ROZDZIAŁ 86

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

               Granice, niby niewinne słowo, a w niektórych sytuacjach tak wiele znaczyło. Dosyć często nikt nie zwracał uwagi na to, ile dane słowo mogło znaczyć. Ile coś, co wypowiedziane niewinnie, mogło znaczyć dla kogoś innego. Słowo, które w niektórych przypadkach mogło wiele namieszać. Coś, co dla niektórych było normalne, dla innych mogło mieć znaczenie. Coś, co dla niektórych było niewinne, mogło uratować innym życie.

               W swoim prywatnym życiu postawiłam kilkanaście granic, które niejednokrotnie były przesuwane za moją sprawą. Wszystko zależało od dnia i sytuacji, w której aktualnie się znajdowałam. Niejednokrotnie zależało to również od mojego humoru, ale ten bywał dosyć zmienny, dlatego wolałam się na nim nie wzorować i tym bardziej się nim nie kierować. Cóż, byłam kobietą, więc zmiana zdania nie powinna nikogo zdziwić.

               Moje zasady zazwyczaj były twarde i nie do złamania, a o jakichkolwiek, nawet najmniejszych, zmianach nie było absolutnie mowy. Chciałam utrzymać swój świat w porządku, który pozwoliłby mi przeżyć kolejne stulecia, bez obawy o własne życie. Wszystko zmieniło się wtedy, gdy w grę weszły uczucia, które tak wiele potrafią namieszać w każdym życiu. Gdy znajdzie się ktoś, kto jest dla Ciebie ważniejszy od Ciebie samego, wszystko zaczyna się komplikować. Ale gdy przybędzie kilka takich osób, to Twój świat automatycznie staje na głowie, bez możliwości powrotu do normalności. Brzmi strasznie, a jeszcze gorzej wygląda w rzeczywistości.

              Zawsze dbałam, a raczej starałam się dbać, o tych, na których mi zależy. Nie zawsze wychodziło mi to dobrze i z pozytywnym skutkiem, jednak nigdy nie poddawałam się w staraniach i zawsze chciałam się dostać do miejsca, w którym każdy z nas byłby bezpieczny i zadowolony z życia. Już jako mała dziewczynka obiecałam sobie, że ocalę tych, na których mi zależy, a przynajmniej postaram się to zrobić. Cóż, jak do tej pory coś słabo mi szło spełnienie tego postanowienia.

               W swoim krótkim, aczkolwiek intensywnym życiu, spotkałam wiele osób, za które mogłabym oddać życie bez mruknięcia okiem. Nigdy nie chciałam zmieniać swoich piorytetów, ponieważ uważałam, że skoro mogę ocalić więcej żyć, niż jedno, to dlaczego miałabym z tego nie skorzystać? Skoro posiadałam moc, która mogła ocalić więcej istnień, to dlaczego miałabym tego nie użyć przeciwko wrogom? Dlaczego miałam odpuścić w chwili, gdy to ja stawałam się Panią życia i śmierci?

               Stojąc we własnym salonie, do którego dostałam się w błyskawicznym tempie, nie bardzo wiedziałam, co czułam intensywniej, złość czy żal i smutek. Z jednej strony byłam cholernie wściekła na Rebekah'ę, która postanowiła zjawić się w Beacon Hills, próbując kierować moim życiem i zmieniać moje własne zasady, które ustaliłam sobie lata temu. Ta kobieta zawsze musiała postawić na swoim, choć doskonale wiedziała, że nie należałam do osób, które dawały sobą kierować. Z drugiej strony czułam żal i smutek, ponieważ kolejny raz blondynka nie jest w stanie zrozumieć mojej decyzji. W jej mniemaniu powinnam otaczać się ludźmi, którzy, choć w najmniejszym stopniu, są w stanie oddać za mnie życie i obronić przed wrogiem. Nie potrafiła pojąć tego, że moja rodzina nie musiała należeć do tych najsilniejszych i najzdolniejszych. Dla mnie liczyła się szczerość, wiara i zaufanie, reszta nie miała żadnego znaczenia.

               Zaczynałam tracić panowanie nad własnym życiem, które jeszcze nie tak dawno temu wydawało się być proste. Miałam wszystko poukładane, dograne, dopięte na ostatni guzik. Zawsze posiadałam plany awaryjne, które ratowały mnie z każdej, nawet tej najgorszej, sytuacji. Nigdy nie dawałam wyprowadzić się z równowagi wrogom, bo to zawsze równało się z moją przegraną. Tym razem chyba broniłam się nie przed tymi ludźmi, którymi powinnam.

- Od zawsze wiedziałam, że jesteś nienormalna, ale teraz to przegięłaś – warknęłam, robiąc krok w stronę blondwłosej. - Dlaczego odebrałaś mój telefon?

- Bo Ty z pewnością byś tego nie zrobiła – prychnęła, lekceważąc mój gniew. - Twój dzwonek zaczął doprowadzać mnie do szału.

- Nie dało Ci to jednak prawa do odbierania mojego telefonu.

- Zawsze mogłam wyrzucić go przez okno, przynajmniej byłby ciszej – wzruszyła ramionami, wyprowadzając mnie z równowagi.

- Ty w dalszym ciągu nie widzisz nic złego w swoim zachowaniu! - krzyknęłam, nie mając już za grosz cierpliwości do tej kobiety. - Czy Ty nie rozumiesz powagi sytuacji?! Oni mogą zginąć bez mojej pomocy, a to będzie tylko i wyłącznie Twoja wina, bo zachciało Ci się bawić w pieprzoną sekretarkę!

- Skoro od dwóch dni od nich nie odbierasz, to skąd mogłam wiedzieć, że teraz miałaś zamiar to zrobić?!

- Akurat dzisiaj naszła mnie ochota na rozmowę z nimi!

              Tak, w niektórych sytuacjach, a zwłaszcza tych nerwowych, potrafię palnąć coś, za co mam ochotę zakopać się pod ziemię. Moje argumenty wtedy schodzą na poziom pięciolatka, któremu ktoś ukradł grabki w piaskownicy, a Pani przedszkolanka nie chce nic z tym robić. Momentami zachowywałam się jak dziecko w labiryncie, które nie potrafiło znaleźć wyjścia i błądziło ciągle tymi samymi korytarzami.

             Nie miałam zamiaru prowadzić wojny z Rebekah'ą, nie w tej chwili, nie w tej sytuacji. Potrzebowałam jej i byłam tego świadoma. Gdyby nie jej obecność, zapewne zbyt szybko nie podniosłabym tyłka z łóżka i nie przestałabym martwić się o przeszłość, którą spieprzyłam koncertowo. Nie ważne było to, że to właśnie ona mogła pogrzebać przyszłość i życie moich bliskich, i to ona doprowadziła mnie do skraju wytrzymałości. Liczyło się tylko to, że rzuciła wszystko, aby być przy mnie, choć miałam dziwne wrażenie, że za chwilę wszystkie sympatie pójdą w odstawkę.

- Kogo Ty próbujesz oszukać, do cholery?! - blondwłosa zdecydowanie nie była zadowolona z moich słów. - Nie odebrałabyś tego telefonu, bo od dwóch dni nie robisz nic innego jak leżenie w łóżku, użalanie się nad sobą i przyjmowanie na siebie wszystkich grzechów.

- Leżenie w łóżku nie jest czymś złym – mruknęłam, chcąc ominąć całą resztę.

- Teraz to zaczynam zastanawiać się czy Ty tylko udajesz czy naprawdę jesteś taka głupia.

- Nie przeginaj – warknęłam, patrząc na nią wkurzona. - Co złego jest w tym, że chcę ratować niewinnych? Co złego jest w tym, że nareszcie znalazłam swoje miejsce na ziemi? Co złego jest w tym, że chcę mieć przy sobie osoby, którym na mnie zależy?

- Nie jest to złe, Nina, chcę Twojego dobra, nawet jeśli nie zamierzasz wracać ze mną do Nowego Orleanu.

- Skoro tak, to nie rozumiem Twojego wybuchu - mruknęłam, wpatrując się w ścianę. - O co Ci, do cholery, chodzi? Czego Ty ode mnie chcesz? Czego ode mnie odczekujesz?

- Żebyś w końcu przestała dla nich ryzykować życie! - wybuchła, co było do przewidzenia. - Dlaczego to zawsze Ty musisz poświęcać swoje życie dla innych? Dlaczego nigdy nie mogło być odwrotnie?

                  Na te pytania nigdy nie potrafiłam odpowiedzieć. Nie wiedziałam, dlaczego to ja zawsze byłam tym kozłem ofiarnym, który najwięcej obrywał. Nie wiedziałam, czy to na skutek mojej siły czy tego, że przeze mnie zginęło zbyt wiele osób, których krew spływała do tej pory po moich rękach. Chciałam chronić każdego, całkowicie zapominając o samej sobie. Może to był błąd, ale czy chciałam go naprawiać?

               Stałam przed kimś, kto wielokrotnie uratował mi życie. Stałam przed kimś, kto niejednokrotnie zarywał nocki tylko po to, aby ze mną porozmawiać o trudnych chwilach. Byłam z kimś, kto nigdy nie ocenił mnie za sprawą moich błędów i tym, kim byłam, a próbował mnie zrozumieć w każdej, nawet tej beznadziejnej, sytuacji. Chyba właśnie dlatego czułam się źle, nie mogąc się dogadać z Pierwotną.

             Wiedziałam, że kłótnia z Rebekah'ą do niczego dobrego mnie nie prowadziła. Byłam świadoma tego, że ona była zbyt uparta, aby przyznać się do błędu, co byłoby mi w tej chwili na rękę. Blondwłosa od zawsze musiała postawić na swoim, nawet jeśli to było niezgodne z prawdą. Miała swój świat, jak większość z nas, i wierzyła w jego realność, która czasami była zbyt odległa od rzeczywistości. Nie każdy z nas jednak potrafił pogodzić się z tym, że nasze błędy mogą wpłynąć na czyjeś życie. Byliśmy zbyt dumni, aby to pojąć.

             Patrzyłam na Rebekah'ę tak jakbym chciała coś powiedzieć, a jednocześnie potrzebowałam jej podpowiedzi. Niby byłam pewna swoich decyzji, a jednak potrzebowałam kogoś, kto przytaknąłby mi mówiąc, że myślę pozytywnie i mój plan ma prawo się udać. Stałam tam czekając na znak mówiący mi, że mogę więcej, niż mi się wydawało. Problem polegał jednak na tym, że żadna z nas nie wykonała tego prawidłowego kroku, który mógł nas doprowadzić do szczytu, który każdy chciał osiągnąć.

              Znałam Rebekah'ę Mikaelson na tyle dobrze, aby wiedzieć, jaką taktykę przybrać w jej towarzystwie. Mogłam krzyczeć, bić i szarpać, jednak ona zawsze stała twardo i prawie nigdy się nie uginała. Krzyk zdecydowanie nie był w tym wypadku moim sprzymierzeńcem, więc postanowiłam zadziałać z drugiej, całkowicie innej strony, mając nadzieję, że to jakoś przekona ją do zmiany zdania.

- Ty zawsze stajesz za mną, w każdej sytuacji – zaczęłam spokojnie, wpatrując się w jej oczy. - Tak samo jak za Klaus'em, Kol'em, Elijah'ą, Hayley, Hope, Derek'iem, Allison, Freya'ą czy Marcelem – kontynuowałam, chcąc zwrócić na siebie jej całkowitą uwagę. - Właśnie dlatego powinnaś mnie zrozumieć, Rebekah, bo jesteśmy w tej samej sytuacji. Bronimy własnej rodziny i tych, których do niej zaliczamy. Chcemy, aby nasi najbliźsi byli bezpieczni, a ich życie było spokojne i kolorowe. Chcemy, aby każda z tych osób przeżyła, nawet jeśli przyszłość gotuje nam najgorsze na świecie piekło, w którym będziemy musiały poświęcić własne życie.

- Mylisz się, Nina – Rebekah pokręciła lekko głową, uśmiechając się pod nosem. - Te osoby są ze mną powiązane więzem krwi, a to zobowiązuje mnie do lojalności.

- Czyli twierdzisz, że gdyby nie pakt krwi między Tobą, a Klaus'em, to byś go zabiła?

- Tego nie powiedziałam – zaprzeczyła natychmiast blondynka.

- Jednak w dalszym ciągu stwierdzasz, że tylko krew łączy Cię z tymi osobami. A co z Hayden, Derek'iem i Allison? Oni nie są z Twojej krwi, zamierzasz się ich pozbyć?

- To jest całkowicie inna sytuacja, Nina.

- Nie, to jest właśnie to samo – pokręciłam lekko głową, patrząc na jej osobę. - To jest Twoja rodzina, a ja mam swoją, którą zamierzam chronić przed złem.

                  Byłam pewna swoich słów, ponieważ serce podpowiadało mi, że byłam w miejscu, w którym już dawno powinnam się znaleźć. Pomimo przeciwności losu stałam tu, we własnym domu, znajdującym się w Beacon Hills, mieście cudów i śmierci. Nie zamierzałam stąd odchodzić, chociaż to mogło być najlepsze dla mnie rozwiązanie. Postanowiłam jednak trwać tu tak długo, jak tylko moje serce mi na to pozwoli. Chciałam chronić wszystkich mieszkańców tego miejsca do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchnienia, do ostatniego uderzenia serca.

- Oni są moją rodziną, Rebekah – stwierdziłam spokojnie, uśmiechając się pod nosem. - Oni są tymi, dla których jestem gotowa zginąć.

- Czyli to jednak prawda – mruknęła Mikaelson, wpatrując się we mnie. - Nina Fortem naprawdę postradała myśli i oszalała.

- Oszalałam? - prychnęłam, przewracając oczami. - Oszalałam, bo chcę bronić bliskich?

- Oszalałaś, bo chcesz oddać życie za kogoś, kto nigdy by tego nie zrobił dla Ciebie. Oszalałaś, ponieważ stoisz przy osobach, które mają gdzieś Twoje potrzeby i uczucia. Oszalałaś, ponieważ bronisz kogoś, kto nigdy nie liczył się z Twoim szczęściem i życiem.

               Nie pierwszy raz słyszałam, że oszalałam. Kolejny raz ktoś śmiało twierdził, że powinnam się leczyć, inaczej mój umysł doprowadzi do mojej własnej zagłady i autodestrukcji. Byłam na to gotowa, ponieważ od najmłodszych lat wiedziałam, że nie należę do tej ,,normalnej'' grupy osób chodzącej po tej ziemi. Wiedziałam, że prędzej czy później mi odbije, ale czy to był właśnie ten czas?

- Oni są moją rodziną, Rebekah. To moja rodzina, którą zamierzam chronić za cenę własnego życia.

- Jasne – prychnęła blondynka, patrząc na mnie lekceważąco. - Rodzina, która chce Cie posłać do piachu.

- To nie ma sensu – pokręciłam głową, patrząc na podłogę. Zdecydowanie przydałoby się kupić nowy dywan, ten za cholerę tu nie pasuje.

- Niby co? - zapytała zdezorientowana Pierwotna.

- Rozmowa z Tobą, Bekah – mruknęłam, podnosząc na nią wzrok. - Rozmowa z Tobą nie ma najmniejszego sensu, skoro Ty nawet nie próbujesz mnie zrozumieć. Masz własne przekonania, których za cholerę nie chcesz zmienić – odparłam spokojnie. – Ty nawet nie próbujesz tego zrobić – szepnęłam, ponownie odwracając od niej wzrok.

               Rebekah miała wiele zalet, ale również dużo wad. Żyła ponad tysiąc lat i widziała rzeczy, które nawet mi się nie śniły. Była świadkiem wielu sytuacji, w których sama nie chciałabym brać nigdy udziału. Była tą, która odbierała życie, i tą, która je dawała. Była tą, która uszczęśliwiała i doprowadzała do skraju wytrzymałości. Była tą, która mogła zapewnić Ci dobrobyt, ale również mogła go w łatwy sposób odebrać.

               Nie chcąc drążyć tego tematu z Rebekah'ą, podeszłam do szafki znajdującej się w salonie i złapałam za mój telefon. Chciałam dowiedzieć się, kto tak wytrwale wydzwaniał do mnie do kilku minut, i od kogo odebrała blondwłosa. Nie powiem, abym nie czuła jakiegoś niepokoju w związku z tym, ponieważ prawie każdy telefon równał się z kłopotami, które na nas spadały.

               Chciałam jak najszybciej opuścił własny dom, ponieważ aktualnie nie czułam się w nim zbyt dobrze, co rzadko się zdarzało. Miałam dosyć uczucia bólu, jaki w ostatnim czasie doświadczyli tu moi bliscy. Nie chciałam również tu być, bo kłótnia z Rebekah'ą potrafiła być cholernie wyczerpująca niczym walka z najgorszymi wrogami. Najzwyczajniej na świecie potrzebowałam świeżego powietrza, od którego sama odcięłam się dwa dni temu.

- Nawet nie próbuj – warknęła blondwłosa, robiąc krok w moją stronę. - Nie wyjdziesz stąd, Nina.

- Bo co – prychnęłam, odwracając się w jej stronę. - Zatrzymasz mnie?

- Żebyś wiedziała – odpowiedziała, ukazując swoje żyłki pod oczami. - Zatrzymam Cię, nawet jeśli liczyłoby się to z walką między nami.

- Dlaczego? - zapytałam zaciekawiona, jednocześnie szykując się do obrony przed jej ciosami.

- Ponieważ Twoje życie jest dla mnie o wiele więcej warte niż ich życie. Zawsze wybiorę Ciebie, Nina, nawet jeśli musiałabym wyrwać Ci serce czy skręcić Ci kark.

               Wierzyłam Rebekah'e, bo nie miałam żadnego powodu, aby jej nie ufać. Ta kobieta w większości przypadków kierowała się sercem, co niejednokrotnie prowadziło ją do zasztyletowania przez starszego brata. Niestety, do tej pory nie nauczyła się tego, że rozum czasami potrafił mieć rację, a serce nie zawsze dobrze wybierało dobrą drogę. Czasami warto było odrzucić uczucia, aby przeżyć.

               Byłam gotowa na walkę z Rebekah'ą, chociaż ani trochę mi się to nie uśmiechało. Za cholerę nie chciałam zranić blondwłosej, ale wyglądało na to, że to była jedyna droga do uratowania moich bliskich. W życiu nie wybaczę sobie tego, że stanęłam naprzeciwko niej, będąc w stanie wyrwać jej serce tylko po to, aby wyjść z własnego domu. Chociaż, patrząc patrząc z logicznego punktu widzenia, zapewne to najbardziej w tym starciu ucierpię ja, więc moje poświęcenie powinno zostać docenione przez potomnych. Do czego to wszystko doprowadziło?

- A więc wojna? - zapytałam, patrząc prosto w jej oczy.

- A więc wojna – potwierdziła kobieta, lekko kiwając głową.

                Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że będę w stanie stanąć naprzeciwko Pierwotnej. Mogłam spodziewać się walki z każdym,nawet z Klaus'em, ale jej nigdy nie brałam pod uwagę. Rebekah była mi najbliższa, choć wielokrotnie to jej brata wskazywałam jako osobę mi ,,pokrewną''. Dusza mówiła jedno, ale to zawsze serce wygrywało w tym starciu. Blondynka była odzwierciedleniem mnie, w innym wieku i w innej sytuacji, ale to wciąż byłam ja.

                Wiedziałam, że Rebekah za cholerę nie odpuści. Była zbyt uparta i dumna, aby pozwolić mi umrzeć. Do tego warto dodać troskę względem mojej osoby i mieszanka wybuchowa gotowa. W dalszym ciągu sądziła, że potrzebuję pomocy, nawet jeśli wielokrotnie udowadniałam jej i całej reszcie, że jestem w stanie obronić się sama. Tylko czy aby na pewno byłam na tyle silna, aby to zrobić?

                 Patrzyłam w jej błękitne oczy, które za każdym razem próbują mnie zahipnotyzować. Gdyby nie to, że Scott i reszta jest w niebezpieczeństwie, to zapewne dałabym jej namówić się na butelkę dobrego wina i głupie seriale, jak to miałyśmy w zwyczaju. Teraz jednak, gdy moi bliscy byli w potrzebie, potrafiłam zapomnieć o jakichkolwiek więzach, które kiedyś łączyły mnie z Pierwotną. Byłam w stanie zaryzykować dla nich wszystko, nawet własne życie.

                Ukazałam swoje prawdziwe oblicze, aby choć trochę zdemotywować Rebekah'ę do walki. Cóż, Pierwotna nie wyglądała na wystraszoną moimi czerwonymi oczami oraz czarnymi żyłkami pod nimi. Choć jeszcze chwile temu miałam nadzieję, że to zrobi na niej jakieś wrażenie albo zda sobie sprawę z tego, że ja wcale nie żartuję i jestem gotowa ją zaatakować, tak w tym momencie wiedziałam, że ona, podobnie jak ja, do końca zostanie nieugięta, co ani trochę nie ułatwiało sprawy.

                Wzięłam głęboki oddech i skupiłam się w całości na jej oczach. Często mówi się, że to właśnie oczy są odzwiedciedleniem człowieka, w jej przypadku to się akurat sprawdzało. Rebekah'e Mikaelson można było poznać po oczach, wystarczyło tylko umieć dobrze z nich czytać. Była mistrzynią w ukrywaniu własnych uczuć, jednak nie zawsze potrafiła kontrolować coś, na co nie miała większego wpływu.

               Obie stałyśmy naprzeciwko siebie, czekając na jakikolwiek ruch przeciwniczki. Żadna z nas nie chciała być tą pierwszą, chociaż obie wiedziałyśmy, że ten moment musiał w końcu nadejść. W ostatnim czasie padło zbyt wiele słów, które mogłyby zostać teraz zignorowane. Kiedyś musiał nadejść czas, w którym obie staniemy naprzeciwko siebie, gotowe do walki, jednak nie spodziewałam się, że stanie się to tak szybko.

- Chrzanić to – warknęłam, odwracając się od Pierwotnej i kierując się do drzwi.

- Nigdzie nie pójdziesz – odparła wściekle, łapiąc mnie za ramię.

- Nie zaczynaj, Rebekah, nie chcesz tego.

- To nieuniknione, Nina, dobrze o tym wiesz.

- Unikniemy tego wtedy, gdy tylko puścisz mnie i pozwolisz mi wyjść z domu.

- Po moim trupie – warknęła Pierwotna, zmuszając mnie do gwałtownego, mało przemyślanego, ruchu.

- Sama tego chciałaś – mruknęłam, odwracając się do niej w błyskawicznym tempie i odpychając ją od siebie.

                 Pierwszy raz podniosłam rękę na Pierwotną. Ba, pierwszy raz pomyślałam o jakiejkolwiek walce z Rebekah'ą. Nigdy wcześniej nie brałam na poważnie scenariusza, w którym miałybyśmy stoczyć między sobą bitwę. Była moją siostrą, moją bratnią duszą, moim oparciem. To wszystko wydawało się być cholernie chore, wręcz nierealne, dziwne i niespotykane. W tym momencie moje życie straciło sens, a wszystko, co budowałam do tej pory, zostało zburzone niczym domek z kart.

             Wiedziałam, że mój ruch był niczym zaproszenie dla Rebekah'i do walki. Czasami naprawdę nie trzeba było dużo robić, aby poprawić jej humor i, całkowicie nieświadomie, pomóc jej wygrać. Ta kobieta dosyć często kogoś prowokowała słowami tylko po to, aby później mieć wymówkę, że zabiła kogoś w obronie własnej. Uwielbiała prowokować innych, bo w takich przypadkach ona do końca pozostawała,,czysta''. Przecież to nie ona pierwsza zaatakowała, więc dlaczego to ona miała być tą najgorszą, winną?

                Atak ze strony Pierwotnej był kwestią sekund, w trakcie których podnosiła się z podłogi, otrzepując z siebie kurz. Chwile zajęło jej ogarnięcie, co się właśnie stało i co zaraz może nastąpić. Kilka sekund, które mi osobiście cholernie się dłużyły, wystarczyło jej na ogarnięcie się i atak skierowany w moją stronę, posyłający mnie na ścianę znajdującą się z trzy metry za mną. A wystarczyło być szybszym i w odpowiednim momencie wybiec z domu, nie patrząc się za siebie, a nic takiego nie miałoby miejsca.

              Wiedziałam, że atak na Mikaelson równał się z brakiem wycofania się z tego głupiego pomysłu. Któraś z nas musiała stracić życie, przynajmniej na kilka godzin, aby to wszystko się zakończyło. Żadna z nas nie była na tyle uprzejma, aby ustąpić drugiej i pozwolić jej żyć tak, jak chce. Obie byłyśmy zbyt dumne, aby tak łatwo odpuścić. Każda z nas chciała dbać o dobro rodziny, niejednokrotnie myląc się we własnych opiniach na temat danej sytuacji. Cóż, byłyśmy zbyt dumne, aby przyznać się do jakiegokolwiek błędu.

                Każdy z naszych ruchów był przemyślany, jakbyśmy przez całą noc zastanawiały się nad atakiem. Precyzyjne ciosy trafiające prosto w twarz, idealne kopnięcia w żebra czy ,,oryginalne,, podcięcia nóg. Każda z nas miała swój własny plan, który zamierzała wprowadzić w życie. Wszystko sprowadzało się do jednego, pozbawić ,,wroga''życia. Nikt jednak nie przewidział tego, ile krwi się przy tym rozleje.

                Mogłam się założyć, że napiętą sytuację można było wyczuć na kilometr. Żadna z nas nie ukrywała emocji, które w nas kipiały. Każda z nas chciała pokazać wyższość nad tą drugą, zapominając o jakichkolwiek obietnicach złożonych kilka lat temu. Teraz liczyło się to, co działo się między nami, a cała reszta została zepchnięta daleko w tył. Choć nie wydawało mi się, aby to było najlepsze rozwiązanie, nie zamierzałam się do tego głośno przyznawać.

              W końcu musiał nadejść ten moment kulminacyjny, podczas którego rzuciłyśmy się sobie do gardeł. Obie byłyśmy zbyt uparte, aby odpuścić i zbyt dumne, aby dać się pokonać bez ostrej walki. Tak bardzo, jak kochałam i szanowałam Rebekah'ę, tak w tej chwili jedyne, na co miałam ochotę, to pozbawienie jej chwilowego życia poprzez złamanie karku lub wyrwanie serc. Było mi wszystko jedno, w jaki sposób ją ,,zabiję'', liczył się jedynie efekt końcowy, który aktualnie był dla mnie cholernie ważny.

                 Z każdą minutą mój dom wyglądał coraz gorzej, jednak to wcale nie przeszkadzało nam w zażartej walce. Rzucałyśmy sobą na wszystkie strony świata, za każdym razem próbując ugryźć ,,wroga'' i osłabić jego organizm. Pomimo miłości, jaką się nawzajem darzyłyśmy, w tym momencie byłyśmy zdolne do pozbawienia życia tej drugiej. W tej chwili liczył się tylko plan, który miałyśmy we własnych głowach, cholernie inny, a jednak kończący się tak samo: ocaleniem bliskich.

                Kolejny raz rzuciłam się na blondwłosą, próbując skręcić jej kark. Nie potrzebowałam wiele, aby stwierdzić, że wyrwanie jej serca nie było na miejscu. Kochała mnie, więc nie potrafiłam jej pozbawić tego, co, poniekąd, biło dla mnie. Wbiłam swoje paznokcie w jej przedramiona, próbując ją osłabić bólem, jednak ta cholera pozostawała nieugięta. Obawiałam się, że nasza adrenalina skutecznie zagłuszała ból, który towarzyszył nam przy każdym uderzeniu.

                 Obie zachowywałyśmy się tak, jakbyśmy były w transie. Po czasie zaczęłyśmy zadawać bezmyślne ciosy, które były łatwe do obronienia. Walczyłyśmy ze świadomością tego, aby nie zranić tej drugie osoby. Robiłyśmy wszystko, aby nasz teraźniejszy ,,wróg'' nie doznał zbyt wielu obrażeń. Obie chciałyśmy zdobyć wygraną, jednak żadna z nas nie chciała skrzywdzić bliskiej osoby. Zatem która z nas popełniła największy błąd?

                W pewnym momencie całkowicie zapomniałam o tym, kim była dla mnie Rebekah. Liczyło się dla mnie jedynie to, co działo się w tej chwili. Rzucałam nią tak, jakby od tego zależało moje życie. Nie chciałam pozwolić jej na przewagę, która mogła się dla mnie skończyć tragicznie. Musiałam zrobić wszystko, aby o właśnie ona padła trupem na podłogę, która i tak została już dosyć mocno poplamiona krwią.

                Za wszelką cenę chciałam pozbawić blondwłosą tchu, atakując ją w każdy możliwy i znany mi sposób. Miałam przed oczami scenę, w której umierali moi bliscy z Beacon Hills i to mnie właśnie napędzało do działania. Ich strach, który wtedy czułam, i ich zawiedzenie, które wtedy odczuwałam. Mogłam znaleźć milion argumentów mówiących o tym, że atak na Pierwotną jest zły, jednak wtedy nie zamierzałam tego robić. Musiałam wybrać między tym, co jest dobre dla mnie, a tym, co jest dobre dla innych, dla moich przyjaciół, dla mojej rodziny.

                 Coraz bardziej docierało do mnie to, co mogłam stracić. Z każdą minutą walki z Rebekah'ą pozwalałam wrogom zbliżyć się do tych, którzy nie potrafili się sami obronić. Z każdą sekundą pozwalałam przyjaciołom przybliżyć się do śmierci, która zdecydowanie przyszła do nich za wcześnie. Ich życie było dla mnie najważniejsze i w tym momencie potrafiłam zrobić coś, czego wcześniej bym nigdy nie dokonała, nawet w napadzie największego gniewu.

                  W pewnym momencie chciałam się z tego wszystkiego wycofać. Nie potrafiłam świadomie skrzywdzić kobiety, która wyciągnęła mnie z otchłani zła. Nie umiałam pogodzić się z faktem, że, na tą chwilę, to ona stanowiła dla mnie i dla moich bliskich największą przeszkodę w drodze do spokoju. Zawsze miałam problem z zakwalifikowaniem przyjaciół do grona wrogów. Na szczęście, moje lub Rebekah'i, telefon pozwolił mi wybrać drogę, którą teraz powinnam podążać.

- Później najwyżej mnie za to zabijesz – powiedziałam spokojnie, w sekundę zjawiając się za Rebekah'ą i skręcając jej kark. Moja przyszłość wisiała na granicy życia i śmierci, zdecydowanie.

                  Nie byłam pewna swoich ruchów, co było cholernym błędem. Zawsze powinnam ufać swojemu ciału, aby nie pozwolić wrogom do przewagi nad nim. Tym razem wszystko wyglądało inaczej, cholernie mocno mieszając mi przy tym w głowie. Na dobrą sprawę nie byłam pewna, kto jest moim przyjacielem, a kto wrogiem próbującym wyrwać mi serce w zaciszu mojego własnego domu.

                 Z prędkością światła wyszłam z budynku, starając się zatrzeć wspomnienie kilkunastu minut wstecz. Nie chciałam pamiętać o mojej walce z Rebekahą, ponieważ to, w nie małym stopniu, załamywało mnie. Nigdy wcześniej nie wyobrażałam sobie walki z tą kobietą, ponieważ dla mnie była ona nietykalna. Była kimś, kogo za cholerę nie potrafiłam skrzywdzić.

                Choć przez chwile chciałam oczyścić swój umysł i przestać myśleć o tym, co stało się kilka minut temu, więc, najzwyczajniej na świecie, chwyciłam telefon w dłoń. Dla niektórych to mogło wydawać się głupim posunięciem, jednak dla mnie miało ogromne znaczenie. To właśnie dzięki niemu mogłam zapomnieć, przynajmniej przez chwilę o tym, co złe.

                 Dokładnie sprawdziłam ostatnie połączenia, które powinnam odebrać. Byłam zbyt zajęta użalaniem się nad sobą i walką z Rebekah'ą, aby dostrzec to, w jak wielkim gównie się znaleźliśmy. Patrzyłam na siebie i na to, co mogło się ze mną stać, a pozostałe aspekty życia zostały przeze mnie olane. Cholera, czy ja kiedykolwiek zacznę myśleć w takich sytuacjach?

                Wsiadłam do samochodu, chcąc opanować w jakiś sposób drżenie własnych rąk. Byłam przerażona nie tylko tym, co mogło się stać, ale również tym, co już się wydarzyło. Nigdy wcześniej nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogłabym w jakiś sposób zranić Pierwotną. Złamałam swoje własne przyrzeczenie, którego nigdy nie powinnam złamać. W tym wszystkim zatraciłam cząstkę siebie, którą kiedyś tak bardzo chciałam chronić.

                Uruchomiłam silnik, chcąc jak najszybciej oddalić się od miejsca zbrodni. W międzyczasie dzwoniłam do osoby, która wcześniej próbowała się ze mną skontaktować z nadzieją, że jeszcze nie jest za późno na ratunek. Chciałam, aby każdy z moich bliskich pozostał w świecie żywych, chociaż, w głębi duszy, wiedziałam, że to nie było możliwe. Świat nadprzyrodzony rządził się własnymi prawami, na które nikt z nas nie miał wpływu.

- Gdzie mam jechać? - zapytałam od razu po odebraniu przez drugą osobę telefonu.

- Szkoła, natychmiast, tam dzieje się coś złego.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro