ROZDZIAŁ 100

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

               Wiele razy zastanawiałam się nad tym, co by było, gdyby... Gdybym nie pojawiła się na tym świecie. Gdybym była mniej pyskata w latach młodości. Gdybym uważniej słuchała rad starszych. Gdybym nie przekraczała wyznaczonych mi granic. Gdybym myślała nad swoimi własnymi czynami. Gdybym była choć trochę milsza. Gdybym panowała nad własnym gniewem, który we mnie kiełkował. Gdybym podejmowała decyzję zgodne z moim rozumem, a nie sercem.

                Moje życie od zawsze polegało na podejmowaniu decyzji, do których tak naprawdę nigdy nie dojrzałam. Wiele osób w moim życiu wymagało ode mnie zbyt wiele, a ja, jako ta najbardziej ambitna, chciałam wszystkim udowodnić, że jestem najlepsza. Nigdy nie patrzyłam bezpośrednio na samą siebie, zawsze był ktoś, komu chciałam coś udowodnić. Błąd przedszkolaka, za który przyszło mi słono zapłacić.

                Każda osoba żyjąca na tym świecie powinna zając się wyłącznie sobą i swoim własnym życiem. Gdyby ludzi czy istoty nadprzyrodzone pracowały nad tym, kim są i co robią, może ten świat wyglądałby inaczej. Może właśnie wtedy zakończyłyby się wszelkie wojny i kłótnie, które prowadziły do niepotrzebnego rozlewu krwi? Może wtedy każda żyjąca osoba doceniłaby to, czym jest dla nas życie?

                Wiadomo, będąc członkiem świata nadprzyrodzonego z nazwiskiem znanym w tym kręgu chciałam, aby każdy mnie szanował i czuł przede mną respekt. Pragnęłam, aby każda z napotkanych mi osób była zachwycona moim widokiem i kłaniała mi się wtedy, gdy to było stosowne. Chciałam wokół siebie stworzyć otoczkę istoty, którą znałby cały wszechświat. Chciałam zbyt wiele, nie licząc się z konsekwencjami, które poniosą nie tylko inni, nieznajomi, ale również i ja.

                Z czasem, wchodząc w wiek dorosłości, zaczynałam dostrzegać swoje własne błędy, z których chciało mi się śmiać. Jak ktoś taki, jak ja, z wielkim prestiżem i znanym wokół nazwiskiem, mógł się stoczyć aż tak nisko? Jak ktoś, kto był znany na całym świecie, a legendy o niesamowitości krążyły wśród nieśmiertelnych, mógł upaść tak nisko, ze aż sam nie potrafił się podnieść? Jak ktoś taki, jak ja, mógł pozwolić zwykłym Doktorkom wejść we własne życie i robić dosłownie wszystko, czego by tylko chcieli?

                Z czasem zaczynałam to wszystko łapać, ale, jak się okazywało, było na to za późno. Chciałam zbyt wiele, nie patrząc za horyzont. Byłam zamknięta we własnej klatce, do której wpuszczałam tylko wybrane osoby, które ograniczały się do ilości zerowej. Wszystko chciałam zrobić sama, stworzyć samodzielnie wszechświat, stworzyć nową rasę, stworzyć nowy świat. Z czasem życie mnie zweryfikowało i pokazało, że to wcale nie ja byłam najważniejszym elementem tej cholernej układanki, byłam jedynie jej niezbędnym elementem.

                 Patrząc na błędy popełnione w przeszłości wiedziałam, że byłam do dupy, niczym papier toaletowy. Niby się rozwijałam, a w dalszym ciągu kończyłam w rurach kanalizacyjnych, ubabrana po pachy w czymś, czego wolałabym nie wąchać. Zrozumiałam, że sama nie mogłam zdziałać nic więcej, a pomoc innych była mi niemal niezbędna do działania i życia.

                 Tym razem, gdy wiedziałam, że moi bliscy są narażeni na śmierć, chciałam zrobić dosłownie wszystko, aby ich uratować. Nie zamierzałam odpuszczać, szczególnie wtedy, gdy doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, kto był głównym winnym w tej całej historii. Zrobił wszystko, aby nas rozdzielić tylko po to, aby potem wykończyć nas w swojej chorej układance. Nie miał szans z nami wszystkimi naraz, więc postanowić podzielić nas na małe kawałeczki, które mógł rozgnieść w drobny mak.

                 Najbardziej w tym wszystkim byłam wściekła na siebie, ponieważ dałam się wciągnąć w głupią grę Raeken'a. Pomimo mojego wieku i doświadczenia, zrobiłam dosłownie wszystko, aby dać mu zielone światło. W żaden sposób nie dałam mu do zrozumienia tego, co może się z nim stać, gdy tylko próbuje nas rozdzielić i skłócić. Pozwoliłam mu na każdy ruch, który wykonywał wobec nas.

                    Nie zamierzałam odpuścić, choć wiedziałam, że moje szanse są bardzo małe. Każdy był wściekły, okazując to w mniej lub bardziej oczywisty sposób. Mogliśmy myśleć jedno, a robić drugie, jednak nikt nie mógł mnie oszukać, w końcu doskonale wychodziło mi czytanie w myślach. Każdy z nas miał dość nie tylko tej sytuacji, ale również każdego, kto należał do naszego stada. Chciałam to naprawić, nawet jeśli miałabym poświęcić przy tym setki śmiertelnych, niczemu niewinnych osób.

                  Zanim jednak zdążyłam się odezwać, zauważyłam zaciśnięte pięści Stiles'a, który patrzył wprost w podłogę. To dało mi do myślenia i jednocześnie zapaliło małą, czerwoną lampkę w mojej głowie. Coś czułam, że z jego zachowaniem mogło wiązać się to, co wydarzy się za kilka chwil. Chłopak był wściekły i miał do tego pewne prawo, a ja, jako ta dobra i uczynna przyjaciółka, musiałam zrobić dosłownie wszystko, aby powstrzymać go przed popełnieniem błędu, którego, zapewne, żałowałby do końca życia.

                 Nie chciałam stać zboku i przyglądać się jego wyczynom. Chciałam zrobić wszystko, aby chłopak się opamiętał, ochłonął, przemyślał na spokojnie wszystko i dopiero wtedy rzucał oskarżenia. Patrząc jednak na to wszystko z drugiej strony wiedziałam, że to wcale nie było takie łatwe, jak mogły opisać to słowa. Czuł to, co ja czułam podczas śmierci moich bliskich, złość, strach, niepewność i brak motywacji do dalszego, szczęśliwego życia. Był tym, kim ja wtedy byłam, cholernym wrakiem człowieka.

- To Twoja wina – warknął młody Stilinski, nie szczędząc sobie jadu. - To wszystko Twoja wina, Scott.

                  No cóż, musiałam śmiało stwierdzić, że jego słowa zszokowały nawet mnie samą. Owszem, ostatnimi czasy bywało między nami wszystkimi różnie, raz się kochaliśmy, a następnym razem chcieliśmy pozabijać się nawzajem. Nigdy jednak nie sądziłam, że z ust Stiles'a popłynie tak mocne oskarżenie w stronę kogoś, kogo uważał za swojego przyjaciela, brata, sojusznika, bratnią duszę.

- Stiles, ja Cię błagam, nie mów czegoś, czego wcześniej nie przemyślałeś – poprosiłam, marząc w głębi duszy, aby chłopak się opanował.

- Gdyby nie Twoja cholernie wielka wiara w ludzi to mój ojciec by tu nie leżał – kontynuował wściekły chłopak. - To wszystko Twoja wina, bo, jak zwykle, postanowiłeś zaufać komuś, kogo nawet zbyt dobrze nie znałeś. A może od początku chciałeś w to wszystko wejść, co?

- No i powiedział – mruknęłam sama do siebie pod nosem. - Za jakie jeszcze grzechy mnie karacie?

- Przecież nie chciałem dla was źle – zaczął Scott, popełniając przy tym dosyć spory błąd, ponieważ jedynie jeszcze bardziej rozwścieczył Stiles'a.

- Nie chciałeś? - prychnął chłopak. - To gdzie byłeś, gdy każdy Cie potrzebował? Z Theo! Gdzie byłeś, gdy komuś z nas działa się krzywda? Z Theo! Gdzie byłeś, gdy nasz świat się walił? Z pieprzonym Theo! Tylko on i jego życie było dla Ciebie ważne! Kolejny raz uwierzyłeś w to, że możesz komuś pomóc, ale przy tym zapomniałeś o nas, o ludziach, którzy naprawdę Cię kochają. Tak zachowuje się Prawdziwy Alfa?

                  Cóż, nie mogłam nie zgodzić się z Stiles'em, ponieważ chłopak miał wiele racji. Scott miał w sobie coś, co przyciągało tych złych, dokładnie tak, jak ja. Różnica pomiędzy nami była taka, że ja potrafiłam, przynajmniej w większości, odróżnić wrogów od przyjaciół, a on nie. McCall chciał za wszelką cenę uratować dosłownie wszystkich, nawet jeśli ich los był do początku przekreślony.

                 Nie chciałam, by ponownie wokół nas powstała niezbyt przyjazna aura. Wystarczyło mi to, co wydarzyło się między nami, a resztą naszych przyjaciół. Chciałam zrobić wszystko, abyśmy ponownie stali się stadem i mogli walczyć z tymi, którzy nam szkodzą. Nie chciałam ponownie patrzeć na to, jak skaczemy sobie nawzajem do gardła tylko dlatego, że mamy inne poglądy i piorytety. Powinniśmy być jednością, a na tą chwilę traktowaliśmy się jak zło konieczne.

- Już to przerabialiśmy – powiedziałam spokojnie, patrząc na Stiles'a. - Wszystko już zostało wyjaśnione, nie ma po co do tego wracać.

               Patrząc na chłopaka mogłam powiedzieć jedno: chyba właśnie pokazałam czerwoną płachtę bykowi. Jego mina i postawa natychmiastowo się zmieniła jeszcze bardziej, niż chwile wcześniej. To już nie była osoba, która chciała wszystko załatwić polubownie. To była osoba, która żądała krwi i głowy tych osób, które przyczyniły się do bólu jego ojca.

                Nie wiedziałam, a może nie chciałam wiedzieć, że moje słowa i moja postawa przyczyni się do wybuchu, który kiedyś musiał w końcu nastąpić. Miałam świadomość tego, w jakim stanie znajduje się Stiles od dłuższego czasu. Ten chłopak zawsze starał się reagować spokojnie, bez nerwów, łagodzić każdy konflikt powstały wśród grona przyjaciół. To było zbyt wiele nawet jak dla osoby o tak wielkim sercu i spokojnej naturze. To był błąd, ponieważ zbyt długo ukrywał w sobie cały ból i złość, kiedyś w końcu to musiało pęknąć.

- Gówno prawda! - wybuchł brunet, wprawiając mnie w lekki szok, którego powinnam się spodziewać. - Nic nie zostało załatwione ani wyjaśnione.

- Stiles, błagam, nie działaj pod wpływem chwili – szepnęłam, chcąc jakoś uspokoić chłopaka, choć i tak wiedziałam, że nie mogłam zbyt wiele zdziałać.

- To przez niego mój ojciec tu jest! To przez niego mój ojciec musi walczyć o życie!

                Zdawałam sobie sprawę z tego, ile kosztuje walka o życie bliskiego. Zdawałam sobie sprawę również z tego, ile bólu i cierpienia wylewa się na osobę, której ktoś bliski walczy o życie. Doskonale wiedziałam, jak bardzo cierpi ta osoba, która widzi swojego rodzica w objęciach śmierci. Chyba właśnie dlatego bardziej stanęłam po stronie Stiles'a, przynajmniej mentalnie, ponieważ znałam jego ból i doskonale rozumiałam jego słowa i zachowanie.

                 Scott popełnił wielki błąd, ufając Theo. Pomimo tego, że od początku uważałam tego chłopaka za zło chodzące po tym świecie, on mnie nie słuchał. Nie zwracał uwagi na to, że jego najlepszy przyjaciel zaczynał podzielać moje zdanie, odcinając się od toksycznego znajomego. Nie widział momentu, w którym każde z nas poszło w swoją stronę, namawiane przez Theo do osobnego życia bądź, co gorsza, do dołączenia do niego i Doktorów. Owszem, popełnił wiele błędów, niektóre nigdy mogły nie zostać mu wybaczone, jednak wiedziałam, że on nigdy nie chciał naszej krzywdy.

- Nie tylko Twój ojciec jest ranny – warknął nagle Scott, czym totalnie mnie załamał. Po co on kontynuuje tą kłótnie? - Inni też odnieśli rany.

- Mam to gdzieś – odparł wściekły Stiles. - On nie jest jednym z was, nie leczy się w pięć minut.

               Nie mam pojęcia dlaczego, ale jakoś zazwyczaj starałam się nie wtrącać w ich kłótnie. Chciałam, aby potrafili sami rozwiązywać własne problemy, poniekąd pewnie dlatego, że doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie zawsze będę w stanie stanąć po stronie któregoś z nich. Kiedyś musiałam zacząć podążać swoją własną, samotną śnieżką, zapominając na chwilę o tych, którzy towarzyszyli mi przez długi okres mojego życia. Taka była kolej życia, nie mogłam nic na to poradzić, przynajmniej teoretycznie.

                 Patrzyłam na każdego z nich i widziałam to, czego nigdy nie chciałam u nich ujrzeć: wzajemną nienawiść, chęć mordu, chęć zemsty. Stiles i Scott byli dla siebie zbyt bliscy, aby cokolwiek mogło ich rozdzielić, nawet w tak poważnej chwili. Oni po prostu nie mogli się pokłócić przez kogoś, kto nie był nic wart. To wszystko zaszło za daleko, więc postanowiłam tym razem wejść między nimi i negocjować, choć wiedziałam, że mogłam za to nieźle oberwać.

- Nie warto podnosić głos – powiedziałam, wtrącając się w ich wymianę zdań, którą słyszałam kątem ucha. - To wszystko można wyjaśnić na spokojnie.

- Tu nic nie można wyjaśnić na spokojnie!

- Tak, bo Ty zbyt mocno wszystko bierzesz do siebie - warknął Scott.

- Bo tu chodzi o mojego ojca! To, że Ty się swoim nie interesujesz nie oznacza, że inni mają takie same podejście.

               Zamurowało mnie, ponieważ Stilinski do tej chwili nigdy nie oskarżał Scott'a o brak kontaktów z jego ojcem. Rozumiał sytuację rodziną Mccall'ów i w pełni to tolerował, nawet jeśli nie do końca to ogarniał. Tym razem pociągnął spust w najgorszą z możliwych stron, niechcący aktywując małą bombę o dużym zasięgu kryjącą się wewnątrz Alfy. Była szansa na zatrzymanie tego?

- Nigdy nie wypominaj mi moich kontaktów z tym człowiekiem - warknął Scott, niebezpiecznie zbliżając się do Stiles'a.

- Bo co? Zabijesz mnie za prawdę?

- Mogę zrobić coś, czego będę żałował do końca życia.

- Od tego tu jestem ja – wtrąciłam się, stając między nimi, aby zapobiec niepotrzebnemu rozlewowi krwi. - Ta kłótnia jest zbyteczna.

- To wszystko jego wina!

- Nie wszystko jest winą Scott'a, Stiles. Ja również popełniłam wiele błędów, przez które musicie teraz cierpieć.

- Zawsze jednak odnajdywałaś drogę do nas, on o tym zapomniał.

- To wcale nie oznacza, że zajmowało mi to kilka minut. Czasami potrzebowałam wielu dni, aby zrozumieć swoje własne błędy i wyciągnąć z nich wnioski na przyszłość.

                Byłam wdzięczna Stiles'owi za to, że w większości widział jedynie moje pozytywne cechy. Jako jedyny wyciągał ze mnie dobro, które potrafiło być głęboko schowane we mnie. On od początku wiedział, że nie pozwolę ich skrzywdzić, nawet jeśli moja postawa wskazywała na coś innego. Niemniej jednak, w niektórych momentach, mylił się w ocenie mojej osoby. Byłam impulsywna, nieobliczalna, nieodgadniona. Wielokrotnie tworzyłam coś, co mogło im wszystkim zagrozić.

- Masz rację, Stiles – powiedziałam, ucinając temat moich dobrych uczynków, których było zdecydowanie mniej niż tych złych. - Szeryf nie jest taki jak my, ale jest jednym z nas. A to oznacza jedno, będziemy go chronić tak długo, jak tylko starczy nam sił.

- Chyba masz na myśli tylko siebie – prychnął chłopak.

- Nie – pokręciłam głową. - Pomimo tego, jakie słowa padają między wami, wiem, że Scott również zrobi wszystko, aby uratować Twojego ojca.

- Skoro nie szanuje własnego ojca, to jak ma szanować mojego?

- Noah zrobił wiele dobrego dla Scott'a, między innymi ratując mu życie. Od zawsze stał po jego stronie, choć niekiedy argumenty McCall'a były bez sensu. Wierzył w jego dobro i pozytywną przemianę. Był tym, który popierał go w stu procentach. Mam wymieniać dalej?

               Widziałam po minie Stiles'a, że moje argumenty trafiają do niego, do jego serca. Nie mogłam pozwolić najlepszym przyjaciołom na kłótnie, która mogła zbyt wiele przekreślić. Oni byli zbyt blisko siebie, aby głupie nieporozumienie mogło stanąć na drodze ich wiecznej przyjaźni. Owszem, byli inni, ale dzięki temu idealnie się dopełniali, co niejednokrotnie udowadniali podczas różnych misji.

- Nie pozwolę, aby małe nieporozumienie przekreśliło to, co tworzyliście razem przez lata – powiedziałam, wpatrując się w Stiles'a. - Nie pozwól, aby obca osoba rozdzieliła Cię z tym, który zawsze stał po Twojej stronie – tym razem spojrzałam na McCall'a. - Nie pozwólcie, aby ktoś, kto ma mało do powiedzenia w tym świecie, zniszczył to, co wypracowaliście wspólnie przez lata.

                  Nie zamierzałam ponownie pozwolić na to, aby Raeken wszedł między nich. Oni byli jednością, której nikt, a w szczególności Theo i Doktorzy, nie mogli rozdzielić. Chłopcy byli nierozłączni od lat, wspierając się nawzajem i pomagając sobie w najtrudniejszych chwilach. Dlaczego teraz miałoby się to zakończyć? Dlaczego jedna osoba, która nie powinna dla nich znaczyć zbyt wiele, miałaby przekreślić to, co tworzyli razem od lat?

- Wieczne wypominanie sobie błędów nic nie pomoże – westchnęłam, siadając na krzesło znajdujące się za moimi plecami. - W taki sposób nigdy nie dojdziemy do porozumienia.

                 Zależało mi na tym, aby zaprowadzić porządek w tym mieście. Z taką misją się tu zjawiłam, choć nie byłam jej na początku świadoma. Pomimo swojego negatywnego podejścia chciałam zrobić wszystko, aby chociaż to miasto było bezpieczne i nie miało zbyt wiele styczności ze światem nadprzyrodzonym. Chciałam, ale jakoś za cholerę nie chciało mi to wyjść.

- Nie chciałem was narazić na niebezpieczeństwo – westchnął nagle Scott, zajmując miejsce obok mnie. - Nigdy nie chciałem krzywdy naszych bliskich.

- A ja nigdy nie chciałem wystąpić przeciwko Tobie – oznajmił Stiles, zasiadając po mojej prawej stronie. - To wszystko jest do dupy.

- Najwyższy czas poskładać to wszystko w jedną całość – stwierdziłam, patrząc przed siebie. - To nigdy nie powinno mieć miejsca.

                Byłam nauczona tego, aby zawsze walczyć o to, co kocham i na czym mi zależy. Problem polegał na tym, że w momencie nauczania mnie tych wszystkich rzeczy, zasad i wartości, byłam małolatą, której zależało jedynie na wprowadzeniu chaosu i strachu, który był spowodowany moim nazwiskiem i moimi czynami. Popełniłam wtedy jeden z największych błędów mojego życia, nie zamierzałam tego zrobić po raz kolejny. Wystarczająca już liczba osób zginęła przeze mnie na tym świecie, przyszedł czas na odkupienie swoich win.

- Co teraz? - zapytał niepewnie Stiles. - Co mamy robić?

- Teraz musimy zrobić wszystko, aby scalić nasza grupę – odparłam pewnie. - Tylko w taki sposób pokonamy tych, którzy życzą nam śmierci.

               Wiedziałam, że, pomimo mojej potęgi, nie mogłam walczyć sama z Doktorami. Oni byli w grupie, która była dla mnie zbyt potężna. Musiałam mieć u swojego boku osoby, które były gotowe na walkę z kimś, kto niejednokrotnie okazywał się być naszym własnym cieniem. Wiedziałam, że tylko scalenie naszego stada mogło przynieść jakieś pozytywne skutki, bez tego mogliśmy być jedynie straceni w wojnie, która w żaden sposób nie mogła nas ominąć.

               Poniekąd, dodając dwa do dwóch, byłam niemal pewna, że za tymi wszystkimi nieszczęściami stałam właśnie ja. Patrząc na ruchy Doktorów i słuchając ich słów dochodziłam do wniosku, że czegoś ode mnie chcieli. Słowa Theo również dały mi dużo do myślenia, choć początkowo brałam to za zwykły idiotyzm z jego strony. Myślałam, że chce jedynie zmylić nasz trop, ale z czasem dochodziłam do wniosku, że ten chłopak wyjawiał więcej, niżby chciał. Dlaczego ja wcześniej nie potrafiłam tego wszystkiego skleić w jedną całość?

               Między nami zapadła cisza, którą mogłam zdecydowanie określić jako tą niezręczną, głuchą, dziwną. Ostatnimi czasy nie byliśmy sobą, wciąż próbując wbić sobie nawzajem szpile. Za wszelką cenę każdy z nas chciał pokazać, że nikt nie jest nam potrzebny do przetrwania. Chcieliśmy wszystko zrobić samodzielnie, co prowadziło nas jedynie do przepaści, przez którą wkrótce mieliśmy spaść na samo dno.

                Osobiście bolało mnie to, że dałam się wciągnąć w tą głupią grę, która chyba nigdy nie miała mieć końca. Daliśmy się ponieść emocjom, ufając osobom, które nigdy wcześniej nie miały dla nas żadnego znaczenia. Ufając emocjom, które okazywały się być dla nas zgubą. Malia ukrywała przed nami prawdę, jednocześnie spiskując z kimś, kogo najchętniej udusiłabym własnymi rękoma. Liam był gotowy oddać życie za osobę, która wcześniej nienawidziła go całym swoim sercem, a Mason wspierał go we wszystkich działaniach, jako ten dobry przyjaciel. Scott zaufał osobie, którą widział ostatni raz kilka lat temu, rzucając się w wir jego opowiadań i wymyślonych historyjek. Stiles zagubił się we wszystkich kłamstwach, które były mu sprzedawane. Lydia za wszelką cenę chciała chronić każdą z bliskich jej osób, które zaczynały niszczyć własne zdrowie psychiczne. A Ja? Cóż, stałam z boku i patrzyłam na to z niedowierzaniem, jednocześnie nie robiąc dosłownie nic, aby to zatrzymać.

                Tym razem wszystko miało się zmienić, a ja postanowiłam stanąć na wysokości zadania i udowodnić, że jestem jeszcze coś warta. Owszem, ostatnimi czasy byłam raczej biernym uczestnikiem wszelkich zjawisk nadprzyrodzonych w mieście, jednak tym razem miało się to zmienić. Nie zamierzałam stać z boku i jedynie chronić bliskie mi osoby. Zamierzałam przejść do ofensywy, która miała pomóc mi w wygnaniu bądź pozbyciu się w inny sposób raz na zawsze Doktorów z tego świata.

               Nie mogłam sobie pozwolić na dłuższe przerwy w walce, musiałam zrobić coś już, teraz, natychmiast. Postanowiłam działać, ponieważ wiedziałam, że moje stanie w miejscu i obmyślanie kolejnego planu nie wyjdzie nikomu na dobre, a szczególnie nie mi i moim bliskich. Te skurwiele posłały do szpitala dwie bliskie mi osoby, kolejną zmanipulowały, a jeszcze inną zraniły tak głęboko, jak nikt nigdy. Dla mnie był to wystarczający powód do tego, aby dawna Nina wkroczyła do akcji, nie zważając na słowa Scott'a mówiącego o tym, że każdemu należy się druga szansa.

- Czas działać – powiedziałam, po czym spokojnie wstałam z miejsca. - Nie ma na co czekać.

- Co Ty zamierzasz zrobić? - zapytał niepewnie Scott.

- Jak to co? Zamierzam działać, siedzenie w miejscu w niczym nam nie pomoże.

- Problem polega na tym, że nie mamy żadnego punktu zaczepienia – jęknął Stiles. - Nie wiemy, od czego zacząć i jak się za to zabrać.

- Chyba wy nie wiecie – prychnęłam, patrząc to na jednego, to na drugiego.

- A Ty niby wiesz? - zakpił Scott, choć w jego oczach widziałam wiarę i nadzieję.

- A i owszem, wiem – uśmiechnęłam się lekko, zacierając dłonie. - Początek naszej drogi wcale nie znajduje się tak daleko, jak nam się wydaje.

- To niby gdzie on jest? - zapytali równocześnie, co lekko mnie rozśmieszyło i ucieszyło. Dawno tego nie robili, może jeszcze była dla nas nadzieja?

- Znajduje się tutaj – odparłam z uśmiechem na twarzy, patrząc przed siebie. - W tym szpitalu.

                    Nie czekając na żadne słowa chłopaków, ruszyłam przed siebie, zadowolona z własnego toku myślenia. Oczywiście, że mogłam się mylić we wszystkim, co zamierzałam zrobić, jednak to wcale nie powstrzymywało mnie przed wykonywaniem coraz to nowszych ruchów. Byłam cholernie zdeterminowana i tym razem nie zamierzałam odpuszczać, nawet jeśli zmuszaliby mnie najgorszymi torturami wymyślonymi wobec mojej osoby. To był mój czas, a ja zamierzałam pokazać wszystkim, na co mnie stać.

                 Czułam obecność chłopaków, którzy w dosyć szybkim tempie zapomnieli o własnej sprzeczce i ruszyli za mną, nie wiedząc nawet gdzie się kierują. Zaufali mi, a to dawało mi dodatkowe poczucie, że jeszcze wszystko może być dobrze. Dawali mi nadzieję na to, że nasze stado wcale nie było na straconej pozycji, mogliśmy wszystko naprawić. Ponownie mogliśmy stać się jednością, która broniła nie tylko słabszych, ale przede wszystkich siebie nawzajem.

                Chciałam jak najszybciej dotrzeć do sali, w której znajdowała się Lydia Martin. Założyłam, że skoro zaginęła i z tym zaginięciem miał coś wspólnego Raeken, ona mogła być rozwiązaniem naszej zagadki. Mogła nas poprowadzić, zdradzić jakiej szczegóły, albo chociaż dać nam jakiś punkt zaczepienia, dzięki któremu moglibyśmy ruszyć do przodu, odczytując zamiary naszych wrogów.

                 Oczywiście spodziewałam się, że możemy zastać jakieś problemy podczas dotarcia do Martin, jednak nawet nie sądziłam, że tymi problemami może okazać się osoba tak blisko związana z dziewczyną. Pani Martin, jak tylko zobaczyła naszą trójkę, twardo stanęła w progu sali, w której znajdowała się jej córka, i zasłoniła nam wejście własnym ciałem. Ewidentnie nas tu nie chciała i choć darzyłam ją szacunkiem, tym razem nie zamierzałam odpuszczać.

- Czego wy tu chcecie? - zapytała wściekle kobieta.

- Chcemy zobaczyć co z Lydią – odpowiedziałam spokojnie, patrząc wprost w jej oczy.

- Nie macie prawa tu być – warknęła. - To wszystko wasza wina!

- To nie my ją zaatakowaliśmy.

- Ale to właśnie wy sprowadziliście na nią niebezpieczeństwo! Przez was moja córka mogła umrzeć!

                  Rozumiałam postawę Natalie, w końcu chodziło tu o jej własne dziecko. Gdyby sytuacja była inna, to zapewne odpuściłabym i nie denerwowałabym jej. Teraz jednak ważniejsze było to, co widziała młoda Martin i to, jak mogła nam pomóc w unicestwieniu wrogów. Wiedziałam, że Ruda w podobnej sytuacji postąpiłaby tak samo, jak my teraz. Chciałaby się dowiedzieć, kto skrzywdził jej bliskich i jak mogłaby temu zapobiec, aby cała reszta uniknęła bólu, cierpienia czy śmierci.

- Nigdy nie sprowadziłabym na nią śmierci – powiedziałam spokojnie. - Lydia zbyt wiele dla mnie znaczy.

- I to właśnie dlatego tu jest?!

- Jest tu, bo ktoś chciał jej krzywdy.

- Wy tego chcieliście! Prosiłam was, abyście jej w to nie mieszali! Prosiłam Cie- wskazała na mnie palcem – abyś nie dopuściła do jej krzywdy!

- Ona sama tego chciała – powiedział cicho Stiles.

- Ona nie myśli logicznie!

- Mylisz się, Natalie – odparłam spokojnie, chcąc jak najdłużej utrzymać pozory spokoju. - Lydia doskonale wie, czego chce. Chciała nas wszystkich uratować i znaleźć sposób na pozbycie się przeciwników.

- I co jej z tego wyszło? Leży nieprzytomna w szpitalu.

- Ale to wcale nie oznacza, że nie odnalazła rozwiązania – mruknęłam, patrząc na nieprzytomną dziewczynę. - Ona jest zbyt mądra, aby dać się tak łatwo pokonać.

              Patrząc na Lydie nie do końca byłam pewna, w jakim stanie się znajduje. Z jednej strony wydawało mi się, że jest nieprzytomna i nie ma z nią jakiegokolwiek kontaktu, z drugiej jednak jakby była właśnie w jakimś transie. Nie potrafiłam ocenić jej stanu z takiej odległości, więc, niewiele myśląc, przepchnęłam się niekulturalnie przez jej matkę i stanęłam przy łóżku Rudej.

- Nie masz prawa się do niej zbliżać – warknęła starsza Martin, ruszając wściekle w moją stronę.

- Żadne prawa mnie nigdy nie obchodziły, teraz nie będzie inaczej.

               Pomimo szacunku, jakim darzyłam Natalie, nie zamierzałam odpuszczać. Ta kobieta nie wiedziała tego, co wiedzieliśmy my. Nie była zbyt mocno zaangażowana w świat nadprzyrodzony, posiadała braki w informacjach, które szczątkowo jej były przekazywane. Mogła niemieć pojęcia, w jakim niebezpieczeństwie znajdowała się nie tylko jej córka, ale również my i wszyscy śmiertelnicy znajdujący się w Beacon Hils. Zamierzałam walczyć tak długo, jak tylko starczyło mi sił.

                Niewiele myśląc, tchnięta poprzednimi doświadczeniami, podniosłam głowę Lydii i odgarnęłam jej włosy z karku. Słyszałam głosy sprzeciwu Natalie i niewyraźne słowa Scott'a, który najwyraźniej próbował ją uspokoić. Ja jednak miałam to gdzieś i skupiłam się na tym, co zobaczyłam. Było to coś, co jeszcze bardziej, jeśli było to możliwe, mnie wkurzyło.

- On przekracza wszelkie granice – warknęłam, wpatrując się w ślady po pazurach na karku Rudej. - Tym razem nikt mnie nie powstrzyma przed zabiciem tego osobnika.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro