ROZDZIAŁ 55

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

               Wiele razy musiałam zmierzyć się ze śmiercią. Niejednokrotnie stawałam do walki z istotami silniejszymi ode mnie i mogącymi pozbawić mnie życia. Wiele razy ryzykowałam, stawiając wszystko na jedną kartę, nie licząc się z konsekwencjami. Niejednokrotnie niszczyłam to, co było niezniszczalne. Zmieniałam świat, chociaż on wcale tego nie potrzebował.

               Od początku podejrzewałam, że walka z doktorami nie wyjdzie nam na dobre. Co prawda przed każdym przeciwnikiem miałam lekkie obawy, jednak nigdy nie spotkałam się z takim przypadkiem. Fakt, wampiry i wilkołaki również tworzyły swoich, ale to, co Ci doktorzy wyrabiają, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

              Byłam cholernie zmęczona i jednocześnie roznosiła mnie energia. Byłam zła i jednocześnie smutna. Nie potrafiłam określić stanu, w którym się znajduję, znowu. Ostatnio miałam chyba problem z określaniem uczuć, jakie we mnie buzują. Czy to był ten moment, w którym powinnam wykonać całkowity reset całej siebie?

              Wydostanie się ze szpitala pełnego wrogów nie należało do najłatwiejszego zadania. Musieliśmy uciec i jednocześnie wyprowadzić ich z budynku, aby nie zagrozili już nikomu innemu. Jak to bywa w moim popapranym życiu, cholerną przynętą byłam ja, bo jakżeby inaczej. Kto, jak nie walnięta Nina Fortem, miał odwrócić uwagę wroga i wyprowadzić ich z pola bitwy?

              Zadanie, które zostało mi powierzone przez przyjaciół, wcale nie było takie trudne, jak na początku mi się wydawało. Wystarczyła chwila, abym stała się główny, celem doktorów, którzy ewidentnie mają coś do mojej osoby. Więc tak, skupienie ich uwagi na mnie nie było tak trudne, jak ucieczka przed nimi. Byli cholernie szybcy, silni i za cholerę nie chcieli się poddać. Wyszli za mną ze szpitala niczym dobrze wychowane pieski, jednak zaatakowali równie szybko, jak rozwścieczony byk widzący czerwoną płachtę. To nie był mój cel, do którego zmierzałam.

             Od bardzo dawna nie biegałam tak długo i szybko, jak wtedy. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz uwielbiałam tak mocno zapach lasu i widok drzew, jak właśnie podczas tej długiej przebieżki. Cóż, mogłam spokojnie stwierdzić, że ucieczka mi nic nie daje, skoro na ogonie mam trzech wściekłych facetów chcących dostać się do mojej strefy osobistej. Nie byłam pewna niczego, oprócz jednego,ktoś zginie, i tym razem mogłam być to ja.

              Po prawie godzinnej ucieczce i walce z wrogiem pośród drzew, udało mi się ich zgubić na tyle skutecznie, aby wsadzić swój tyłek do samochodu i z piskiem opon odjechać jak najdalej od cholernego szpitala. Nie chciałam być w jego pobliżu, nie chciałam go widzieć, nawet nie chciałam o nim myśleć. Pragnęłam zapomnieć, zresetować się, zaspokoić swój głód, a przede wszystkim odpocząć. Cóż, nie było mi to dane, gdyż chwilę później otrzymałam kolejny telefon informujący mnie o kłopotach.

             Takim właśnie sposobem, chcąc nie chcąc, zmierzałam do gabinetu weterynaryjnego Deaton'a, w głowie układając sobie plan mordu. Byłam wkurzona za pozostawienie mnie na pastwę doktorów i jednocześnie wyrozumiała, bo i tak nie pozwoliłabym nikomu innemu się w to mieszać. Byłam cholernie spragniona krwi, a jednocześnie nie chciałam się teraz pożywić, bo wiedziałam, że mogłabym nie wytrzymać i zabić przy tym kogoś. Czy już wspominałam coś o tym, że mam problem z samą sobą?

             Zaparkowałam pod kliniką i zgasiłam silnik. Miałam ochotę pozostać miejscu jak najdłużej i cieszyć się chwilą ciszy, jaka zostanie mi zaraz odebrana. Byłam bardziej niż pewna, że za kilka sekund mój cały spokój ducha upadnie wraz z pierwszymi słowami, jakie wypłyną z ust moich przyjaciół. Musiałam się liczyć ze wszystkim, tylko tyle mi pozostało.

             Wysiadłam z samochodu, biorąc wcześniej kilka głębokich wdechów, i skierowałam się do drzwi. Już na zewnątrz słyszałam podniesione głosy przyjaciół, a to nie zwiastowało niczego dobrego. Musiałam wziąć się w garść i zmierzyć z kolejną rzeczywistością, jaka czekała mnie za tymi cholernymi drzwiami.

              Pierwsze, co poczułam po wejściu do budynku, to cholerny zapach pieprzonej krwi. Pewnie, dlaczego by nie? Przecież wcale nie jestem wampirem łaknącym w tej chwili posilić się na najbliższej, rannej osobie. Musiałam naprawdę mocno ze sobą walczyć, aby nie wystawić kłów na światło dzienne i nie wbić ich w pierwszą lepszą tętnice. Następnym, co wyprowadziło mnie z równowagi, był widok moich przyjaciół.

- Bez jaj – jęknęłam i kucnęłam szybko przy Malii, łapiąc ją za dłoń i odbierając jej ból. - Dlaczego się nie uleczacie?

- Tego nie wiem nikt – odezwał się Deaton, wchodząc do gabinetu. - To wygląda tak, jakby zostali zaatakowani przez dziwne przedmioty.

- Mające w sobie czarną magię? - spojrzałam na niego niepewnie.

- Nie myślałem o tym w ten sposób, ale tak, to mogła być czarna magia.

- Świetnie, jeszcze tego nam brakowało – mruknęłam pod nosem.

              Tego akurat mogłam się spodziewać. Nikt o normalnych zmysłach i zdolnościach nie byłby w stanie stworzyć nowych istot. W każdym z nas, w wilkołaku czy wampirze, jest odrobina magii, nawet jeśli nie jesteśmy tego świadomi. Ci doktorzy również muszą coś w sobie mieć, skoro potrafią robić takie rzeczy, a do tego są cholernie szybcy i silni.

- To nie wszystko – powiedział cicho Scott, co zwróciło na mnie jego uwagę. - Spójrz.

- Na co? - odwróciłam się niepewnie, patrząc na stalowy stół stojący za moimi plecami. - Jeszcze jeden?

- Ma na imię Josh – westchnęła Lydia.

- Był młodszy od nas – dodał Scott. - Pewnie zabili go doktorzy.

- Skąd ta pewność?

- A niby kto inny miałby to zrobić?

- A bo ja wiem? Nie brakuje na tym świecie wariatów i morderców – odparłam, wpatrując się w ciało chłopaka. - Wiemy o nim coś więcej?

- Chwilowo nie, ale postaram się czegoś dowiedzieć – odpowiedział Stiles.

- Musimy się dowiedzieć kto go zabił i dlaczego.

- Był istotą nadprzyrodzoną – powiedział pewnie Deaton. - Był stworzony przez doktorów.

- Więc to jasne, oni go zabili – odparł Siles, patrząc na swoje buty.

- Nie wydaje mi się, aby zabili kolejnego ze swoich.

- Nikogo tam innego nie było, to musieli być oni.

            Miałam dziwne wrażenie, że ktoś w tym towarzystwie nie jest do końca szczery. Owszem, to mogli zrobić doktorzy i byłam skłonna w to uwierzyć, jednak coś mi mówiło, że ta historia ma drugie dno. Musiałam sprawdzić każdego, kto znajdował się wtedy w szpitalu i każdego, kogo mogłam podejrzewać o zabójstwo młodego chłopaka. W sumie, może zaczynam znowu wariować? Skoro doktorzy zabili poprzednich, to dlaczego mieliby nie zrobić tego ponownie?

              Moje przeczucia nie zawsze były prawidłowe. Zdarzały się sytuacje, w których zawiodłam się na swojej intuicji i to właśnie dlatego nie chciałam ufać jej w całości. Owszem, w większości nigdy się nie myliła i ratowała wiele tyłków, ale jednak był mały procent, w którym zawodziła. Chyba właśnie dlatego tym razem postanowiłam kierować się sercem, a nie rozumem, i zaufać swoim bliskim, którzy już tyle razy mnie okłamali. Może warto każdemu dać kolejną szansę?

- Co robimy z ciałem? - zapytał Stiles, skutecznie przerywając ciszę, która między nami zapadła.

- Ktoś ostatnio zabrał ciało Tracy z kliniki – zauważył słusznie Scott, patrząc na młodego Josh'a, który leżał bez ruchu na metalowym stole.

- Czyli wychodzi na to, że ktoś musi go pilnować – stwierdziła Lydia, odzywając się pierwszy raz od momentu, w którym pojawiłam się w gabinecie Deaton'a.

             Czas nigdy nie był moim sprzymierzeńcem, więc nie zdziwiłam się, że tym razem było podobnie. Wiedziałam, że w każdej chwili może wejść wróg, który zaatakuje nas wtedy, gdy najmniej się tego spodziewaliśmy. Musieliśmy być czujni na każdym kroku, aby nikt nie mógł nas zaskoczyć. To nie było łatwe zadanie, biorąc pod uwagę fakt, że musieliśmy bronić nie tylko siebie i swoich bliskich, ale również śmiertelników, którzy w większości nie mieli bladego pojęcia o tym, kogo mijają codziennie na ulicy.

              Chciałam żyć normalnie, w normalnym świecie nie znającym istot nadprzyrodzonych. Chciałam być zwyczajna, chodzić do szkoły, żyć życiem nastolatki i przejmować się wagarami, za które oberwałoby mi się do rodziców. Moim największym zmartwieniem powinny być jedynki z klasówki i niepewna przyszłość, gdyż moja nauka nie wyglądałaby zapewne zbyt kolorowo. Skończyłam jednak jako jedna z najniebezpieczniejszych istot na świecie, siejąc wszędzie zamęt i strach, a moje imię było wypowiadane jedynie z konieczności. Nie ten los, nie ten świat, nie to życie.

              Wiele razy myślałam nad tym, co by było gdyby. Zawsze zastanawiałam się nad światem, w którym żyją śmiertelnicy. Większość z nich niema pojęcia o istotach takich jak ja, Scott, czy chociażby Lydia. Nikt nie wiedział, do czego tak naprawdę byliśmy zdolni, nawet my sami mieliśmy z tym problem. Unikano nas, bo tak było łatwiej, bezpieczniej, prościej. Nikt tak naprawdę nie zainteresował się tym, co my czujemy czy jak radzimy sobie z tym wszystkim.

              Od zawsze każdy mierzył mnie swoją miarką i swoim wyobrażeniem. Nikt nie przejął się tym, że źle czułam się we własnym ciele czy życiu. Oceniali mnie przez pryzmat tego, czym się stałam lub czym mogłam się stać. Nikogo nie interesowały moje uczucia czy też dobre uczynki, których początkowo było naprawdę wiele. Każdy bał się, bo byłam stworzeniem nie mogącym zginąć, kimś złym, strasznym, morderczym. Moje uczucia szły w odstawkę, bo oni tego chcieli.

- Więc kto z nią zostanie? - zapytał Scott, patrząc na każdego, oprócz mnie.

- Ja – zgłosiłam się na ochotnika. - Przynajmniej to będzie nudne zajęcie, a tego właśnie potrzebuję na teraz.

- Chyba żartujesz – prychnęła nagle Malia. - Będziesz potrzebna w innych miejscach.

- Chwilowo nie ma nic innego, więc wezmę to. Każdy jest zmęczony, musicie odpocząć po walce.

- A Ty to co? - Lydia spojrzała na mnie krytycznym wzrokiem. - Masz za dużo energii w sobie?

- Radzę sobie o wiele lepiej, niż oni – wskazałam na Scott'a i Malię. - Szybciej dojdę do siebie od nich.

- To wcale nie oznacza, że Ty masz tu siedzieć – odezwał się Stiles. - A jeśli coś się wydarzy?

- Wtedy będziemy się o to martwić – wzruszyłam ramionami. - Serio nie mam siły na kolejne walki.

- A jeśli doktorzy tu przyjdą? Co w momencie, gdy rozpocznie się walka? - Stilinski nie dawał za wygraną.

- Wtedy stanę naprzeciwko nich i nie pozwolę zabrać ciała Josh'a.

- Nie masz na to siły – zaczęła spokojnie Lydia. - Jesteś po ciężkiej walce, którą z nimi stoczyłaś. Powinnaś odpocząć i zregenerować siły.

- W tym mieście to niemożliwe – prychnęłam. - Na każdym kroku pojawia się ktoś, kto musi pomieszać nasze plany i sprowadzić na nas niebezpieczeństwo. Zdążyłam się do tego przyzwyczaić, serio.

- Nina, Ty nie masz siły nawet ustać na nogach – wtrącił Scott, patrząc na mnie zatroskanym wzrokiem.

- Daję radę, jeszcze się nie wywaliłam.

- Ja z nim zostanę, tak będzie najlepiej.

             Od zawsze wiedziałam, że niebiosa nie stoją po mojej stronie. Miałam świadomość tego, że kiedyś dosięgnie mnie sprawiedliwość za wszystkie błędy, jakie popełniłam w swoim marnym i cholernie głupim życiu. Byłam przygotowana na wszystko, co zostało zapisane w moich kartach. Mogłam stoczyć bolesne walki z każdym, kto pojawił się na mojej drodze. Mogłam stracić życie w potyczce, która zapewne okazałaby się bezsensowna. Ale cholera, jakim cudem to on musiał stanąć na mojej drodze?

- Chyba śnisz – warknęłam, patrząc na zielonookiego.

- Co złego w tym, że chcę wam pomóc?

- Może to, że za cholerę Ci nie wierzę? - prychnęłam, przygotowując się do skoku.

- Nina, uspokój się – szepnął Scott, kierując się w moją stronę.

- A w życiu – prychnęłam, patrząc na przyjaciele. - Nie potrafię być spokojna, gdy ten małolat stoi przede mną.

- To ile Ty masz lat? - Raeken spojrzał na mnie zdziwiony.

- Nie ufam mu, Scott – skierowałam się do Alfy, ignorując Theo. - On jest zły, wiem to.

- Nina, przynajmniej raz odpuść – odezwała się ostrożnie Lydia. - Tym razem może nam się przydać, on nie jest zmęczony tak, jak Ty.

- Ty też? - spojrzałam na nią zdziwiona. - On jest zły.

- Dlaczego cały czas oskarżasz mnie o coś, z czym mógłbym nie mieć nic wspólnego?

- Właśnie, mógłbyś – podkreśliłam, patrząc na niego z mordem w oczach. - To wcale nie oznacza, że jesteś dobry.

- Nina, odpuść, chociaż raz – odezwał się niepewnie Stiles, patrząc w moje oczy.

- Co? - spojrzałam na niego zdziwiona, nie będąc pewna, czy dobrze go zrozumiałam.

- On uratował mi życie – stwierdził spokojnie, w dalszym ciągu szepcząc.

- Co? - powtórzyłam, starając się, aby moje oczy nie wyleciały z oribit.

           Spodziewałabym się po każdym tego, że obroni Theo, serio. Ale w życiu nie pomyślałabym, że Stiles Stilinski, mój cholernie bliski przyjaciel i sojusznik w walce z Raeken'em, również stanie po jego stronie. On od zawsze stał po mojej stronie i to właśnie on uparcie twierdził, że z nowym jest coś nie tak. A teraz? Staje w jego obronie? To jakieś chore, a ja za cholerę tego nie rozumiem.

- Dzwoni Liam – mruknął Scott, odbierając od młodego połączenie.

           Byłam skupiona na Theo, jednak nie powstrzymało mnie to przed podsłuchiwaniem rozmowy Alfy z Betą. Cóż, byłam wyczulona na wiele sytuacji, na które nie miałam wpływu. Nie zmieniało to jednak faktu, że za cholerę nie ufałam Raeken'owi, który patrzył właśnie w moje oczy z cwanym uśmiechem na ustach. Czy mogę go zedrzeć, przy okazji obdzierając go ze skóry?

             Słuchałam słów młodego Bety, wyłapując jedynie imię Hayden, które niewiele mi mówiło. A może mówiło? Nie mam pojęcia, zbyt mocno skupiłam się na zielonookim, który w dalszym ciągu nie swojego zainteresowania moją osobą. Miałam dziwne wrażenie, że ten chłopak właśnie rzuca mi wyzwanie, które za wszelką cenę chciałam podjąć. Nigdy się nie poddawałam, więc czemu tym razem miało być inaczej?

- Liam coś odkrył – właśnie dlatego, do cholery. - Trzeba to sprawdzić.

- Co takiego? - zapytałam spokojnie, dalej patrząc w zielone oczy wpatrujące się w moje.

- Chodzi po Hayden – odpowiedział mi Scott. - Prawdopodobnie jest kolejnym stworzeniem doktorów.

- I mamy to sprawdzić?

- Byłoby miło, gdybyś ze mną pojechała. Ty znasz się na istotach o wiele lepiej ode mnie.

- Zgoda – kiwnęłam lekko głową. - Sprawdzimy to od razu.

- Teraz? - zapytał zdziwiony Scott, na co kiwnęłam jedynie głową. - W takim razie chodź, szkoda czasu.

- Tym razem masz szczęście – warknęłam, patrząc prosto w oczy Theo Raeken'a.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro