Rozdział czwarty ( Theo ) [ 2 lata wcześniej ]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


- Świetnie. Mamy już całą ich trasę. Będziemy wiedzieć czego unikać - stwierdziła z satysfakcją Alice, zaznaczając na mapie kolejny odcinek czerwonym pisakiem.

- Unikać ? Nie chcesz po prostu się teraz zaczaić ? - zaproponowałem.

Rzuciła mi niechętne spojrzenie.

- Z natury unikam konfrontacji, ale jak zmienię usposobienie, dam znać - ucięła sucho.

Byliśmy w lesie. Pokazała mi ścieżkę, gdzie znalazła ciało Kyle'a. Okazała się należeć do sporej trasy, patrolowanej przez łowców. Wyglądało na to, że Alfa wszedł na nią, nie wiedząc w co się pakuje - łowcy nie różnili się zapachem od reszty ludzi. Paradoksalnie, dzięki pociskom w jego ciele, znaliśmy woń broni, a dzięki temu mogliśmy wyczuć też jej właścicieli. Zapachowe dochodzenie wymagało w tym przypadku wyjątkowego wytężenia zmysłów, ale się opłaciło. Określiliśmy szlak, którym poruszali się nasi wrogowie.

- Pamiętaj, że trasę zawsze można zmienić - zauważyłem. - Ta część lasu jest groźna, nie znaczy to, że inne są bezpieczne

- Ale poznaliśmy zapach wroga. Będziemy wiedzieć, kiedy się zbliża - zbagatelizowała ostrzeżenie.

Nie skomentowałem, zamiast tego zasugerowałem :

- Powinniśmy już iść, nie sądzisz ? Łowcy raczej nie polują za dnia, ale jest już popołudnie, a jeśli wpadniemy przez przypadek w jakąś pułapkę, możemy nie wygrzebać się z niej do nocy.

Dziewczyna pokiwała głową.

- Mhm, masz rację - powiedziała, ale oczy miała przymknięte, a czoło zmarszczone.

Skupiała się na czymś. Nagle obróciła się w kierunku bocznej odnogi drogi.

- Czuję coś. Idziemy tam - zakomenderowała.

Zanim zdążyłem zaprotestować, pobiegła w kierunku potencjalnego zagrożenia. Po prostu pięknie ! Jak nic próbuje pobić rekord najkrótszej kariery Alfy w dziejach... Nawet nie przeżyła jeszcze pierwszej pełni !

Przewracając oczami i wzdychając ciężko, ruszyłem za nią. Zatrzymała się wreszcie przy sporej wierzbie płaczącej i nachyliła ku rozwidleniu jej pnia.

- Zobacz ! - pokazała. - Musiał się złapać, gdy szedł do swojej kryjówki.

Zbliżyłem się, kompletnie nie rozumiejąc. Aż moim oczom ukazał się tkwiący w sidłach ogromny biały lis. Wokół niego był rozsypany ciemny krąg popiołu. To oznaczało pułapkę łowców - zamykając się, rozsypała dookoła jarząb. Najwidoczniej, ci którzy go zostawili, musieli mieć silną wiarę w jego moc, że zadziała na samej intencji, a bez ich obecności. Naginanie zasad świata nadprzyrodzonego wciąż mnie zaskakiwało.

Alice sięgnęła ku uwięzionemu zwierzęciu, ale bariera ją odepchnęła.  Spojrzała na mnie błagająco. Bez słowa podszedłem i starłem linię butem. Dziewczyna natychmiast wzięła się za rozrywanie wnyków.

Przez cały ten czas lis cicho skomlał, ale nie wydawał się bardzo przerażony, czy zszokowany. Raczej zdezorientowany i... znudzony. Jego spojrzenie było wyjątkowo bystre i i świadome. Za bardzo jak na zwierzę. Poza tym nie był lisem albinosem, ale polarnym na pewno też nie.

- To nie lis - stwierdziłem z przekonaniem.

- Rzeczywiście - przyznała Alice. - Lisica.

- Nie ! To w ogóle nie jest zwierzę. To ktoś jak ty... Zmiennokształtny.

Przyjrzałem się dokładniej lisicy w jej objęciach.

- To chyba kitsune - ustaliłem. - Wywodzą się z Azji. To ludzie noszący w sobie lisie duchy i dzięki temu obdarzeni różnymi zdolnościami, wykraczającymi ponad przeciętne. Nie sądziłem, że potrafią też przybierać zwierzęcą postać, ale najwyraźniej tak.

Przyjrzałem się niedoszłej ofierze łowców, a ona po obrzuceniu mnie szybkim spojrzeniem, otwarcie fuknęła i obróciwszy głowę, położyła ją na ramieniu Alice.

- Chyba mnie nie lubi - uśmiechnąłem się krzywo. - W sumie to słyszałem, że one nie lubią się z wilkami.

Alice prychnęła wstając z klęczek i mocno obejmując stworzenie.

- Myślisz stereotypami. Jak widzisz nie są całkowicie prawdziwe.... Mnie polubiła - zauważyła z dumą.

Skrzyżowałem ramiona na piersi.

- Świetnie. Co zamierzasz z nią zrobić ?

Popatrzyła na mnie z litością. Zesztywniałam. Nie ! Najpierw ona pcha się do mnie, chcąc zrobić ze mnie swojego pomagiera i przewodnika po tutejszych istotach nadprzyrodzonych, a teraz jeszcze chce mi wcisnąć jakieś orientalne półbóstwo ?! Nie ! Protestuję !

- Mowy nie ma ! - wybuchnąłem.

Uniosła brew znacząco.

- A niby czemu nie ? Gdyby chciała zrobić ci krzywdę, zrobiłaby to. Ona potrzebuje po prostu pomocy. A ja zamierzam jej udzielić.

Chciałem coś powiedzieć, ale nie umiałem zebrać słów. Alice nie prosiła. Ona stwierdzała fakt !

- Zgoda - warknąłem wreszcie - ale w zamian za znoszenie jej w moim domu, robisz odtąd też kolację.

- Ale ty zakupy - odparowała.

- Znakomicie !

- Świetnie !

Oboje umilkliśmy i dyszeliśmy przez chwilę.

- Nie wiem, czemu ja ci w ogóle ustępuję. Ja dyktuję wszystkie warunki - mruknąłem w końcu.

Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem.

- Powiem ci czemu : zwyczajnie mnie lubisz.

Z jakiegoś powodu, nie umiałem zaprzeczyć.

                                                                                                     *

Wieczorem była burza, siedzieliśmy więc w domu. Alice zajęła się opatrywaniem lisicy, ( a właściwie to doszukiwaniem się dziury w cały - obrażenia prawie się już zagoiły, zostały z nich delikatne zadrapania, które - tak przynajmniej podejrzewałem - znikną do rana ) której już zdążyła nadać imię. Amber - gdyż, jak twierdziła jej oczy przypominają barwą bursztyn. Wyglądało na to, że nowa pupilka z nią zostanie.

Alice przez dobrą godzinę paplała do niej, głaskała i tarmosiła za futerko. Amber zdawała się to doceniać i sama ocierała się o dziewczynę, zachęcając do dalszych pieszczot. Trzymała się natomiast w pewnym dystansie ode mnie, choć nie okazywała żadnej agresji. Chyba po prostu wolała żeńskie towarzystwo.

- Alice... chyba czas poważnie porozmawiać - zacząłem w pewnym momencie.

Oderwała wzrok od kitsune.

- Nie wyrzucisz stąd Amber - powiedziała twardo.

Zmarszczyłem czoło w konsternacji.

- Po pierwsze : to nie twój dom; po drugie : nie chciałem gadać o niej. Tylko o pełni.

- Ach. - Zamiast się spiąć, po prostu się rozluźniła.

Chyba nie rozumiała do końca moich słów i powagi sytuacji.

- Nie boisz się ? - spytałem. - To twoja  p i e r w s za  pełnia.

Wzruszyła ramionami.

- Bedę miała ciebie, jako wsparcie.

- No... nie do końca.

Przysiadłem obok.

- Posłuchaj - zacząłem ostrożnie - nie wiem, jak pierwsza pełnia wygląda u Alf. Może będziesz w stanie całkowicie nad sobą zapanować. Ale może też być wprost przeciwnie. Na wszelki wypadek... będę musiał cię zamknąć.

Odruchowo się odsunęła, na jej twarzy zobaczyłem lekki niesmak. Jednak skinęła głową.

- Rozumiem, że tak trzeba - powiedziała. - Nie mogę kogoś zaatakować i dać łowcom pretekst do ataku.

Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się ciepło.

- Ciebie też nie chcę skrzywdzić - szepnęła ciepło.

Poczułem, że zasycha mi w gardle. Taa... Czułem się  d z i w n i  e  kiedy patrzyła na mnie w ten sposób. Ale było to w zasadzie przyjemne uczucie. Coś, z czym do tej pory nigdy się nie zetknąłem.

- Gdzie mnie... zamkniesz ? - spytała rzeczowo.

Wskazałem głową metalowe drzwi w ścianie za mną.

- Nie wiem, kto tu przed nami mieszkała, ale miał sejfowy pokój, niczym w banku. Bez okien, nic nie przebije się przez drzwi. Gdy pełnia się skończy, wpiszę kod i cię wypuszczę. Oczywiście, zamontuję w środku kamerę, na wypadek gdyby coś się z tobą działo.

Uśmiechnęła się słabo.

- Dziękuję. Naprawdę doceniam twoją pomoc. - Nieoczekiwanie chwyciła mnie za dłoń.

Wzdrygnąłem się i przez moment zapomniałem, jak się mówi. Nie pamiętałem, kiedy ktoś ostatnio trzymał mnie za rękę.

- Jak wyglądała twoja pierwsza pełnia, Theo ? - zapytała.

- Eee... była kompletnie inna - wyznałem. - Niektóre chimery też mają z nią problem, ale mnie bardzo starannie przeprowadzili przez nią Doktorzy. Dali jakieś środki, może pomajstrowali przy DNA... w każdym razie kontrolowałem się w stu procentach.

- To wygodne, ale... czemu to zrobili ? Jakoś wątpię, że z dobroci serca.

- Nie wiem - odparłem. - Nie łudzę się, że im na mnie zależy. Po prostu potrzebowali lojalnego wspólnika.

Uniosła brew.

- Więc jesteś ich wspólnikiem ?

- Chwilowym sojusznikiem - sprecyzowałem. - Nie sądzę, by ta współpraca przetrwała. Nawet jeśli na razie trwa lata.

- A może byliby w stanie pomóc też mnie ? - wysunęła propozycję.

Prawie podskoczyłem. Nieznane zimno przebiegło mi po kręgosłupie.

- Mowy nie ma ! - prawie krzyknąłem. - Im nie można ufać ! J a  im nie ufam ! Mogą ci wiele oferować, ale nie za darmo - wciągną cię w labirynt, z którego nieprędko się wydostaniesz. Obiecaj, że nie zbliżysz się do nich. Możesz ?

Mój wybuch ją zaskoczył, ale energicznie pokiwała głową.

- Oczywiście. Jeśli mi to odradzasz, nie pozwolę im się wciągnąć w żadne interesy. Słowo.

Uspokojony, opadłem na oparcie sofy. Niestety, trudno się relaksować, gdy wokół trzaskają grzmoty.

- Burza wciąż trwa - mruknąłem. - Chyba nie obejrzymy dzisiaj twojego serialu.

- Nie ma problemu - odparła i wyjęła spod stołu jakieś pudełko. - Możemy zagrać w warcaby.

                                                                                                      *

Dwa dni później przeprowadziliśmy wszystko, jak zaplanowaliśmy.

- Masz dla mnie jakieś rady, w jaki sposób opanować szał ? Jeśli w niego wpadnę oczywiście. - Zapytała, zanim zamknąłem za nią drzwi pokoju-sejfu.

- Spróbuj znaleźć kotwicę - odpowiedziałem. - To rzecz bądź osoba, na której skupiasz swoje myśli. Analizując ją bądź to, twój mózg staje się zajęty. Odpowiednią kierując uwagę, zdołasz zachować równowagę emocjonalną - wyjaśniłem.

Później pozostawało mi tylko być czujnym przez resztę wieczoru. Na początku nic się nie działo. Księżyc dopiero wzeszedł; gdy zerknąłem w ekran telefonu, widziałem na obrazie z kamery, jak Alice krąży niespokojnie po pomieszczeniu, ale to było naturalne.

Wiedziałem, że wkrótce może zacząć się zachowywać znacznie... gwałtowniej, ale czułem się bezpieczny, wiedząc, że dzielą nas żelazne drzwi.

Włączyłem telewizję i tylko od czasu do czasu lukałem na telefon. Jednak po trzydziestu minutach oglądania, skończyły mi się chipsy w misce, a ja doszedłem do wniosku, że mam ochotę na więcej.

Wyszedłem do kuchni, a wracając spojrzałem na drzwi do sejfu. I zamarłem. Były otwarte na oścież.

Dosłownie zmroziło mnie od środka. Wstrzymałem oddech, a po chwili poczułem, jak nogi się pode mną uginają. To było niemożliwe... To... Zacząłem w panice chwytać gwałtownie powietrze. Dostałem od tego tylko zawrotów głowy.

Spróbowałem się jakoś ogarnąć i rozejrzałem wokół, wypatrując krwiożerczej Alfy. Ale obok zauważyłem tylko Amber, która popatrzyła mi w oczy, a potem - znacząco - na miejsce wpisywania kodów. Natychmiast zrozumiałem. Wiedziałem, że lisom nie należy ufać !

- Ty je otwarłaś ?! - syknąłem. - Dlaczego ?

W odpowiedzi uniosła ogon w górę i z wdziękiem potruchtała w kierunku schodów, prowadzących na piętro.

Jasne... najlepiej się zmyć.

W tej samej chwili usłyszałem kroki butów na wysokim obcasie. Przełknąłem ślinę i drżąc na całym ciele, najwolniej jak potrafiłem odwróciłem się w stronę zagrożenia.

Alice była przemieniona. Jej oczy błyszczały barwą rubinów, a rysy twarzy stały się na wpół zwierzęce. Mimo to nie rzuciła się na mnie z pazurami. Panowała nad sobą. A przynajmniej częściowo.

W jej źrenicach dostrzegłem z trudem tłumioną żądzę krwi. Zrozumiałem, że muszę działać szybko - inaczej straci kontrolę. A ja na pewno nie wyjdę  z tego żywy.

Była Alfą - nie miałem z nią najmniejszych szans. Nawet nie mając stada dysponowała mocą większą od mojej. To ona była prawdziwym wilkołakiem, i w dodatku - jego najpotężniejszym rodzajem. Ja stanowiłem tylko mniej lub bardziej udaną namiastkę.

Podniosłem powoli dłonie do góry, okazując, że nie mam złych zamiarów. Nie mogłem jej grozić - tylko jeszcze bardziej by się rozsierdziła. A jak mówiłem, górowała nade mną...

- Alice... Alice, spokojnie. Przecież nie chcesz mnie zranić - mówiłem.

Nie spuszczając ze mnie wzroku, zaczęła się zbliżać.

Zadrżałem, serce tłukło mi się w piersi tak gwałtownie, że przez chwilę myślałem, że się  z niej wyrwie.

- Musisz znaleźć kotwicę ! - powtórzyłem z desperacją w głosie. - Oprzyj się na niej, zawierz temu człowieczeństwo.

Zatrzymała się raptem centymetr ode mnie. Nie wykonywała gwałtownych ruchów, nie warczała, ale jej wilcza maska sprawiała, że stałem w kompletnym bezruchu. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bałem. Nawet, gdy miałem atak astmy... wtedy przynajmniej nie czułem bólu. A ona mogła mi go zadać za pomocą kłów i zakrzywionych pazurów...

I nagle jej twarz się wypogodziła, wróciły ludzkie delikatne rysy. Wciąż patrzyła mi w oczy.

A ja nadal wstrzymywałem oddech. Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę to przezwyciężyła. I że nie próbuje mnie zabić...

- Chyba znalazłam - powiedziała nagle, dość cicho i nieśmiało jak na nią, rumieniąc się z lekka.

Ściągnąłem brwi. Mówiła o kotwicy... ?

Nie zdążyłem pomyśleć więcej, bo nieoczekiwanie złapała moją twarz w dłonie i połączyła nasze usta.

To był wyjątkowo głęboki i ognisty pocałunek, w który skierował swoje moce wilkołaka, co poczułem na polikach, w które wbiły się jej pazury. 

Czułem zaskoczenie tym, co zrobiła, tylko przez chwilę. Nie zwracając uwagi na drobne skaleczenia, nie odrywając się od niej, objąłem ją za kark i zanurzając dłonie w gęste czarne pukle, oddałem pocałunek.

Nie było powodu, bym się opierał. Przy Alice czułem pasję, której dotąd nie znałem. Wniosła w moje życie tuzin emocji, o jakich nie śniłem. Miałem zamiar doświadczyć kolejnych.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro