Rozdział 88

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

               Świat nadprzyrodzony rządził się własnymi prawami, których nikt nie potrafił zrozumieć. To było coś, co ktoś ustanowił dawno temu, a teraz, dzisiejsze pokolenie, nie miało prawa się w to wtrącać. Życie, które każdy uznawał za swoje, było kierowane przez tych, którzy już dawno temu odeszli z tego świata. Przeszłość zaczynała prześcigać teraźniejszość, co było czymś niezrozumiałym i niemożliwym do zrobienia.
 
             Istniało wiele czynników, które przemawiały za tym, abym nigdy się nie narodziła. Byłam istotą stworzoną z czegoś, co nigdy nie powinno powstać. Kimś, kto nie miał prawa wziąć pierwszego oddechu, który łączył się z dalszym życiem. Kimś, kto, zaraz po urodzeniu, powinien zostać zdetronizowany dla dobra całej ludzkości. Cóż, czyjeś plany szły się jebać, ponieważ w dalszym ciągu chodziłam po tej ziemi.

           Śmierć była nieodłącznym elementem mojego życia. Od zawsze wiedziałam, że to właśnie ja będę stała na granicy, której nie potrafiłam zamazać w żaden sposób. Nie zawsze mi to pasowało, chociaż w większości cieszyłam się z tego, że to właśnie ja mogłam decydować o czyimś przeznaczeniu. Z perspektywy czasu jednak wiem, że to było cholernie złe i samolubne z mojej strony, ale czasu nie cofnę, przeszłości nie zmienię. Jedyne, co mogłam zrobić, to naprawić przyszłość, nad którą miałam jeszcze jakąkolwiek kontrolę.

          Bycie nieśmiertelnym wiązało się z wieloma zobowiązaniami i wyrzeczeniami. Nikt o tym nigdy nie myślał, ciesząc się życiem wiecznym. Nikt nie patrzył na to, ile będzie musiał zapłacić za nieśmiertelność i za to, co się z nią wiążę. Każdy, bez wyjątku, początkowo myślał jedynie o pozytywach i o tym, co może uzyskać z bycia kimś, kogo zwykła kula nie zdoła zabić. Mało kto dochodził do momentu, w którym zdawał sobie sprawę z konsekwencji własnego wyboru i głupoty, którą został omamiony.

          Ja również należałam do tych osób, które cieszyły się z bycia nieśmiertelną, przynajmniej w pewnym momencie mojego życia. W mojej głowie zaczynały tworzyć się plany, w których to zawsze ja stawałam na szczycie, bez względu na całą resztę. Nie brałam pod uwagę przegranej czy zmiany zachowania, chociaż wtedy jeszcze nawet nie należałam do grona niezniszczalnych i niezwyciężonych. Byłam tylko zwykłą, nastoletnią czarownicą, która posiadała głupie plany układające się w jej umyśle. Popełniłam błąd, który kosztował mnie utratą całej rodziny.

          Stojąc pośrodku szkolnej biblioteki czułam strach, smutek oraz gniew i bezsilność. Nigdy nie sądziłam, że moje życie może się zakończyć w miejscu, do którego tak niechętnie powracałam. Nie chciałam wierzyć w to, że moja historia zakończy się gdzieś, gdzie chodziłam jedynie z przymusu, a nie z chęci poznawania nowych historii i ludzi. Cóż, życie zdecydowanie potrafiło nas zaskoczyć, nawet w najmniej oczekiwanym momencie.

          Patrząc na martwego przyjaciela czułam się tak, jakby ktoś wyrwał moje serce. Od dawna powtarzałam, że bliscy są czymś, co mnie tworzy i kształtuje. Bez nich moje życie nie miało sensu, a to, co niektórzy nazywali człowieczeństwem, zamieniało się w kupkę piachu rozsypującego się przy mocniejszym powiewie wiatru. Oni byli tym, co mnie tworzyło, więc każda ich śmierć, każde odejście, zabierało cząstkę mnie, której nie dało się już odbudować.

          Byłam bezsilna, wyczuwając strach i załamanie osób znajdujących się w bibliotece. Miałam świadomość tego, że niewiele potrafię zdziałać, nawet jeśli nazywano mnie tą, która potrafi przechytrzyć śmierć. Owszem, potrafiłam to zrobić, ale tylko w swoim własnym przypadku, o reszcie nie było mowy. W tym momencie zaczynałam żałować tego, że inni myśleli w całkowicie innych kategoriach niż ja.

          Krzyk Melissy było zapewne słychać w całej okolicy, jednak nie zamierzałam tego przerywać. Właśnie na jej oczach umierał jej pierworodny syn. Co prawda nie wiedziałam jakie to uczucie stracić jedyne dziecko, jednak, poniekąd, potrafiłam się postawić w jej sytuacji w jakiś sposób. Utrata bliskiej osoby jest czymś, czego nie można znieść, a co dopiero utrata dziecka, które nosiło si pod sercem i wychowywało przez kilkanaście lat. To uczucie wypełniało mnie niemal całą, próbując odebrać choć namiastkę bólu Melissy McCall.

          Nie miałam kontroli nad własnym umysłem, w pewnym momencie opuściłam wszystkie granice. To, co działo się w mojej głowie, nie było zrozumiałe nawet dla mnie. Nie ogarniałam, a może nawet nie chciałam ogarnąć, myśli, które kotłowały się w moim umyśle, podsyłając mi coraz to nowsze wspomnienia. W pewnym momencie to było na tyle silne, że całkowicie się temu poddałam, pozwalając sobie przeżywać te okropne chwile jeszcze raz. Czy to było dla mnie dobre? Zdecydowanie nie, ale na ta chwilę nie mogłam nic z tym zrobić.

          Śmierć moich rodziców zdecydowanie nie była czymś, co przyjęłam z ulgą. Ich strata bolała mnie najbardziej, co raczej nie powinno nikogo dziwić. Byli ze mną od dnia narodzin, a jedna głupia decyzja spowodowała nasze rozstanie. Nigdy nie pogodzę się z tym, co wydarzyło się tego feralnego dnia, który przekreślił moje ,,dobre'' życie raz na zawsze.

          Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie zdążyłyśmy z Elizabeth zareagować. Byłyśmy zbyt zajęte planowaniem tego, co zrobimy po tym, jak znikniemy. Za trzy dni miała być pełnia, a my w tym czasie miałyśmy zniknąć wraz z rodzicami, aby uniknąć gniewu wroga. Coś poszło nie tak, a nasz plan okazał się nie być zbyt dopracowany.

- Tato, tatusiu! - zawołałam od razu, gdy zobaczyłam przelatujące ciało przez taras.

           Odwróciłam go na plecy, jednak jego oczy były otwarte i nieruchome, co świadczyło tylko o jednym, był martwy. Jego serce przestało bić, co doprowadziło mnie do płaczu. Przed wybuchem wstrzymałam się tylko dlatego, że podbiegła do mnie mama i siostra. To wszystko jednak nie było końcem naszej tragedii, ponieważ chwile później za naszymi plecami zjawił się Deucalion z Kali i innymi.

- Mieliśmy czekać do pełni, ale nie jestem zbyt cierpliwym człowiekiem – mruknął Deucalion. - One idą ze mną.

- Nigdzie z Tobą nie pójdziemy! Zabiłeś naszego ojca! - krzyknęła Elizabeth, ustawiając się w bojowej pozycji.

- Zmiana planów – odparł nagle Deucalion. - Młoda idzie z nami, Ty mnie za bardzo wkurzasz – pokazał na Elizabeth, wprowadzając ją w stan osłupienia. - Zabić ją.

- Nie! - krzyknęłam, chcąc chronić moją rodzinę za wszelką cenę.

             Zaczęła się walka, która była cholernie nierówna. Rzucałam płomieniami na wszystkie strony. Mama i Elizabeth robiły to samo, ale nie miały żadnych szans. Moja siostra po pięciu minutach padła ze złamanym karkiem na ziemię. W tym momencie zdenerwowałam się jeszcze bardziej, tracąc rozum i panowanie nad własnym ciałem. Walczyłam z nimi zaciekle, ale to nic nie dało. Powalili mnie na ziemię, przyprowadzając po chwili moją mamę. Kobieta ledwo co żyła, ale w dalszym ciągu pozostawała przytomna.

- Kali, przytrzymaj młodą, a wy złapcie matkę – wydał rozkaz Deucalion, parząc na mnie z obrzydliwym uśmiechem.

          Kali podniosła mnie z ziemi i ustawiła tak, abym siedziała przodem do mamy. Jakiś wilkołak podał jej nóż, a ta bez wahania go przyjęła. Złapała moją dłoń i wsadziła ostrze w moją rękę. Skierowała je wprost na serce mojej mamy, co było dla mnie czymś okropnym. Nie rozumiałam tego, jak ktoś mógłby do tego doprowadzić i zmusić kogoś do zabicia własnej rodziny.

          Siedziałam na ziemi przed moją mamą, w ręku trzymałam srebrny nóż. Miałam łzy w oczach, z którymi bezustannie walczyłam, aby tylko nie wypłynęły na zewnątrz i nie okazały mojej słabości przed wrogiem. Kobieta przede mną pokiwała głową, jakby zgadzając się na wszystko, co było jej pisane.

- Nie – załkałam. - Nie zrobię tego.

- Nina, spokojnie – powiedziała mama.

- Nie zabiję Cię, mamo. Kocham Cię.

,, Zrób to. Ja i tak i przeżyję. Ty się zmienisz i dasz sobie rad. Proszę, Nina''.

             Spojrzałam na moją rodzicielkę z wielkim bólem w oczach. Pokiwałam przecząco głową, chcąc pokazać jej, że nikt nie był w stanie mnie zmusić do jej zabicia. Sprawa jednak była z góry przesądzona, albo ja zabiję mamę, albo kto inny mnie w tym wyręczy. Mama coraz bardziej napierała na moje myśli, chcąc w ten sposób zmusić mnie do zabicia jej. Byłam w cholernej kropce, bo nie wiedziałam, co mam robić, posłuchać mamy czy własnego serca?

- Zrobisz to sama czy Ci pomóc? - wysyczała mi do ucha Kali.

- Prędzej zabiję Ciebie – odpowiedziałam ze spokojem w głosie.

- Jak chcesz – odparła, a ja wiedziałam, że już nic nie pójdzie po mojej myśli.

         Kiwnęła do wilkołaków, którzy trzymali mamę. Kali złapała mnie mocniej i zaczęła pchać moją rękę, w której znajdował się nóż, w stronę serca mamy. Miałam małe szanse na wygraną, jednak ze wszystkich sił chciałam postawić na swoim. Zabicie kogoś, kto należał do najbliższej rodziny, nie było czymś, co kiedykolwiek chciałam osiągnąć. Musiałam walczyć nie tylko dla siebie, ale w szczególności dla mojej mamy.

- Przepraszampowiedziałam z ogromnym smutkiem.

          Chwilę później ostrze zatopiło się w jej sercu. Łzy spływały mi po policzkach coraz bardziej, a ja przestałam je kontrolować. Dotarło do mnie to, co zrobiłam: Zabiłam własną matkę, która poświęciła dla mnie dosłownie wszystko. Zabiłam kogoś, kto był przy mnie od zawsze, niosąc pomoc w każdej sytuacji. Zabiłam legendarną Viviane Fortem.

          Śmierć zdecydowanie nie należała do najłatwiejszych części mojego życia, szczególnie wtedy, gdy chodziło o moich bliskich. Pomimo skorupy, którą tworzyłam wokół siebie, środek pozostawał cholernie zniszczony przez ból, który był nieodłącznym elementem mojego życia. Utrata bliskich była czymś, co zdecydowanie znosiłam najgorzej. Śmierć Stefan'a Salvatore'a wcale nie była wyjątkiem.

           Stefan był dla mnie kimś, kogo nie potrafiłam wymazać z pamięci. Ten mężczyzna był obok mnie od samego początku do końca, okazując mi przy tym wiele wsparcia i miłości. Wiele osób myślało nawet, że między nami jest coś więcej, niż tylko zwykła przyjaźń i czysta relacja brat-siostra. Może i mieli racje? Może ja i Stefan Salvatore mogliśmy w przeszłości stworzyć coś, czego nikt nie byłby w stanie zniszczyć? Coś, co utrzymało by nas oboje przy życiu, dając nam spokojną przyszłość, w której oboje bylibyśmy szczęśliwi i, przede wszystkim, żywi?

          Zatrzymałam się i nasłuchiwałam dźwięków dochodzących z zewnątrz. Usłyszałam nagle krzyk, który nie należał do naszego wroga. Krzyk kobiety, który zdecydowanie nie należał do Jennifer. Tylko do kogo innego? Był to krzyk bólu, tego byłam pewna. Krzyk, który był cholernie podobny do mojego własnego. Ona oberwała, Katherin'a oderwała.

           Rzuciłam się wściekła na drzwi, dzięki czemu zawiasy po chwili puściły. Nie kontrolowałam samej siebie, najważniejsze było to, aby dotrzeć do docelowego miejsca w jak najkrótszym czasie. Pobiegłam do sali, starając się zrobić to tak szybko, jak tylko mogłam. To, co zobaczyłam, przeraziło mnie nie na żarty. Kath leżała na ziemi z wbitym nożem w klatkę piersiową. Ta suka ją zabiła, a przynajmniej na mi wyglądało na pierwszy rzut oka. Kath poruszyła ręką, co dało mi iskierkę nadziei, która, w moim umyśle, nigdy nie miała zgasnąć.

- Mówiłam, że Cię zabiję – powiedziała Jennifer.

- Kath! - wrzasnęłam, rzucając się w stronę własnego sobowtóra.

          Nie zwracałam uwagi na wszystko inne. Derek kucał przy dziewczynie, która miała być mną, i spojrzał na mnie zdziwiony, słysząc mój głos. Ujrzałam w jego oczach łzy. Tak, Derek Hale miał w oczach łzy. Jednak w tej chwili to nie on był dla mnie ważny, jego smutek mnie nie interesował.

- Ale..Ty...Jak Ty...

- Co? Jak to możliwe? Normalnie – powiedziałam wściekła, starając się panować nad gniewem. - Nie mnie trafiłaś, kretynko. Jestem jej sobowtórem!

           Spojrzałam na Katherine. Jej ciało zaczynało pokrywać się żyłkami, co nie wróżyło niczego dobrego. Spojrzała w moje oczy, a ja, spanikowana, unikałam jej wzroku jak tylko mogłam. Czy ona zgłupiała? Miała mi tylko pomóc, a nie przyjmować cios, który był dla nas obydwu śmiertelny. W moich oczach pojawiły się łzy, których nie zamierzałam kontrolować.

- Nina, przepraszam – wyszeptała, patrząc mi prosto w oczy.

- Ciii... Nie masz za co przepraszać, to nie jest Twoja wina. Wyjdziesz z tego.

- Ja...umieram...

- Nie, jesteś Katherine Pierce, do cholery! Ty nigdy nie umierasz!

- Przepraszam...za wszystko...i...dziękuję....

- Cicho, pogadamy później – przerwałam kobiecie, łapiąc ją za dłoń.

- Pamiętaj, Twoja krew...nie tylko...tworzy nowe...istoty. Ona...

- Co, Kath? Kath!

          Ona nic już nie odpowiedziała, odchodząc z tego świata z małym uśmiechem na twarzy. Jej ciało stało się czarne, wszędzie wyszły czarne żyłki. To oznaczało tylko jedno, Katherine'a Pierce nie żyje. Ale to był niemożliwe, ona nie mogła umrzeć. Przecież przez tyle lat uciekała przed Klaus'em, a teraz tak nagle umarła?

          Katherine znalazła się w moim życiu cholernie niespodziewanie i nagle, bez żadnej zapowiedzi. Wcześniej nigdy nie myślałam o tym, że mogłam być czyimś sobowtórem. Pomimo tego, że mama dosyć często opowiadała nam takie historie, czułam się z tego wykluczona. Pojawienie się Katherine'y zmieniło mój pogląd na świat i pokazało, że mogłam nie być tą inną, wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju.

          Derek klęczał na podłodze zalanej wodą, był trzymany przez bliźniaków. Przed nim był Boyd, którego trzymała Kali. Ułamek sekundy później pazury Dereka znalazły się w klatce piersiowej Boyd'a. Nie zdążyłam wykonać żadnego ruchu, chłopak upadł nieruchomy na ziemię.

          Sparaliżowało mnie jak nigdy wcześniej. Nie wiedziałam do końca, co się wokół mnie dzieje. Patrzyłam tylko na Boyd'a, a raczej na jego ciało, które było martwe. To było tak nierealne, że nie potrafiłam w to uwierzyć. Wydawało mi się, że to zwykły sen, z którego zaraz się obudzę. Jednak nie miałam racji, to nie był sen. Nie słyszałam bicia jego serca, a to oznaczało tylko jedno: Boyd nie żyje, on umarł na moich oczach.

         Otrząsnęłam się i rzuciłam w stronę Boyd'a. Alfy zniknęły z pomieszczenia, zapewne tak szybko, jak się w nim pojawiły. Odepchnęłam od chłopaka Derek'a i skupiłam się na przyjacielu. Rozgryzłam swój nadgarstek i próbowałam mu podać swoją krew, ale on jej nie pił. Zmieniłam taktykę położyłam dłonie na jego klatce piersiowej i użyłam magii. Zrobiłam to ponownie, z większą siłą. Nic to nie dało, ale nie mogłam się poddać, Boyd musiał żyć.

          Usłyszałam za sobą kroki, ale nie odwróciłam się. Po moich policzkach leciały łzy, ale nie mogłam się poddać. Obiecałam, że nikt więcej nie zginie. Nie mogę teraz odpuścić i nie dotrzymać tej obietnicy. Muszę zrobić wszystko, aby on się obudził. Przynajmniej muszę spróbować mu pomóc. Skupiłam się ponownie i próbowałam przywrócić go do życia. Dalej zero reakcji, przez co byłam coraz bardziej wściekła.

- Nina - ktoś położył mi rękę na ramieniu.

          Nie zwróciłam na to uwagi, w dalszym ciągu walczyłam o życie Boyd'a. Wierzyłam, że mi się uda i przywrócę go do świata żywych. Musiało mi się to udać, prawda? Nie może odejść, przecież jestem jedną z najsilniejszych istot na świecie, nie może mi się nie udać.

- Nina, on nie żyje – powiedział spokojnie Scott.

- Nie, on żyje. Uratuję go.

- Nina...

          Potrząsnęłam głową, nie chcąc więcej widzieć tego obrazu przed oczami. Nigdy nie potrafiłam przyznać się do błędu, a tym bardziej do tego, że byłam zbyt słaba, aby kogoś uratować. Boyd mógł żyć, gdyby nie moja cholerna duma, której w tamtym momencie nie potrafiłam się wyzbyć. Jego śmierć była moją winą, nawet jeśli nie potrafiłam się do tego głośno przyznać.

- Powinnam urwać Ci wtedy łeb!

         To były ostatnie słowa Kali. Jennifer wysłała w jej stronę odłamki szkła, które wbiły się w jej skórę. Chwilę później Kali padła na ziemie bezwładnie, a jej serce przestało bić. Patrzyłam na jej ciało zszokowana. Zmieniła się, to fakt, jednak kiedyś byłyśmy blisko. Nie potrafiłam przejść obojętnie obok jej śmierci, gdyż kiedyś wiele dla mnie znaczyła.

          Blake spojrzała na nas i uśmiechnęła się wrednie. Miałam ochotę ją rozszarpać na miejscu, ale dłoń Derek'a mi to uniemożliwiła. Dlaczego on nie może mi pozwolić na zabicie tej wrednej małpy? Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć? Może brunet czuje coś do tej wariatki, ale nie chce się do tego przyznać?

- Derek, bądź ze mną. Razem pokonamy Deucalion'a.

- Po moim trupie – odezwałam się, będąc gotowa do ataku.

- To akurat mogę Ci załatwić.

- Przykro mi, Jennifer, ale nie – powiedział Derek.

- Jak chcesz. Zastanów się jeszcze nad tym, póki masz czas.

          I tyle ją widzieli. Rozpłynęła się w powietrzu, nie dając mi najmniejszej szansy na atak. Przez główne drzwi wpadła Cora, totalnie wybijając mnie z chęci zabicia Blake. Skąd ona się tu wzięła? Podbiegła do bliźniaków, a zaraz za nią ruszyła Lydia. Ja podniosłam się i podeszłam do ciała Kali. Spojrzałam na nią ze smutkiem, który w tym momencie ani trochę nie był udawany.

- Szkoda, że zeszłaś na złą drogę. Obyś była teraz szczęśliwa.

         Schylił am się i pocałowałam ją w czoło. Była zła, owszem, ale kiedyś byłyśmy naprawdę blisko. Byłam na nią wściekła i chciałam ją zabić, jednak teraz zrobiło mi się jej żal. Może nie miała wyjścia? Może musiała się taka stać? Poczułam oplatające mnie ramiona od tyłu, do moich nozdrzy od razu dotarł zapach Derek'a. Kali odeszła, zostały po niej jedynie wspomnienia, które nigdy nie opuszczą mojej głowy.

         Kali, mimo tego, co zrobiła, istniała w moim sercu i umyśle. Kiedyś łączyła nas piękna historia, która nie mogła zostać zapomniana, przynajmniej nie przeze mnie. Jej miejsce w mojej pamięci zostało zaklepane w momencie, w którym weszła do mojego życia. Była wtedy nastolatką, która chciała odkryć siebie, zupełnie tak jak ja. Chyba właśnie dlatego od razu złapałyśmy tą samą fale, która doprowadziła nas do przyjacielskich relacji, które, niestety, skończyły się szybciej, niż mogłyśmy sobie to wyobrazić.

         Byłam w potrzasku, z którego nie potrafiłam się wyrwać. Cała sytuacja odbijała się na mnie na tyle mocno, abym utraciła zmysły, które na tą chwilę były mi cholernie potrzebne. Poczułam wielką bezsilność, wspominając śmierć każdej z bliskich mi osób. Nie potrafiłam uratować żadnego z nich, więc dlaczego tym razem miało być inaczej? Dlaczego teraz miałam uratować kogoś, kto miał ważne miejsce w moim sercu?

          Odpowiedź nadeszła tak szybko, jak nadeszło pytanie. Nie mogłam pozwolić kolejnej osobie umrzeć, gdy byłam na warcie. Nie mogłam stać bezczynnie i patrzeć, jak serce McCall'a nie chce ponownie dla nas zabić. Ten chłopak był ważniejszy niż moje własne życie, nawet jeśli w ostatnim czasie między nami było więcej sporów, niż przyjaźni. Nie mogłam mu pozwolić odejść, tak po prostu.

- W życiu nie pozwolę Ci umrzeć, McCall – warknęłam, natychmiast znajdując się przy chłopaku. - Nie dzisiaj, nie teraz.

         Nie myśląc zbyt racjonalnie, co było całkowicie wytłumaczalne, odepchnęłam Melissę od ciała Scott'a, i sama zajęłam jej miejsce. Nie kontynuowałam jednak masażu serca, który kobieta wykonywała, a jedynie przystawiłam dłonie do ciała chłopaka, ustawiając jedną dłoń przy sercu i jedną przy głowie. Jeśli miałam mu pomóc to zdecydowanie na własnych zasadach.

          Chciałam zrobić wszystko co w mojej mocy, aby przywrócić chłopakowi życie. Nie miałam zbyt wielu wyjść, więc postanowiłam zrobić to, w czym byłam najlepsza. Szperanie w czyimś umyśle miałam opanowane do perfekcji, ponieważ za młodu robiłam to dosyć często, łamiąc jakiekolwiek zasady. Tym razem chodziło jednak o coś więcej, niż o zwykłą zabawę. Tym razem chodziło o życie Scott'a McCalla, który nie miał prawa umrzeć.

          Włamując się do głowy przyjaciela wiedziałam, że w pewnym sensie łamałam słowo, które mu kiedyś dałam. Obiecałam Scott'owi, że nigdy więcej nie będę szperać mu w umyśle, licząc i wierząc w jego szczerość wobec mnie. Uważałam jednak, że w tym momencie jakiekolwiek zasady i obietnice nie miały sensu, skoro jego śmierć zbliżała się szybciej, niż byśmy tego chcieli. Musiałam zrobić dosłownie wszystko, aby to nie nadeszło zbyt szybko, abym mogła to wszystko jakoś powstrzymać.

- Przypomnij sobie, Scott – szepnęłam, zamykając oczy i całkowicie skupiając się na jego umyśle i wspomnieniach, które mogły być w tym momencie dla nas najważniejsze.

          Pomimo uczucia, które cholernie mną targało, postanowiłam pozostać przy swoim chwilowym postanowieniu. Chciałam zachować życie tych, nad którymi miałam jeszcze jakąkolwiek kontrolę. Nie liczyłam się z konsekwencjami, które, zapewne, dopadną mnie w najbliższym czasie. Wlazłam Scott'owi do umysłu, mając oddech śmierci na własnym karku i, wyjątkowo, nie bojąc się go.

         Pierwsze, co odszukałam w jego umyśle, to wątki związane bezpośrednio ze mną. Chciałam zacząć od tego, co miało swój początek dawno temu. Na tą chwilę nie byłam pewna, czy to właśnie ja byłam tą pierwszą, z którą Scott nawiązał więzy przyjaźni, ale zamierzałam ryzykować tak bardzo, jak tylko mogłam. Jego życie było ponad wszystko co miałam, więc każdy ruch był dla mnie naprawdę ważny.

         Widziałam nasze pierwsze spotkanie, gdy pojawiłam się wraz z rodziną w Beacon Hills. Cholernie mocno odczuwałam emocje, które nami wtedy kierowały. Byłam starsza od McCall'a o kilka ładnych lat, jednak od razu złapaliśmy jakąś nić porozumienia, która przetrwała do dnia dzisiejszego. Pomimo mojej niechęci do świata i ludzi, chłopak wyjątkowo przypadł mi do gustu.

            Przywołałam moment, w którym wymknęłam się z domu, pomimo zakazu rodziców, a Scott poszedł za mną. Był mądrym chłopakiem i wiedział, że jeśli go przyłapię, to będzie z nim źle. Przez większość drogi udawało mu się uniknął wpadki, jednak kiedyś ten czas musiał nadejść. Cóż, pomimo tego, że nie byłam wtedy jeszcze wampirem, słuch miałam dosyć dobry.

          Kolejny obraz, który przywołałam, ukazywał jego pierwsza ucieczkę z domu. To nie był czas, który powinien być teraz wspominany, jednak pragnęłam, aby zobaczył dosłownie wszystko, dzięki czemu był teraz tym, kim jest. Nie chciałam ukazywać mu samych radosnych chwil, z których czerpał pozytywną energię, bo nie o to tu chodziło. Pragnęłam pokazać mu, że nawet po najgorszej burzy zawsze wschodzi słońce.

         Tamten dzień był jednym z najgorszych w moim życiu. Wieczór zapowiadał się jak zawsze, rodzinnie, przed telewizorem i z miską pełną popcornu. Właśnie mieliśmy rozpocząć kolejny rodzinny maraton filmowy, gdy nasze plany zostały przerwane przez telefon. Rozpaczliwym głosem Melissa McCall poinformowała nas o ucieczce syna, który zapadł się pod ziemię. W tamtym dniu uświadomiłam sobie, jak wiele znaczył dla mnie Scott. Wiedziałam, że muszę przy nim być, chciałam go wspierać w każdym momencie jego życia. Chyba właśnie wtedy narodziła się między nami prawdziwa, szczera przyjaźń, która miała trwać na wieki.

- Dalej, Scott, dasz radę. Walcz, Wilczku, nie poddawaj się, walcz – szepnęłam, wyczuwając krew płynącą z mojego nosa. - Jesteś silny, Scott, nie zapominaj o tym.

          Przywołałam obraz swojego przyjazdu do Beacon Hills, chociaż na tą chwile nie wiedziałam, czy to był dobry pomysł. Pomimo miłości, jaką się nawzajem darzyliśmy, między nami ostatnio nie działo się zbyt dobrze. Mogłabym ominąć ten moment, jednak gdzieś wewnątrz siebie czułam, że nie powinnam tego robić. Dzięki temu, że Scott wezwał mnie do miasta, nasze drogi ponownie się zeszły i mogliśmy odnowić to, co zaczynało umierać przez te kilka lat rozłąki.

          Widziałam pierwszą reakcję Sott'a na widok Allison, czułam jego emocje. Wiedziałam, że ta dziewczyna wpadła mu w oko, jednak dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że była to miłość od pierwszego wejrzenia. Niestety, jak to w życiu bywa, ich relacja musiała się pokomplikować przez to, kim stał się Scott i kim była rodzina Argent. Jednak, jak to mówią, prawdziwa miłość przezwycięży wszystko. Mimo wszystko w dalszym ciągu miałam nadzieję, że ta dwójka spędzi ze sobą przyszłość.

          Na moje nieszczęście, widziałam również ich pierwszy pocałunek, który, o dziwo, należał do tych romantycznych. To nie tak, że nie cieszyłam się szczęściem przyjaciela, po prostu od zawsze byłam zdania, że takie intymne sytuacje powinny pozostać dla osób, które brały w tym czynny udział. Nikt spoza tej dwójki nie powinien widzieć tego, co tam się wydarzyło i jak do tego doszło. Cóż, tym razem musiałam złamać wszelkie zasady, aby uratować przyjaciela, brata, bliskiego.

- Potrzebuję Cię, mały – wyszeptałam, czując powoli uchodzącą ze mnie moc. Wiedziałam, że mogłam już dłużej nie wytrzymać, jednak w dalszym ciągu nie zamierzałam się poddać.

          Dokładnie pamiętam moment, gdy Scott uratował mi życie. Tak, zrobił to, chociaż nie było to ani trochę potrzebne, bo, jak wszystkim wiadomo, moje życie ciężko było zakończyć. McCall, mimo wszystko, potrafił stanąć przede mną i zaryzykować wszystkim, co miał, aby tylko mnie uratować. To było głupie, ale jednocześnie słodkie i budujące. Ktoś, kto nie powinien mnie bronić, zrobił to, nie zważając na konsekwencje.

           Scott McCall jest wyjątkowy, tego nie mogłam mu nigdy odebrać. Jako jedyny potrafił uspokoić mnie w najbardziej kryzysowych sytuacjach. Doskonale wiedział, w jaki sposób mnie podejść i co mówić, aby jeszcze bardziej mnie nie zdenerwować. Jest kimś, kto dalszym ciągu trzyma mnie na powierzchni, nawet jeśli nie jest tego świadomy. Jest kimś, kto pozwala mi myśleć nie tylko realistycznie, ale przede wszystkim pozytywnie.

          Scott rzadko kiedy miał możliwość wykazania się przy mnie dobrem i siłą. Za każdym razem, gdy chciał wystąpić przed szereg, starałam się go utemperować, aby tylko nie zrobił czegoś, co było ponad niego. To nie tak, że nigdy w niego nie wierzyłam, bo wierzyłam całym sercem. Zwyczajnie bałam się, że mogła mu się stać krzywda, albo że poradzi sobie z czymś lepiej ode mnie. Chyba najzwyczajniej na świecie obawiałam się być odrzuconą, zużytą, niepotrzebną.

          Potrafiliśmy ze Scott'em usiąść wieczorem na kanapie w salonie i rozmawiać o własnych uczuciach, jakbyśmy znali się od wieków. Przez większość znajomości nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic, co było mi cholernie na rękę. Wiedziałam, że mogłam mu zaufać, nawet w najbardziej złych i intymnych momentach mojego życia, ponieważ od zawsze zachowywał wszystko dla siebie. Musiałam mu to przyznać, Scott McCall jest cholernie lojalny wobec innych, choć czasem zdarzały się wyjątki, w których jego język okazywał się być zbyt długi.

           Kiedyś, gdy byliśmy jeszcze młodzi, złożyliśmy przysięgę wiecznej przyjaźni. Wtedy absolutnie nie brałam tego na serio, to były dla mnie słowa, które w przyszłości nie miały mieć pokrycia. Okazało się jednak całkowicie inaczej, co pozytywnie mnie zaskoczyło. Zarówno ja, jak i Scott, wiernie trwaliśmy przy tych kilku słowach, które miały ulecieć wraz z wiatrem. Okazało się, że byliśmy bardziej dojrzali wtedy, mając po kilkanaście lat, niż teraz, wchodząc w świat dorosłych.

         Gdy tylko poznałam resztę wiedziałam, że to osoby, z którymi chcę mieć kontakt do końca życia. Zrozumiałam wtedy również to, że Scott przestał być zwykłym dzieciakiem, a stał się kimś, kto potrafi poprowadzić nie tylko własne życie, ale również życie innych. Poczułam się wtedy poniekąd dumna, ponieważ gdzieś tam w głębi serca wiedziałam, że, choć w małym stopniu, przyczyniłam się do jego rozwoju.

          Doskonale pamiętam moment, gdy Scott chciał wyrwać mi serce. Nawet jeśli miałam wtedy świadomość tego, że nie był do końca sobą, trochę mnie to bolało. Nigdy wcześniej nie wyobrażałam sobie podobnego scenariusza, jednak wtedy dałam ponieść się chwili. Zgodziłam się na to, co przyszykował dla mnie los, choć wolałam tego uniknąć. Jeśli to Scott miał być moim mordercą, byłam na to gotowa.

- Bez Ciebie nie dam rady, Scott – wyszeptałam, wypuszczając kolejną łzę, która leniwie płynęła po moim policzku.

- Nareszcie się do tego głośno przyznałaś, Nina.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro