ROZDZIAŁ 11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

               Jeszcze jakiś czas temu, dokładnie wczoraj, byłam pewna, że w życiu nie popełnię tych samych błędów, co w przeszłości. Chciałam zmienić własne życie i pokazać światu, że jestem w stanie to zrobić. Chciałam naprawić siebie i to, co mnie dookoła otacza. Chciałam być inną, lepszą wersją siebie. Byłam wręcz pewna, że uda mi się zacząć wszystko do nowa, bez przeszłości. Nie popełnię błędów, które były dla mnie ciężkie i bolesne. I co? Gówno, jak zwykle wpakowałam się w gówno.

               W swoim idealnym postanowieniu nie przemyślałam jednego, a mianowicie życia szkolnego. Po jaką cholerę ja tu wróciłam? Przecież mogłam w spokoju siedzieć w domu i nie przejmować się cholernymi lekcjami i uczniami, którzy patrzyli na mnie jak na ósmy cud świata. Najgorsze w tym wszystkim było to, że kilku chłopaków z równoległej klasy założyło się o to, który szybciej mnie poderwie. Tak, małolaty zakładają się o dorosłą kobietę, która jest istotą nadprzyrodzoną. Czy mogło być piękniej?

               Na każdej lekcji musiałam tłumaczyć się ze swojej nieobecności, która w sumie trwała około dwóch miesięcy, odliczając czas wakacyjny. Każdy chciał wiedzieć, dlaczego tak nagle zniknęłam i nie dałam znaku życia. Co miałam im powiedzieć? ,,Wyjechałam zwiedzać świat, a później pojechałam do Nowego Orleanu, aby odwiedzić byłego faceta, który stał się Hybrydą. No wiecie, połączeniem wilkołaka z wampirem''? Powoli traciłam cierpliwość, ale to oczywiście nie był koniec moich szkolnych przygód.

               Na historii prowadzonej przez Ken'a Yukimura, nauczyciel stwierdził, że warto się nade mną poznęcać. Ponoć usłyszał od kogoś, że postanowiłam się zmienić i nie być agresywną osobą. Chciał to zobaczyć na własne oczy i przez całe cholerne dwie godziny prowokował mnie na różne sposoby. Powoli miałam go dość i miałam zamiar go zabić na oczach wszystkich, którzy znajdowali się w klasie, ale oczywiście wielki Pan Scott mi na to nie pozwolił. Kazał mi się uspokoić i znosić docinki cholernego męża Kitsune. Oczywiście nie miałam zamiaru tego tak pozostawić, zemszczę się na nim w inny sposób.

               Na matematyce, za kare, musiałam stać przez prawie całą lekcję przy tablicy i rozwiązywać popieprzone zadania, które miałam wyuczone na pamięć. Dlaczego? Jestem cholernym wampirem i do tego posiadam gen czarownicy, dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko byłoby dobrze, gdybym chociaż trawiła ten przedmiot, ale niestety było całkowicie odwrotnie. Moja kontrola kolejny raz tego dnia została wystawiona na próbę, która, na całe szczęście dla mnie, skończyła się pozytywnie.

               Całej sytuacji nie poprawiał nasz kochany Trener i jednocześnie nauczyciel wychowania fizycznego, który stwierdził, że przez wakacje się rozleniwiliśmy, a on nie ma zamiaru się z nami męczyć. Kazał nam biegać wokół boiska przez całą lekcje, gwiżdżąc co chwile w gwizdek, przez co o mało nie straciłam słuchu. Jak go uwielbiam, tak w tamtej chwili miałam ochotę go udusić gołymi rękoma. Ten facet chyba nie posiada czegoś takiego, jak serce.

               Na sam koniec trafiłam do klasy biologicznej, w której trzeba było kroić żaby. Co jak co, ale tego akurat nie mogłam tak po prostu znieść. Nie ważne, że krew jest dla mnie czymś normalnym, a te żaby były martwe, nie potrafiłam tego zrobić. Wymigałam się od zadania kłamiąc, że od rana wymiotuję i wyszłam z klasy. Nie zniosłabym tego widoku i zapewne, z nerwów, ponownie chciałabym się na kogoś rzucić.

               Muszę jednak szczerze przyznać, że jestem z siebie cholernie dumna. Ciężki dzień za mną, a ja nikomu nie groziłam ani na nikogo się nie rzuciłam. To wielki sukces w moim wykonaniu, biorąc pod uwagę fakt, że w ostatnim czasie nie miałam lekko. Przez dłuższy czas miałam problem z kontrolą i utrzymywaniem gniewu w ryzach, więc jak dla mnie to wielki krok w pozytywną stronę. Ciekawa jestem, czy moi przyjaciele również są ze mnie dumni tak, jak ja z siebie.

               Siedziałam przed szkołą i kulturalnie czekałam na zakończenie zajęć. Musiałam poczekać na przyjaciół, którzy zapewne i tak nie mieli mi nic ważnego do powiedzenia. Miałam przynajmniej chwile dla siebie i mogłam w spokoju pomyśleć nad tym, co może nas czekać i co się dzieje w tej chwili. Miałam dziwne przeczucie, że kłopoty dopiero się zaczną, a ja nie dam rady ich ominąć czy chociażby się ich z łatwością pozbyć.

               Zastanawiałam się nad tym całym Theo, którego miałam sobie odpuścić. Nie ma co, chłopak z pewnością coś ukrywa przed nami. Niby to normalne, że wraca do rodzinnego miasta i zaczyna poszukiwania stada, ale dlaczego akurat tu? I co się stało z jego Alfą? Zwykły beta nie może tak po prostu opuścić stada bez wiedzy i pozwolenia swojego Alfy, gdyż może być to uznane za zdradę i skończyć się śmiercią. Jednak coś wiem o wilkołakach, a co. Więc dlaczego Theo przyjechał do Beacon Hills? Nie do końca wierzę w jego historie o tym, że usłyszał o Scott'cie i postanowił go odnaleźć. Jeśli byłaby to prawda, to dlaczego nie zrobił tego wcześniej? Mógł przyjechać w każdej chwili, a nie dopiero teraz.

               Moje rozmyślania zostały przerwane przez dźwięk dzwonka zwiastującego koniec lekcji. Zeszłam ze schodków, na których tymczasowo usiadłam, i stanęłam z boku czekając na przyjaciół. Jakoś nie miałam ochoty na zostanie staranowaną przez tłum niewychowanych dzieciaków, które nawet nie patrząc pod nogi. Uczniowie w tej szkole są cholernie dziwni i zaczynają działać mi na nerwy. Po jaką cholerę obiecałam sobie, że nie będę zabijać?

                Wpatrywałam się w osoby opuszczające budynek szkoły i próbowałam wyłapać przyjaciół, jednak wyłapałam całkowicie kogoś innego. Max Edwards, jeden z chłopaków, który założył się o zaliczenie mnie w najkrótszym czasie. Początkowo chciałam to olać i nie zwracać na nich uwagi, ale może to będzie dobra zabawa? Mogłabym przecież ich wszystkich wykorzystać i później ośmieszyć przed całą szkołą. Tylko pytanie brzmi, czy mam czas i ochotę na zabawę z małolatami?

- Cześć, Nina – uśmiechnął się do mnie szeroko. - Co tam?

- W tym momencie źle – mruknęłam pod nosem.

                Nie powiem, aby Max był źle wyglądającym chłopakiem. Był umięśnionym brunetem z niebieskimi oczami, więc miał coś, co było moją słabością, jasne oczy u brunetów. Do tego miał lekką opaleniznę, seksowny uśmiech i pociągający głos. Minusów jednak było więcej, niż tych pozytywów. Był cholernie aroganckim, pewnym siebie i bogatym dzieciakiem, który myślał, że może mieć wszystko i wszystkich. Miałam zamiar go zgasić i pokazać, że nade mną nie ma władzy.

- Może wybierzemy gdzieś się razem? Co Ty na to?

- Na przykład do twojego pokoju? - zapytałam, uśmiechając się do niego zalotnie.

- To nie jest głupi pomysł – odpowiedział seksownym głosem.

- Przykro mi, skarbie, ale nie masz sprzętu, który by mnie zadowolił.

- Skąd takie przypuszczenia?

- Patrząc na Ciebie? Domyśliłam się, że jedyne co posiadasz, to gadka i nic więcej. Nie gustuję w małolatach, które mają mniej wdzięku ode mnie, inteligencji tyle, co kot napłakał i brak własnej kasy na koncie.

- Dobrze trafiłaś, mam to wszystko – mruknął do mnie okiem.

- Chyba w Twoich snach, słonko – parsknęłam śmiechem. - Inteligencją nie grzeszysz, kasy nie masz, a Twoi rodzice ją mają, stylu i wdzięku również Ci brakuje. Spadaj do przyjaciół i zapłać im za przegrany zakład, na który postawiłeś sporą sumkę.

- Skąd wiesz? - spojrzał na mnie zdziwiony.

- W porównaniu do Ciebie, używam mózgu. Na razie – machnęłam mu ręką i odwróciłam się od niego.

                Kiedyś, gdy byłam nastolatką, zapewne zabawiłabym się z nim dłużej. Lubię zabawę z facetami i robienie im niepotrzebnych nadziei, w ten sposób właśnie pokazuję im, że to kobieta ma władzę nad facetem, nigdy odwrotnie. W tym jednak, beznadziejnym zresztą, przypadku, nie miałam ochoty na żadne gierki. Chłopak był ewidentnie z tych, co ruchają wszystko, co oddycha i nie ucieka na drzewo. Ciekawa jestem, czy prowadzą księgę z nazwiskami tych biednych, skrzywdzonych dziewczyn, które zaciągnęli do łóżka. Z drugiej strony to ich wina, mogły się tam nie pchać.

               Moi przyjaciele chyba robili sobie ze mnie żarty, gdy z dalszym ciągu nikt nie wyszedł ze szkoły. Zakochali się w tym budynku czy jak? Chętnie bym już dawno wylądowała w domu i zatapiała smutki w wódce, ale nie mogłam tego zrobić. Musiałam kulturalnie na nich czekać i pogadać, nawet sama nie wiem o czym. Chyba muszę zacząć uważniej ich słuchać, inaczej nic z tego nie wyjdzie.

- Nina! - usłyszałam krzyk, który był dla mnie niczym zbawienie. - Dobrze się czujesz?

- A dlaczego miałabym się źle czuć? - zapytałam zdziwiona, unosząc brwi.

- Powiedziałaś, że jest Ci niedobrze – odpowiedziała zmartwiona Lydia.

- Skłamałam, nie chciałam siedzieć na biologii – machnęłam ręką. - Co tak długo?

- Coś nas zatrzymało – powiedział Stiles.

- Nie wnikam – odparłam. - Plany na później?

- Ja jadę do domu, muszę się uczyć – odpowiedziała Kira.

- To akurat mało mnie obchodzi – mruknęłam pod nosem, co spotkało się z karcącym wzrokiem Scott'a. - Reszta?

- Ja też muszę się uczyć, mam jeszcze pełno materiału do nadrobienia – jęknęła załamana Malia.

- Ja muszę jechać na komisariat, tata coś ode mnie chce –odpowiedział Stiles, ewidentnie kłamiąc. No cóż, później to z niego wyciągnę.

- Ja muszę pogadać z mamą – odpowiedziała Lydia, patrząc na mnie przepraszająco. Czy my nie mieliśmy wszyscy o czymś porozmawiać?

- A ja jadę do Deaton'a, muszę się w końcu czegoś nauczyć.

- I to świetnie się składa, bo też miałam go odwiedzić – uśmiechnęłam się do Scott'a. - Jadę z Tobą.

- Jestem motorem – zauważył, a ja przewróciłam oczami.

- A ja autem, i co z tego?

- Nic – wzruszył ramionami. - Widzimy się na miejscu.

- I tak będę pierwsza – parsknęłam śmiechem i pożegnałam się z przyjaciółmi.

               Skierowałam się do swojego samochodu, nie przejmując się zajęciami przyjaciół. Wyjątkiem była oczywiście jedna osoba, a mianowicie Stiles. Chłopak ewidentnie kłamał i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Nawet domyślałam się, w jakim celu jechał na komisariat, ale nie chciałam tego mówić głośno, aby przypadkiem nie rozpętać kłótni między Stiles'em, a Scott'em. Alfa ewidentnie zaufał Theo, co mogło być błędne z jego strony.

               Bałam się tego, co może się wydarzyć. Nie chodziło mi oczywiście o przychodnie Deaton'a, a o samego Theo Raeken'a. Miałam dziwne wrażenie, że chłopak coś kombinuje i nie ma to nic wspólnego z dołączeniem do stada Scott'a. Coś mi się wydaje, że będziemy mieli poważne kłopoty przez tego chłopaka. Szkoda tylko, że Scott nawet nie chce o tym słyszeć.

               Po kilkunastu minutach ciężkiej jazdy spowodowanej korkami, dojechałam pod przychodnie weterynaryjną. Zaparkowałam samochód na wolnym miejscu i wysiadłam z niego, opierając się o maskę. Wiedziałam, że będę przed Scott'em, który zapewne gonił mnie na swoim motorze. Nie oszukujmy się, moje BMW jest o wiele bardziej lepsze. Wilczek oczywiście jak zwykle wiedział lepiej i wyszło, jak zawsze, na moje.

- Nareszcie - parsknęłam śmiechem, widząc chłopaka, który zaparkował obok mnie. - Dłużej się nie dało?

- Korki były – mruknął zaraz po zdjęciu kasku.

- Wiem, jechałam tą samą drogą. Ty mogłeś wyprzedzać, ja nie bardzo.

- Jestem ostrożnym kierowcą, w porównaniu do Ciebie.

- To prawda – przytaknęłam ze śmiechem.

               Nie oszukujmy się, jestem dobrym kierowcą, ale kompletnie szalonym. Co prawda uważam na innych, ale nigdy na siebie. Ja przeżyję każdy wypadek, zwykli ludzie mogą straci życie. Od zawsze kierowałam się zasadą, żeby poświęcać siebie, ale nie biednych, nic niewinnych ludzi. Jakby nie potrzeć, mam większą władze, niż oni. Dlatego właśnie wolę sama władować się w drzewo, niż pociągnąć za sobą kogoś innego.

- Dobrze trafiłeś – odezwał się Deaton, gdy tylko przekroczyliśmy próg. - Trafiliście. Nina Fortem tutaj?

- Owszem – uśmiechnęłam się do niego szeroko. - Tęskniłeś?

- Za Tobą nie da się nie tęsknić.

               Deaton uśmiechnął się szeroko i złapał mnie za ramiona, aby za chwile zgnieść mnie w swoich wielkim uścisku, i to dosłownie. Przez chwile zabrakło mi oddechu, ale nie chciałam przerywać mu tej radości. Deaton był jedną z tych osób, które cholernie mocno szanowałam i uwielbiałam, bez względu na wszystko. Był mi bardzo bliski i wiedziałam, że w każdej chwili mogę na niego liczyć. On, jako jeden z pierwszych, nie ocenił mnie po tym, kim się stałam. Chciał mi po prostu pomóc.

- Miło Cie widzieć w jednym kawałku.

- Ciebie też - parsknęłam śmiechem.

- Scott, masz pacjenta – powiedział do chłopaka, który kiwnął jedynie głową w odpowiedzi.

               Z uśmiechem na twarzy i pozytywnym nastawieniem weszłam do pomieszczenia, w którym Deaton zazwyczaj badał zwierzęta. Tutaj również przyjmował nas, gdy byliśmy ranni lub chcieliśmy po prostu porozmawiać. Tak, to bardzo dziwne, że leczy nas weterynarz, ale jakby nie patrzeć, połowa z nas to zwierzęta w ludzkich postaciach. Zresztą, Deaton był kiedyś Emisariuszem, aktualnie jest Druidem, więc jego leczenie nas nie jest wcale takie dziwne.

                Na stole leżał piesek, który od razu rozczulił moje serce. Nie był rasowy, był zwykłym, czarno-białym kundelkiem z dłuższą sierścią. Dlaczego więc jego widok mnie rozczulił? To proste, mam cholernie miękkie serce dla zwierząt i nienawidzę ich cierpienia. Nie mam pojęcia, co dolega akurat temu, ale wiem, że dla zwierząt pobyt w klinice weterynaryjnej nie jest czymś przyjemnym. Szczerze im współczuję i wolałabym osobiście leżeć na tym stole, niż skazywać na to zwierzęta. Z drugiej strony weterynarz jest po to, aby ratować zwierzaki i im pomagać, więc to nie jest nic złego. Ja tam wolę osobiście ratować innych za pomocą magii, przynajmniej nikt przy tym nie cierpli.

               Usiadłam wygodnie na krześle w rogu pomieszczenia i przyglądałam się Scott'owi, który ubrał gumowe rękawiczki i zaczął badać pieska. Dopiero teraz dostrzegłam w pomieszczeniu jeszcze jedną osobę, której wcześniej nie wyczułam. Obok jednej z szafek znajdujących się w gabinecie, stała mała dziewczynka, która nie miała więcej, niż jakieś dziesięć lat. Brunetka ze związanymi włoskami, ubrana w różową bluzeczkę i szarą bluzę z zamkiem, niepewnie uśmiechnęła się do mnie, co do razu oddałam.

                Kiedyś dzieci były dla mnie kimś bardzo złym i okropnym. Nie wyobrażałam sobie siebie w roli opiekunki, a tym bardziej matki. Kompletnie nie nadawałam się do tego, gdyż mój charakter był cholernie zły. Teraz, gdy na to wszystko patrzę, to wydaje mi się, że mogłabym mieć dzieci. Poradziłabym sobie w roli matki i zrobiłabym wszystko, aby uratować i ochronić swoje dzieci. Kto wie, może za jakiś czas założę rodzinę?

               Wiem jednak, że zakładanie rodziny w moim przypadku nie będzie prostym zadaniem. Nie patrząc już na to, że aktualnie nie mam żadnego faceta, to moi wrogowie czekają na mój zły krok, aby zaatakować. Czy byłabym w stanie skazać niewinną istotę na cierpienie? Odpowiedź jest prosta, nie potrafiłabym. Moje dzieci nie miałyby łatwego życia i ja nawet nie miałabym zamiaru ich skazywać na życie u mojego boku. Czyli wychodzi na to, że jednak adoptuję kilka kotów.

               Spojrzałam na Scott'a w momencie, w którym nachylał się nad psem. Ten warknął na Wilczka, przez co parsknęłam śmiechem. Nie ma co, swój swego pozna. Scott oczywiście spojrzał na mnie krytycznym wzrokiem, ale jakoś za bardzo się tym nie przejęłam i w dalszym ciągu śmiałam się cicho pod nosem. Chłopak westchnął ciężko, pokręcił zrezygnowany głową i pomógł zejść pieskowi na ziemie, a następnie podprowadził go do jego młodej właścicielki.

- Dziękuję, Doktorze McCall – powiedział dziewczynka, głaskając psa po głowie.

- Nie jestem jeszcze doktorem – odpowiedział jej chłopak z uśmiechem na twarzy.

               W tym momencie mój uśmiech się powiększył, a w sercu zrobiło się o wiele cieplej. Wiedziałam, że Scott nie bez przyczyny uwielbia przyjeżdżać do kliniki weterynaryjnej Deaton'a, on po prostu kocha zwierzęta. Odkąd pamiętam, sam chciał mieć psa, jednak Melissa się na niego nie zgodziła. Nic dziwnego, chłopak miał wtedy osiem lat i milion pomysłów na minutę, ten pies by przez niego zwariował. Wiedziałam jednak, że chłopak będzie w przyszłości wspaniałym weterynarzem, który będzie robił wszystko prosto z serca.

               Usłyszałam kroki, które zdecydowanie należały do jakiegoś mężczyzny, i ujrzałam wchodzącego Deaton'a z czymś w rękach. Chyba przegapiłam moment, w którym weterynarz wyszedł z gabinetu, co wcale by mnie nie zdziwiło. Jednak fakt, że w rękach trzymał pazur tego dziwnego stwora z wczoraj totalnie mnie rozwalił. Ja chyba naprawdę zaczęłam nieświadomie zasypiać, można to jakoś leczyć?

- Skąd to masz? - zapytałam zdziwiona, patrząc na Deaton'a.

- Scott mi to dał jakiś czas temu – odpowiedział spokojnie.

- Chyba muszę zacząć się leczyć – mruknęłam pod nosem. - Wiesz co to jest i do kogo należy?

- Wczoraj jakiś dziwny facet nas zaatakował i wbił mi własnie te pazury w ciało – wyjaśnił Scott. - Jaka istota posiada takie pazury?

- To nie pazury – odpowiedział Deaton, patrząc na nas uważnie. - To szpony harpia.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro