Rozdział siódmy ( Liam ) [teraz] ( HAPPY HOLIDAY ! )

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Minął jakiś tydzień, odkąd się wybudziłem, gdy złożyłem wreszcie wizytę w domu McCallów. Parę razy sprawdziłem, czy Theo, Melissy i Argenta na pewno nie ma w środku i nie wrócą w najbliższym czasie ( nie pytajcie o szczegóły ! ).

Alice otwarła drzwi, skoro tylko się zbliżyłem. Wyglądała na zrezygnowaną.

- Wejdź - powiedziała cicho.

Jej fatalny nastrój, tylko mnie rozsierdził. Zanim pomyślałem, już trzymałem ją za gardło, przyciśniętą do ściany. Adrenalina buzowała mi żyłach, a gniew rozpierał od środka. Czułem pod palcami miękką szyję dziewczyny i miałem przemożną ochotę ją zmiażdżyć lub rozorać pazurami. Wszystko jedno - byle poczuła na sobie dotyk śmierci, jak ja.

Zobaczyłem przerażenie w jej migdałowych czarnych oczach. Usta rozchyliły się, rozpaczliwie próbując złapać powietrze ( albo wezwać pomoc - nie miałem pewności ).

- Podaj  j e d e n  powód, dla którego miałbym nie zabijać cię od razu ! - wysyczałem.

Mimo ściśniętej krtani, zdołała wydobyć z siebie głos.

- Theo nigdy ci tego nie wybaczy - wycharczała.

Cholera. Miała rację. Zresztą, mniejsza o niego... Scott chyba wyrzuciłby mnie ze stada za morderstwo z premedytacją na bezbronnym człowieku. No... może nie bezbronnym, ale jednak człowieku.

Ze złością puściłem Alice. Osunęła się na podłogę, chciwie chwytając tlen.

- Dobra ! Teraz mów : dlaczego ? Zawiniłem ci w czymś ? Skrzywdziłem ? Uraziłem ? - wyrzucałem z siebie kolejne pytania, które od wielu dni kłębiły się w mojej głowie.

Dziewczyna spojrzała na mnie z rozpaczą.

- Niczego nie rozumiesz... Nic do ciebie nie mam ! Ale   m u s i a ł am ! Zrobiłam to dla Theo.

Zgłupiałem.

- Theo kazał ci mnie otruć ?

- Nie ! Ale tylko tak mogłam mu pomóc. Nawet, gdyby miał mnie potem znienawidzić. Chociaż liczyłam, że on i pozostali się nie zorientują. Co mi się w sumie udało...

- Po co ci moja śmierć ?! - wybuchnąłem, przerywając jej w pół zdania. - Dlaczego niby miała pomóc Theo ?!

Kiedy popatrzyła mi w oczy, nagle zaczęły błyszczeć, jakby wypełniły je łzy, a jej warga zadrżała.

- On umiera, Liam - powiedziała wreszcie.

Zatkało mnie.

- Co ?

Alice podniosła się i usiadła na skórzanej pufie. Gestem wskazała mi fotel. Zająłem miejsce.

- Nie zdziwiło cię nigdy, że organizmy wszystkich chimer Doktorów, które nie były Sukcesem, po jakimś czasie... odmawiały posłuszeństwa, a z Theo wszystko było w porządku ? Nabierał siły i mocy, a inni zmagali się z krwotokami i nawet płynnymi metalami w ciele, jeszcze zanim wstrzyknięto im toksyczną dawkę metalu.

Powoli skinąłem głową.

- Theo otrzymywał specjalny środek, co kilka miesięcy - wyjaśniła. - Nie znam, niestety jego składu, poza tym minęło zbyt wiele czasu od podania ostatniej dawki... To utrzymywało go przy życiu, ale zarazem stanowiło zabezpieczenie dla jego stwórców... gdyby zwrócił się przeciw nim.  Nie sądzę, by on sam był tego świadomy. Dowiedziałam się tego przypadkiem, bo ktoś udzielił mi tej informacji. Ale to, że nie wie, nie zmienia stanu rzeczy.

Wzięła głęboki oddech.

- Jego ciało odrzuca przeszczep serca - powiedziała, a ja poczułem, jak nogi robią mi się jak z waty.

Gdyby nie to, że siedziałem, na pewno bym się przewrócił. Wiedziałem, że mówi prawdę. Czy Raeken sam nie zasłabł przy mnie ? Przecież nawet, gdy leżałem pod inhalatorem, skarżył się duszności.

- Nie ma leków, które pomogłyby przyjąć przeszczep z powrotem ? - zapytałem.

Prychnęła.

- Może kiedyś jakieś wynajdziesz... Liam, nie jestem lekarzem ! Ale, o ile wiem, to ludzkie środki nie zdają egzaminu przy międzygatunkowych hybrydach. Jedynym, na co można liczyć, jest przeszczep.

Trybiki gorączkowo pracowały w mojej głowie.

- Chciałaś serca dla Theo - wydusiłem w końcu. - Ale dlaczego mojego ?

Westchnęła.

- Ludzkie organy są słabe. A wilcze łatwo zespoliłyby się z biorcą. Uwierz mi, widziałam eksperyment. Na dodatek, dzięki organowi od wilkołaka, Theo stałby się wreszcie prawdziwym zmiennokształtnym. Miałby szansę w przyszłości sięgnąć po moc Alfy - mówiła to z niemalże fanatycznym błyskiem o źrenicach.

Boże, miała niezłego hopla na punkcie swojego chłopaka. Dosłownie oszalała z miłości do niego...

- Nie jestem jedynym wilkołakiem - zacząłem, ale w tym momencie do mnie dotarło.

Tak, nie byłem jedyny. Ale tylko ja miałem grupę krwi B Rh -.

Alice pokiwała głową, domyślając się, o czy myślę.

- Zrobiłam przegląd wielu osób. Ze znanych mi wilkołaków, tylko ty i ja mamy grupę krwi, jak Theo. Mogłabym się zabić, ale nie mogłabym zobaczyć efektów swoich działań, pozostawała mi więc tylko jedna opcja...

- Zabicie mnie - podsumowałem.

Spuściła wzrok, ale wyraz jej twarzy pozostał hardy.

- Nie pragnę twojej śmierci. Ale jestem gotowa na wszystko, aby uratować Theo życie Spaliłabym świat, gdyby to coś dało - oznajmiła poważnie.

Tym razem to ja westchnąłem.

- Zabawne, ale... rozumiem cię. Swego czasu omal nie zabiłem Scotta, zresztą to Theo mnie do tego... zainspirował. Chodziło o moją dziewczynę. Sądziłem, że mając moc Alfy, ocalę ją. Omal nie zamordowałem swojego przyjaciela... więc chyba jestem ostatnią osobą, która mogłaby cię potępiać.

Uniosła brew.

- To znaczy... wybaczysz mi ?

- Tym razem tak - odparłem spokojnie. - Ale Alice... koniec z truciem wilkołaków z ujemnym Rh. Znajdziemy jakiś inny sposób.

Patrzyła na mnie z politowaniem w oczach. Nie wierzyła, że wywiążę się ze złożonego słowa. Ale to nic dziwnego. Sam sobie też nie wierzyłem...

- Kto w ogóle podał ci ten pomysł ? - drążyłem temat.

Spuściła wzrok i zarumieniła się odrobinę.

- Lis, który uwolnił mnie z rąk łowców - przyznała. - Współpracował jakiś czas z Doktorami... Wiem, że nie powinnam mu ufać, ale tylko on mógł mi pomóc... Zresztą udowodnił, że potrafi zrobić wiele, kiedy wyleczył mnie z klątwy wilkołaka.

- Lis ? Znaczy kitsune ?

Wtedy mi opowiedziała. Wszystko. Poczułem, że przechodzą mnie ciarki. Jeżeli mówiła prawdę... i jeżeli  l i s  też ją mówił...

- To był drugi z powodów, dla których targnęłam się na ciebie. Lis chciał zemsty na Scottcie. Liczył, że zabójstwo jego Bety to najlepsze rozwiązanie - zakończyła opowieść.

Próbowałem ogarnąć to wszystko myślami. Potrzebujemy Scotta, pomyślałem. On jest Alfą, tylko on coś zdziała. Tylko  j e g o  ugryzienie może coś zdziałać.

Jednak w ułamku sekundy zdecydowałem, że do niego nie zadzwonię. Miał studia i życie w nowym miejscu, które starał się poukładać. Czułbym się jak ostatni egoista, gdybym znowu je przerwał. Zwłaszcza, że nowy nieprzyjaciel uwziął się jedynie na mnie, a nie całym Beacon Hills. Więc sam się go pozbędę...

Właśnie miałem spytać Alice, gdzie mam go szukać, gdy zaczął dzwonić jej telefon.

Odebrała go i zaledwie dziesięciu sekundach jej oczy rozszerzyły się z przerażenia. Spojrzała na mnie i mogłem zobaczyć malujący się na jej twarzy wręcz zwierzęcy strach. Pobladłem, bo zrozumiałem. Tylko jedna rzecz, a właściwie osoba, mogła doprowadzić ją do tego stanu.

Nagle moja własna komórka zabrzęczała. Gdy ją odebrałem, w słuchawce rozległ się głos Masona :

- Liam, stary, posłuchaj, nie panikuj, ale...

- To Theo, prawda ? - spytałem. - Jest w szpitalu ?

- Tak. Skąd... ?

- Nieważne. Zaraz tam będziemy - odparłem, rozłączając się.

Spojrzeliśmy sobie z Alice w oczy. Chwilę temu byliśmy wrogami. Teraz mogłem myśleć tylko o tym, że to na niej mogłem polegać najbardziej. Bo tylko jej zależy na Theo równie mocno jak mnie. A może nawet bardziej. Wątpiłem, by reszta kiwnęła choćby palcem, by mu pomóc. Nigdy mu nie zapomnieli w pełni, kim kiedyś był. A to oznaczało, że choć Alice nie tak dawno próbowała pozbawić mnie życia, to teraz  j e j   potrzebowałem. Potrzebowaliśmy siebie nawzajem.

Deja vu, pomyślałem wspominając początek mojej dziwnej przyjaźni z Theo. Przyjaźni, która przerodziła się w niewyjaśnioną fascynację jego osobą.

                                                                                               *

Słowa taty prawie do mnie nie docierały.

- Ta szara substancja, którą wydziela nie zagraża mu chyba bezpośrednio. To chyba po prostu jeden z objawów.... Poza tym migotanie komór serca, zmniejszenie częstotliwości skurczów, do tego dochodzi gorączka... Wygląd jak stan zapalny całego organizmu w połączeniu z niewydolnością serca. Robimy, co w naszej mocy, ale jego organizm nie reaguje na leki. Chciałbym móc powiedzieć coś innego, ale Liam, musisz być przygotowany...

Już go nie słuchałem. To nie mogło się dziać naprawdę. Theo nie mógł umierać... I to umierać  w sposób tak podobny, jak niegdyś Hayden... Tyle, że jego nie można było ukąsić. Dało się jedynie zrobić przeszczep. Albo znaleźć jakiś środek, który poskutkuje.

Zwykle w takich sytuacjach ogarniał mną gniew... Ale nie tym razem. Byłem tak przerażony, że  - choć sam nie mogłem w to uwierzyć - zapomniałem, jak się złościć. Proszę, myślałem, nie Theo. Nie teraz....

Alice podeszła do mnie i podała to zielone płótno, które wkładają na siebie odwiedzający pacjentów.

- Powiedziałam mu, że tu jesteś. Poprosił, żebym cię zawołała.

- Jasne - odparłem.

Zabrałem materiał  z jej rąk i wszedłem do sali intensywnej terapii.

Theo uśmiechnął się pogodnie na mój widok. Usiadłem na krześle bardzo ostrożnie, żeby przypadkiem nie urazić jakimś sposobem tutejszej aparatury.

- Hej. Jak się czujesz ? - spytałem, mając pełną świadomość, że brzmię żałośnie i głupio.

Jak niby może się czuć ?

Theo prychnął.

- Ostatnio coś często się spotykamy w tym miejscu - zauważył lekkim tonem.

- Nie da się ukryć - mruknąłem.

Zapadła cisza. Po chwili popatrzyliśmy sobie w oczy. Wyluzowanie zniknęło z twarzy chłopaka, zobaczyłem w jego oczach strach.

- To kara, prawda ? - wyszeptał.

- Co ?

- Moja siostra. Zabrałem jej serce... więc teraz je stracę. Wraz z życiem - powiedział, na wpół do mnie, na wpół do siebie.

Bez namysłu chwyciłem go za rękę.

- Nie mów tak. Byłeś wtedy dzieckiem... zmanipulowano cię. To nie była twoja wina.

Uśmiechnął się gorzko.

- To żadne usprawiedliwienie.

Zaczął gapić się w sufit.

- Zadałem tyle bólu... Zabijałem... Wmawiałem sobie, że po ty, by przeżyć... Ale część z tego sprawiała mi przyjemność, rozumiesz ? Zasługuję, by umrzeć... - głos mu zadrżał, a ja zobaczyłem łzy w jego niebieskich oczach.

Poczułem gulę w gardle. Odczekałem moment zanim się odezwałem, żeby nie wybuchnąć szlochem.

- Nie umrzesz, obiecuję. Coś wymyślimy. Alice i ja.

- Niby co ? Nikt mi niczego nie wstrzyknął; nie można mi dać antidotum, jak Coreyowi i Hayden.

- Nieważne. Jeszcze żyjesz. Mamy czas. Coś wynajdziemy.

Starałem się mówić żarliwie i z przekonaniem. W spojrzeniu chłopaka pojawiła się nieśmiała nadzieja.

- Liam, jeśli cena miałaby być zbyt wysoka... nie ratujcie mnie. Nie zasłużyłem na to.

- Ty kiedyś uratowałeś mnie. Teraz moja kolej - odpowiedziałem.

Był blady i wycieńczony. Ale wpatrywał się we mnie przytomnie. 

- Dlaczego... dlaczego chcesz to zrobić ? - spytał w końcu.

- Bo jestem twoim przyjacielem - odparłem z uczuciem. - I wiem, że ty jesteś moim.

Zawahałem się i zarumieniłem na samą myśl, ale dodałem :

- Słyszałem co mówiłeś do Alice, gdy leżałem pod respiratorem.

- Słyszałeś ? - Theo aż otworzył usta. - I... nic nie mówiłeś ?

Wzruszyłem ramionami.

- Jak sami zauważyliście... to skomplikowane. Nie chciałem, żebyś czuł presję. Postanowiłem dać ci czas. I sobie. To... n o w e  także dla mnie.

Spróbowałem się uśmiechnąć, ale chyba wyszedł mi tylko grymas.

- Przepraszam, że byłem taki okropny. Mam wrażenie, że zmarnowałeś ze mną czas, znosząc moje fochy i opryskliwe uwagi.

Na ustach Theo zamajaczył cień rozbawienia.

- Przeprosiny przyjęte. Nie umiem się na ciebie gniewać.

- To dobrze. - Ująłem teraz jego druga rękę. Miał lodowate palce. Ostrożnie potarłem jego dłonie o swoje, próbując przekazać trochę ciepła.

Spróbowałem też sięgnąć po moją moc i zabrać ból... ale nie potrafiłem go przechwycić. Nie czuł go. Z jednej strony znaczyło to, że nie cierpiał. Z drugiej - wyczerpałem wszystkie znane mi nadprzyrodzone sposoby na poprawienie jego stanu.

- Muszę iść. Ale postaram się wkrótce znowu przyjść. Do tego czasu obiecaj mi coś : nie umieraj, dobrze ? Walcz z tym. Walcz... dla mnie. Potrzebuję cię - powiedziałem, patrząc chłopakowi głęboko w oczy.

Sprawiał wrażenie, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie wiedział, jak ubrać to w słowa. Ostatecznie kiwnął głową.

- Na razie nigdzie się nie wybieram - odparł cierpko opadając na poduszkę, ale minę miał bardzo zadowoloną.

Świadomość, że zależy mi na jego względach niezwykle poprawiła mu humor. Bezczelny narcyz...

- Do zobaczenia. - Puściłem jego dłonie i udałem się z powrotem na korytarz.

Alice siedziała sama, wzrok miała pusty, jej śliczną twarz wykrzywiała nieznośna rozpacz złamanego serca. Jej pale błądziły po naszyjniku z dwóch półksiężyców imitujących serce, który dostała od Theo.

- Widzę, że już się poddałaś ! - mój strach zniknął, zastąpiony irytacją. - Wstawaj, idziemy !

Ściągnęła brwi.

- Dokąd ?

- Jak to : dokąd ? Do tego całego kitsune, z którym się zgadałaś, naturalnie. Wyciągnę od niego jakieś rozwiązanie. Choćby siłą.

- Liam, on może być groźny. Nie znam granic jego możliwości, wiem jednak, że jak każdy lis dysponuje zdolnościami regeneracji. Jeśli zaatakuje, o ile nie planujesz go ściąć albo udusić, jedynym znanym mi sposobem na poskromienie go jest ugryzienie Alfy. Ja nie mam swojej mocy aż do pełni za tydzień. Ty jesteś Betą.

- Poradzimy sobie - oznajmiłem tonem nieznoszącym sprzeciwu ( a właściwie to prawie warknąłem. ) - Zamierzam uratować Theo. Zrobię to sam, jeśli trzeba, ale z twoją pomocą będzie mi łatwiej. Zdecyduj więc, czy ze mną idziesz, czy siedzisz tu i bezczynnie czekasz na nieuniknione.

Rysy twarzy dziewczyny stwardniały.

- Wchodzę w to - powiedziała, wstając. - Spytaj kogoś, czy nie pożyczyłby samochodu. Z autem dotrzemy tam szybciej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro