robi to raczej mechanicznie, jakby jego myśli były już daleko stąd.

          — Najciemniej jest zawsze pod latarnią.

          Trudno się nie zgodzić, choć wciąż nie jestem przekonana do tego pomysłu. Jedyne, co za nim przemawia, to fakt, że nie muszę tułać się z Robinem po jakichś zapyziałych ulicach i śmierdzących opuszczonych halach. A i nie muszę już udawać kogoś, kim nie jestem. Cała elegancka gala i jej otoczka bardziej do mnie pasuje.

         Podobnie jak do wielu innych gości. Kiedy przystajemy z muzykiem przy jednym z okien na uboczu, pozwalam sobie na dyskretne spojrzenia w kierunku innych zgromadzonych. Wszyscy są ubrani jak na rozdanie Oscarów i nie jestem jedyną osobą, która zdecydowała się na zakup droższej, bardziej eleganckiej maski — te też są widoczne na twarzach zarówno kobiet jak i mężczyzn. W sumie, większość z nich ma zamiar zostawić tu nieprzeciętne sumy pieniędzy, więc mogą pozwolić sobie na trochę mniej oszczędne dodatki.

          Mój wzrok zaczyna podąża za jednym z kelnerów, który niesie tacę z kieliszkami, zapewne z szampanem w środku. Jego maska jest bardzo klasyczna, czarna i w zasadzie bez żadnych zdobień. Właśnie taka, jaką powinna nosić obsługa.

          — Oni też są od was czy dajecie ogłoszenia w necie?

          Nie mogę się powstrzymać przed tym komentarzem i dyskretnie wskazuję palcem na obsługę. Sądzę, że tym spostrzeżeniem sprowokuję Robina do kolejnych zeznań na temat struktur i organizacji podobnych eventów, ale najwyraźniej porządnie się mylę. Chłopak zdaje się nie zwracać uwagi na moje słowa. Bardziej interesują go kolejni goście, którzy nas mijają. Mam dziwne wrażenie, że kogoś szuka, ale nie mogę pozwolić mu tak obojętnie mnie ignorować, dlatego rzucam poważniejszy zarzut.

          — Nawet ten koleś na wejściu? Naprawdę nie przeszkadza ci to, że zdążył już wkręcić w to wszystko swojego syna?

          Ta uwaga wreszcie zwraca uwagę Robina, który natychmiast odwraca się w moją stronę.

          — Mówisz o Mátyásie?

          Nie mam pojęcia, kim jest Mátyás, ale zakładam, że to imię goryla, który wpuszczał nas na pierwszej z bramek. Aby dać chłopakowi znać, że to o niego chodzi, teatralnie rozkładam ręce i udaję napakowanego ochroniarza.

          — A więc Mátyás. — Potwierdza kiwnięciem głowy, ale nie widzę w nim spodziewanego entuzjazmu. — Dobrze, że o nim wspomniałaś. To naprawdę poczciwy człowiek. Dorabia jako ochroniarz, ale za dnia jest naprawdę dobrym mechanikiem. Pracuje przy Gyöngyvirág, musisz znać ten warsztat. To jeden z lepszych w mieście. Jego syn, Ákos, skończył ostatnio piętnaście lat i muszę przyznać, że zna się na rzeczy jak niejeden stary wyjadacz. Musisz kiedyś zobaczyć, jak szybko zmienia koło. Rekord świata. Jak nic pójdzie w ślady ojca. Może założą własny warsztat?

          Z każdym kolejnym słowem wypowiadanym przez Robina zaczynam rozumieć, w jak wielkim błędzie jestem. Niepotrzebnie go prowokowałam i dostaję za swoje, kiedy okazuje się, że kompletnie minęłam się z prawdą. Jest mi głupio, że, ponownie, oceniłam książkę po okładce, a właściwie człowieka po jego wyglądzie i pracy. A wiem, że to rzecz, której Robin nienawidzi najbardziej na świecie.

          I jakby muzyk właśnie w tym momencie chciałby mi o tym przypomnieć, nachyla się w moją stronę i zniża głos do szeptu.

          — Mówiłem ci. To nie oni są tu szemranym towarzystwem.

          Długo przytrzymuje wzrok utkwiony głęboko w moim, nabierając pewności, że zrozumiałam jego słowa i więcej nie spróbuję sprowokować go w podobnie żałosny sposób.

          Czuję, jak policzki mnie pieką, i jestem pewna, że stały się kompletnie czerwone. Chcę ukryć zawstydzenie, dlatego momentalnie spuszczam wzrok i wbijam go w idealnie wypolerowaną posadzkę. Nie sądziłam, że Robin zdoła ostudzić mój buńczuczny zapał jednym lodowatym spojrzeniem. A jednak. Nie chcę ponownie na niego spoglądać, bo boję się, że znowu napotkam chłód w jego oczach.

          — Ach, tak myślałem, że was tu zobaczę.

          Oboje podnosimy wzrok i przenosimy go na mężczyznę, który staje przed nami. Nie muszę być jasnowidzem, by wiedzieć kto to taki. Od razu poznaję go po głosie.

          — Już nie musicie udawać zakochanych. I tak w to nie uwierzyłem. — Geza wzrusza ramionami i opiera się o ścianę. — Zresztą zawsze wolałeś brunetki.

         Ostatnia uwaga kierowana jest już do Robina, który momentalnie prostuje się i wyjmuje dłonie z kieszeni. Mam nadzieję, że nie będą mu potrzebne, a jednak czujne nastawienie chłopaka sugeruje coś kompletnie odwrotnego. Geza natomiast wygląda na całkowicie wyluzowanego. Swobodnie podpiera ścianę, a z jego ust nie schodzi głupowaty uśmieszek — a myślałam, że to ten Robina jest nie do zniesienia. Mojej uwadze nie umyka też jego czarna maska z niewielkimi, błękitnymi wstążkami. Jest niemal identyczna jak ta muzyka, co tylko umacnia mnie w przekonaniu, że są tutaj w podobnym charakterze.

         — No, ale przynajmniej to, że jest zajęta, się zgadza.

         Kolejne słowa Gezy ewidentnie prowokują Robina, który błyskawicznie robi krok w jego stronę. Chłopak zdaje sobie nic nie robić z reakcji muzyka, bo jedynie unosi dłonie w obronnym geście, jakby umywał się od odpowiedzialności za swoje słowa. Jednak jego postawa mówi mi, że jest ich w pełni świadomy. A to nie wróży nic dobrego.

         Dziwi mnie gwałtowna reakcja Robina, choć jeszcze bardziej osobliwy komentarz Gezy. Niby o gustach się nie dyskutuje, dlatego zostawiam część z preferowanym kolorem włosów, a skupiam się bardziej na drugim elemencie. Jakie znaczenie ma to, że jestem zajęta?

         Patrzę niepewnie na Gezę, co podświadomie daje mu do zrozumienia, że chcę, aby rozwinął tę myśl. Prawda jest taka, że w zasadzie chciałabym wiedzieć coś więcej, ale nie jestem pewna, czy faktycznie powinnam. Geza decyduje za mnie, bo już po chwili uśmiecha się podejrzanie i pyta:

         — Co? Nie pochwalił się swoimi preferencjami?

         Uświadamiam sobie, że tak naprawdę nie wiem wiele o życiu prywatnym Robina. O jego rodzinie, znajomych, sąsiadach, byłych. Kompletnie nic. No może poza Fanni, ale jako dziecko nie jest w stanie mi nic powiedzieć, ani nawet naprowadzić mnie na jakiekolwiek sensowne przemyślenia. Z kolei chłopak wie dość sporo o moim narzeczonym, mojej sytuacji majątkowej i wielu aspektach życia, które dla innych, nawet znajomych, są raczej kompletną enigmą.

          Robin jest muzykiem, chłopakiem z gitarą, i to wcale niebrzydkim, wręcz przeciwnie. Mogę sobie wyobrażać, że ma mnóstwo dziewczyn, skoro nigdy nie wspomniał o tej jednej, konkretnej. Wpasowywałoby się to w image muzyka żyjącego z dnia na dzień, nieprzejmującego się kolejnym dniem ani stałością życia. I choć po wizerunku chłopaka można wysnuć podobny wniosek, tak wszystko podpowiada mi, że w jego przypadku nie jest to do końca prawda.

         — Chyba za mocno zawiązałeś maskę. — Robin próbuje się bronić.

         — Oczywiście — prycha. — Łatwiej unikać prawdy niż się do niej przyznać.

         Ponownie Geza robi wszystko, by upokorzyć Robina, a przynajmniej tak mi się wydaje. Nie wiem, co jest jego celem, choć po części cieszę się, że się na to zdecydował. Przynajmniej usłyszałam parę rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Nie wiem tylko, do czego przydadzą mi się te informacje.

          — Nie wierzę, że was wpuścili. — Geza patrzy się to na mnie, to na Robina, i nie umyka mi jego rozbawiony ton. — Jakoś wam nie ufam.

         — Na szczęście to nie ty tutaj decydujesz i nie tylko ty wisiałeś mi przysługę.

         — No tak. Męski honor — mówi z wyraźną ironią. — Gdyby nie on, nic byś w życiu nie osiągnął. O ile w ogóle coś osiągnąłeś.

         Nie rozumiem skąd u Gezy taka zawiść, w szczególności, że ostatnim razem jak się widzieliśmy, wydawał się mieć raczej przyjacielskie stosunki z Robinem. Oczywiście do czasu mojej wielkiej wtopy. Może wcześniej tego nie zauważyłam, a może nie chciałam widzieć? Nie wiem. Ale im dłużej słucham go teraz, jestem coraz bardziej pewna, że ich historia sięga znacznie głębiej i nie może być zdefiniowana jednym spotkaniem po latach.

         Geza ostatni raz wodzi wzrokiem między nami, a po chwili niespodziewanie sięga po moją dłoń. Momentalnie zabieram ją z jego obślizgłego uścisku, co widocznie dziwi chłopaka. Zdaje się rozczarowany, że nie pozwoliłam mu się dotknąć, ale finalnie spogląda mnie ze współczuciem.

         — Uważaj na siebie, Mandy — rzuca zaniepokojony i nie spoglądając w stronę Robina, znika w tłumie ludzi.

         Odprowadzam go wzrokiem, ale nie dłużej niż to potrzebne. Oczywiście w przeciwieństwie do Robina, który ewidentnie wpatruje się w miejsce zniknięcia jego znajomego.

         — O co mu chodziło? — pytam.

         — O nic — odpowiada szybko, może nawet za szybko, i robi krok do przodu, ale łapię go za łokieć i nie pozwalam odejść.

          — Chyba mam prawo wiedzieć, skoro mówił, żebym na siebie uważała, nie?

         Robin gwałtownie odwraca się w moją stronę i żałuję, że nosi maskę. O ile łatwiej byłoby mi coś wyczytać z jego twarzy, gdyby nie miał na niej tej cholernej ozdoby.

         — Mówiłem ci wtedy, żebyś nie wierzyła w nic, co powie ta kanalia. To wciąż aktualne.

         — Nawet jeśli ostrzega mnie przed tobą?

         — Czujesz się w jakiś sposób zagrożona?

         Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Po prostu przyjęłam, że Robin stoi po mojej stronie i zawsze tak będzie, bez względu na wszystko. Tylko raz podałam tę myśl pod wątpliwość, a było to właśnie przy pierwszym spotkaniu z Gezą, wtedy, gdy paczka papierosów wylądowała pod moimi stopami. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że Robin może mieć w tym wszystkim jakiś dodatkowy motyw, że może mnie w jakikolwiek sposób skrzywdzić czy wykorzystać, a przecież właśnie tak to może się skończyć. Niby nie dał mi żadnych podstaw do zwątpienia w jego intencje, ale przecież nie znam nikogo, kto mógłby mi coś więcej o nim powiedzieć, nakreślić, kim dokładnie jest Robin. Nikogo, poza Gezą.

         Dlatego, mimo że nie jestem ich stuprocentowo pewna, zaczynam brać jego słowa pod uwagę.

         — Jeśli to, co mówi, jest prawdą, to chyba powinnam tak się czuć.

         Robin łapie się pod boki, jakby oczekiwał rozwinięcia moich myśli. I to jest moment, w którym powinnam zatrzymać je dla siebie, głównie dlatego, że to zwykłe pomysły, skrawki tego, co faktycznie może się dziać. Żadne z nich nie są potwierdzone ani nawet przemyślane. To luźne myśli, które wpadły mi do głowy w ostatnich paru chwilach, a które nie powinny mieć wpływu na to, co właśnie się dzieje.

         I zamiast zostawić je dla siebie, choć raz w życiu się zamknąć i skupić na tym, co ważne, czyli odzyskaniu mojej kolii, decyduję się zrobić coś naprawdę głupiego.

         — Pomagasz mi, nie oczekując niczego w zamian. Skoro lubisz zajęte kobiety, to, kto wie, może próbujesz mnie uwieść, a ja jak głupia idiotka dam się na koniec wykorzystać.

Intencje Robina już od początku naszej współpracy wydawały mi się niejasne. Kto by chciał aż tak się zaangażować w zasadzie bez powodu. Bez ustanowionej zapłaty, korzyści, niczego. Ludzie są altruistami, ale, do cholery, nie takimi.

         — Co? Nie. Czy ty siebie słyszysz w ogóle? — zaprzecza. — Robię to, bo... mnie o to poprosiłaś. Bo chcę ci pomóc.

         Słyszę w jego głosie nutę niepewności, która prowokuje mnie do zadania kolejnego pytania. Dlatego zanim zdążę się dwa razy porządnie zastanowić, czy w ogóle powinnam to zrobić, wypalam:

         — Czyli nigdy nie przespałeś się z kimś, kto był w związku?

         Robin momentalnie prostuje się, zupełnie jakby moje pytanie stworzyło między nami niewidzialny dystans. Tak, jakbym tymi słowami odepchnęła go od siebie, a przecież nie to było moim celem. W sumie to sama nie wiem, co tak naprawdę chciałam osiągnąć i dlaczego, aż tak bardzo zależy mi na tej odpowiedzi.

         Chłopak patrzy się na mnie długo, a ja widzę, jak jego spojrzenie zmienia się z zaskoczonego na rozczarowane, aż finalnie zatrzymuje się na czymś w rodzaju winny. A to nie on powinien czuć się winny.

         Dopiero po chwili rozumiem, jak nieprofesjonalne było to pytanie. Nie znamy się z Robinem długo, a informacja, o którą proszę, nie powinna mnie interesować. A przynajmniej nie teraz. Muzyk nie musi mi się tłumaczyć, ze swojego prywatnego życia, nieważne jak zagmatwane by ono nie było. Jest mi głupio, że dałam się ponieść emocjom — wszystko przez Gezę, który zasiał we mnie niepewność. Robin miał rację — nie powinnam była go słuchać.

         — Przepraszam — szepczę zawstydzona. — To było kompletnie nie na miejscu. 

         Chcę się wycofać z tego pytania. Zwyczajnie przeprosić za bycie wścibską blondynką, która zamiast być wdzięczna za pomoc, to gnębi swojego wybawcę. Głupio mi, cholernie mi głupio. Tą całą akcją pokazałam, że mu nie ufam, a przecież tak nie jest. Nie zdecydowałabym się na przyjście tutaj, gdybym mu nie ufała.

         — Nawet nie wiesz jak bardzo. 

         Robin odpowiada stanowczo, co jeszcze bardziej umacnia mnie w przekonaniu, że musiałam skrzywdzić go tym pytaniem. A to wcale nie sprawia, że czuję się lepiej. Nie wiem, jak poprawić sytuację, w którą nas wpakowałam. Mam tylko jeden pomysł, który od razu realizuję, więc kiedy kelner z tacą pełną szampanów przechodzi nieopodal nas, chwytam za dwa kieliszki. Chcę wręczyć jeden chłopakowi, ale ten odmawia. To tyle z ratowania sytuacji.

         Cisza między nami zdaje się nie do zniesienia, dlatego jednym, sprawnym ruchem przechylam swój kieliszek i wypijam całą zawartość na raz. Nie często mi się to zdarza, ale mam wrażenie, że właśnie tego teraz potrzebuję. Może doda mi to trochę odwagi przed licytacją, może pomoże zapomnieć o mojej kompletnej kompromitacji, a może zwyczajnie da wymówkę, jeśli znowu palnę jakąś głupotę. 

         Zdecydowanym ruchem odkładam pusty kieliszek na parapet i zaczynam obracać w dłoni ten drugi. Wodzę palcem po kruchym szkle i zaczynam zastanawiać się, jakiego rodzaju szampan właściwie znajduje się w środku. Przy poprzednim kieliszku nawet nie miałam okazji posmakować, a skoro to taka wystawna gala, to raczej nie podają byle czego. Dlatego by się przekonać, chcę wziąć kolejny łyk, gdy nagle ręka Robina ląduje na mojej, uniemożliwiając kolejny ruch.

         — Spokojnie. Tego nie wypiję już tak szybko — zapewniam go, sądząc, że zwyczajnie zmartwiło go moje nagłe picie.  

         Kiedy jednak próbuję drugi raz zabrać się za kieliszek, chłopak nie daje za wygraną i wciąż nie pozwala mi się ruszyć. Spoglądam na niego z pretensją. O co mu chodzi?

         — Geza nie jednej osobie zawrócił w głowie. Nie chcę, byś zaprzątała sobie myśli takimi pierdołami. 

         — Nie zaszkodzi myśleć za siebie — odpowiadam zrezygnowana i ponownie uciekam wzrokiem. Nie potrzebuję usprawiedliwienia mojego zachowania, a w szczególności nie od Robina, który przecież padł jego ofiarą. — To ja zadałam to durne pytanie, nie Geza. 

         — Nie zawsze jesteśmy dumni ze swoich decyzji, a jednak niektóre rzeczy... po prostu się dzieją. 

         Ta uwaga sprawia, że natychmiast podnoszę wzrok, by utkwić go w uważnym spojrzeniu muzyka. Ono z kolei mówi mi, że to stwierdzenie nie odnosi się jedynie do sytuacji, w której właśnie się znalazłam, a ma bardziej uniwersalny charakter, i jestem niemal pewna, że Robin doskonale o tym wie. Co więcej, patrzy na mnie w taki sposób, żebym i ja zrozumiała, co tak naprawdę próbuje mi przekazać.

          Teraz już wiem, że uzyskałam odpowiedź na swoje pytanie. 

          Imponuje mi, że chłopak zdecydował się odpowiedzieć, a w zasadzie to przyznać, bo choć nie mówi tego wprost, to jednak wiem, co ma na myśli. Nie spodziewałam się tego, a może nie sądziłam, że właśnie taką odpowiedź usłyszę. Dlatego początkowo chcę podejść do sytuacji empatycznie. W końcu Robin ma rację — niektóre rzeczy po prostu się dzieją; serce nie sługa, czasami wariuje, a do zdrady i tak potrzeba dwojga. Poza tym nie wiem, w jakiej sytuacji znajduje się muzyk. Może jest całkowicie wytłumaczalna? Przecież jest tyle możliwości, a sam Robin nie kwalifikuje się do żadnej oczywistej kategorii. O co też może chodzić?

          I choć aż pali mnie w środku, by zadać kolejne pytanie, to zbieram wszystkie wewnętrzne siły, by tego nie zrobić. I tak już palnęłam o jedno za dużo, a to że uzyskałam jakąkolwiek odpowiedź graniczy z cudem. Dlatego też potulnie kiwam głową, przyjmując do wiadomości słowa Robina.

         — Nie musiałeś odpowiadać — zauważam, choć w duszy cieszę się, że to zrobił. 

         — Po prostu chciałem, żebyś wiedziała — tłumaczy, ale szybko dodaje: — Poza tym mam wrażenie, że podobne nastawianie przyda ci się w paru sprawach.

         Uśmiecham się blado, ale nie sądzę, bym kiedykolwiek z niego skorzystała. Pod moim czujnym okiem, rzeczy nie mogą się po prostu dziać. Chyba że według wcześniej wyznaczonego planu. To jedyna akceptowalny sposób.

         Ale to nie czas na tłumaczenie tego Robinowi. Widzę, jak niepewnie poprawia najpierw fryzurę, a potem muszkę. Nawet jeśli wcześniej jego odpowiedź brzmiała raczej obojętnie, tak ewidentnie muzyk nie ma podobnego nastawienia do tej sprawy. I jakiekolwiek nie byłoby to podejście, to nie jest moment na dociekanie.

         — No dobra, masz prawo do jednego niezręcznego i osobistego pytania — dodaję trochę bardziej swobodnie, by zwrócić na siebie uwagę. — Wiesz, wtedy będziemy kwita.

        To raczej spontaniczny pomysł, coś, co trochę rozluźni wyraźnie zmieszanego chłopaka, choć prawda jest taka, że podobna rzecz zwyczajnie mu się należy. Nie musiał odpowiadać na moje pytanie, a jednak to zrobił. Jedynym sprawiedliwym rozwiązaniem jest danie mu podobnej możliwości. 

         — Tylko do jednego? — dziwi się, choć bardziej targuje. 

         Kiedy widzę na jego twarzy ten markowy uśmieszek, wiem, że odzyskałam swojego codziennego Robina. Sama nie wiem, czy to dobrze. Przewracam oczami, bo nie chcę dać mu więcej niż to potrzebne, ale w tym wypadku nie mam wyjścia.

         — No dobra, może dwóch.

         — Uwierz mi, skorzystam z tego z miłą chęcią. — Robin uśmiecha się triumfalnie. — Oczywiście zaraz po tym, jak odzyskamy twoją kolię.

         Cieszę się, że o niej wspomniał. To główny cel naszej wizyty i miło, że Robin także jest tego świadomy. Dlatego gdy tym razem wysuwa ramię, sugerując bym wsunęła pod nie swoją dłoń, od razu korzystam z okazji.

         Robin prowadzi mnie do jednej z większych sal; wszyscy goście powoli schodzą się w jej kierunku. W środku znajduje się odpowiednio udekorowana scena, krzesła i stoliki, sporo ludzi zajęło już miejsca, a część jeszcze się kręci. To jasne — tutaj odbędzie się licytacja. Nigdy nie byłam na podobnej, jedynie, jakie widziałam, to te w filmach, ale właśnie w taki sposób wyobrażałam sobie aukcję. Oczywiście tę legalną, w szanowanym domu aukcyjnym, ale jak widać nawet te z czarnego rynku potrafią kierować się tradycją.

         Zostaję na chwilę sama, kiedy Robin informuje, że musi coś załatwić i znika w tłumie. Czuję się nieswojo, ale nie daję tego po sobie poznać. Jedynie w podziwie rozglądam się po imponująco wystawnej sali i zaczynam doceniać jej estetyczne walory. Wnętrze jest ewidentnie barokowe lub stylizowane na ten okres — zakładam, że część z ozdób jest po renowacji. Króluje tu złoto, kolorowe obrazy i duże lustra, które optycznie powiększają pomieszczenie. Przyglądam się swojemu odbiciu w jednym z nich. Sukienka świeci się tak jak powinna, fryzura wciąż się trzyma, a maska spełnia swoje zadanie. W sumie, ten bal maskowy nie jest takim złym pomysłem. Wyglądam naprawdę dobrze.

         Widzę w lustrze zbliżającego się Robina, dlatego jeszcze zanim zdąży szturchnąć mnie w ramię, odwracam się w jego stronę. Chłopak podaje mi niewielką tabliczkę z numerkiem. Muszę wyglądać na zdziwioną, bo po chwili wyjaśnia:

         — W końcu to ty będziesz licytowała, nie?

         W sumie racja. Powoli kiwam głową i spoglądam na czarno-białą tabliczkę . Numer trzydzieści jeden. Nic mi się z nim nie kojarzy. Może i lepiej. Jednak im dłużej wpatruję się w ten cholerny numer, tym cięższa staje się sama tabliczka. Spada na nią ciężar wygrania tej najważniejszej aukcji w moim życiu i nagle nie jestem pewna, czy dam sobie radę.

         Szybko kręcę głową, by pozbyć się czarnych myśli. To nie czas na wątpliwości.

         Jakiś mężczyzna w dopasowanym, czarnym garniturze pojawia się na scenie i prosi o sprawne zajmowanie miejsc. O dziwo, ludzie słuchają się jego poleceń i chwytając ostatnie lampki szampanów, siadają na eleganckich krzesłach. Sama stosuje się do jego prośby i siadam na wskazanym przez Robina miejscu. Chłopak usadawia się obok, ale niemal od razu ucieka wzrokiem gdzieś w głąb sali. Głośne rozmowy przechodzą w coraz cichsze szmery, aż słychać jedynie pojedyncze szepty. I to właśnie wtedy pochylam się w stronę Robina.

         — Znasz kolejność eksponatów?

         Chłopak na chwilę odwraca wzrok, by na mnie spojrzeć, ale to w zupełności wystarcza. Nie wie.

         Sama zaczynam się zastanawiać, która w hierarchii jest moja kolia. Wydaje mi się, że powinien to być najważniejszy eksponat, w końcu nie na co dzień spotyka się prace Bodnára. A jednak coś podpowiada mi, że to wcale nie jest najbardziej wyczekiwana rzecz na tej licytacji. Może to i lepiej. Nie będę miała dużej konkurencji.

         Finalnie idę w ślady Robina i sama wbijam wzrok w scenę, której królem ewidentnie jest mężczyzna w garniturze. Bo kiedy on łapie za mikrofon, parę osób w tle zaczyna znosić kolejne przedmioty.

         — Mam zaszczyt gościć was na kolejnej aukcji organizowanej przez to wspaniałe domostw. — Głos aukcjonera jest niski, ale dość przyjemny. Słychać, że nie robi tego po raz pierwszy. — Gwarantuję wyśmienitą zabawę tego wieczoru. Każdy znajdzie coś dla siebie. Niezależenie, czy to obraz do salonu, czy świecidełka dla drugiej żony.

         Po sali przechodzi nieznaczny szmer. Nie wiem dlaczego. Mnie to kompletnie nie śmieszy.

         — Wiem, że jesteście spragnieni, dlatego zaczniemy od czego, co rozgrzeje was do czerwoności.

         Mężczyzna odsuwa się, by zrobić miejsce dla pierwszego z eksponatów. Na niewielkim stoliku pojawia się czerwone pudełko i nie muszę się przesadnie wysilać, by zobaczyć, co jest w środku. To moja kolia. A jednak, kiedy jedna z hostess podnosi wieczko, zapiera mi dech w piersi.

         Kiedy w jasnym świetle widzę mieniącą się kolię, nie mogę odwrócić od niej wzroku. Na żywo widziałam ją tylko chwilę — ten ułamek sekundy, kiedy tamtego wieczoru na chwilę otworzyłam pudełko. Wtedy nawet nie chciałam na nią patrzeć, wydawała się całym złem świata upchniętym w aksamitną wyściółkę. Zaczynam się zastanawiać, czy gdybym wtedy doceniła jej nietypowe piękno, to postąpiłabym inaczej? Czy szacunek do pracy i niespotykanego uroku powstrzymałby mnie przed barbarzyńskim wyrzuceniem jej do kosza? Chcę wierzyć, że tak, ale z drugiej strony nie mogę być niczego pewna. Ostatnio nie przestaję się zaskakiwać.

         — Szanowni państwo. Przedstawiam wam arcydzieło rzadko spotykane w naszych kręgach. Wyszło spod ręki światowej sławy projektanta, wirtuoza sztuki i naszego rodaka Benjamina Bodnára. Szelid nő to kolia z pereł z ramą z białego złota. Główne klejnoty zrobione są z pereł mórz południowych** z akompaniamentem pereł Akoya***, Biwa**** i elementami z masy perłowej.

         — Gówno prawda. — Słyszę ciche prychnięcie Robina. — Bodnár nigdy nie korzystał z masy perłowej.

         Spoglądam na muzyka, ale staram się nie zwracać uwagi na jego osobliwy komentarz, mimo iż może być naprawdę trafny. Teraz liczy się sama kolia, niekoniecznie jej skład, dlatego na powrót skupiam się na przedstawiającym ją mężczyźnie.

         — Pierwszy raz na rynku w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym. Krótka historia właścicieli. Podobno jedno z oczek w głowie samego autora.

         To akurat wiem. Elias zdążył o tym wspomnieć, że negocjacje w sprawie jej kupna nie były najłatwiejsze. Dlatego robi mi się jeszcze bardziej niedobrze na myśl, że wyrzuciłam do kosza nie tylko samą kolię, ale i jego starania o jej zdobycie.

         — Zatem nie przedłużajmy. Wiem, jak bardzo świerzbią was portfele. — Ponownie słyszę pomruk cichych śmiechów, ale mnie on wcale się nie udziela. Czuję, jak serce podchodzi mi do gardła. Nie sądziłam, że mogę się aż tak stresować. — Cena wywoławcza, dwa miliony dolarów.

         Dwa miliony to dwa razy tyle niż dał za nią Elias. Niesamowite jak podskoczyła ta cena, choć zgodnie z przewidywaniami Robina, to było raczej nieuniknione. Skoro Bondár nie musi wydawać pozwolenia na jej kupno, ludzie będą się o nią zabijać.

         I właśnie tak się dzieje.

         Wszystko odbywa się szybko. Trzy miliony. Patrzę na kolię. Cztery miliony. Chwytam mocniej za tabliczkę. Pięć milionów. Próbuję opanować drżenie dłoni. Sześć milionów. Dlaczego Robin się na mnie patrzy? Siedem milionów. Chwila, ile teraz było? Osiem milionów. Nie, chyba się przesłyszałam. Dziewięć milionów. Teraz moja kolej? Dziesięć milionów. Nie mam tyle. Jedenaście milionów. Mrugam. Dwanaście milionów. To nie może się dziać. Trzynaście milionów.

         Jestem kompletnie sparaliżowana i nie mam pojęcia, co się dokładnie dzieje. Słyszę tylko głos aukcjonera, który brzmi raczej jak mamrotanie niż wypowiadanie kolejnych słów. Widzę, że Robin coś do mnie mówi, ale żaden dźwięk do mnie nie dochodzi, nawet wtedy, gdy w dość konkretny sposób szturcha mnie w ramię. Siedzę skamieniała i kompletnie nie wiem, co mam robić. A przecież kolia jest tak blisko mnie.

         Wychodzę z transu dopiero wtedy, gdy słyszę to jedno zdanie, które niszczy wszystkie moje marzenia o odzyskaniu kolii.

         — Trzynaście i pół miliona po raz trzeci. Sprzedane panu w szarym garniturze.

~~~

~~~

Mała prywatka od autorki.

Zakładam, że takiej końcówki się nie spodziewaliście. Wybaczcie. Musiałam trochę zamieszać. To nie może być takie proste. Choć kto wie? Może wszystko rozwiąże się w następnym rozdziale? Sami zobaczycie. 

Wybaczcie nieznaczną obsówę, ale baba w urzędzie zabrała mi zdecydowanie za dużo czasu, a nic finalnie nie zrobiła. Także tego. Nic nowego.

Życzę miłego życia. 

Tatai vár - dosłownie zamek w Tata, bo też właśnie w miejscowości Tata oddalonej czterdzieści minut drogi autem od Budapesztu się znajduje. Czternastowieczna budowla, z zewnątrz raczej w stylu romańskim, usadowiona nad jeziorem, które na potrzeby mojego opowiadania zamieniło się w obszerne ogrody. Wybaczcie rozczarowanie, ale nie jest on w środku lasu, tak jak opisałam, ale zakładam, że kiedyś był. To znaczy ogród to tam jest, ale nie pewno nie taki, jakim go namalowałam. A z ciekawostek, to właśnie tam nagrywano niektóre sceny do nowego, serialowego Wiedźmina.  

** perły morza południowego, inaczej perły australijskie lub South Sea, jedne z największych i najdroższych pereł na świecie, choć niezbyt popularne w jubilerstwie przez swoje właściwości. Jednak jak już trzeba, to robią wrażenie. Stąd ich główna rola w naszej kolii. Można je spotkać w białych, kremowych i lekko brzoskwiniowych kolorach.

*** perły Akoya, pochodzą z hodowli w Japonii i Chinach, charakteryzują się idealną kulistością, połyskiem i intensywnym białym kolorem, choć spotkać je można i w innych kolorach — beżu czy złota. Stosunkowo drogie, ale uznawane za jedne z najlepszych na świecie.

**** perły Biwa, podobnie jak Akoya pochodzą z Japonii, lecz są słodkowodne i o wiele tańsze, głównie dlatego, że nie są aż tak kuliste i idealne. Występują w wielu kształtach i kolorach, są najbardziej zróżnicowane ze wszystkich. To jedynie tworzy niesamowite możliwości dla jubilerów wirtuozów, czyli dla naszego Bodnara. 



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro