ROZDZIAŁ 34

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

              Każdy z nas potrzebuje czegoś, dzięki czemu będzie mógł w dalszym ciągu wypełniać swoją życiową misje. Niektórym wystarczą ich własne wybory, dzięki którym ktoś przeżyje. Innym wystarczą słowa, które są skierowane w ich stronę. Jeszcze inni potrzebują mocnego kopa, dzięki któremu poczują się ważni. Tak, właśnie ja taka byłam.

              Wiele razy powtarzałam, że nie potrzebuję czyjejś uwagi i słów chwały, wystarczy mi to, że kogoś uratuję. Bzdura, serio. Od zawsze byłam samowystarczalna, nikt nie był mi potrzebny do życia, a jednak ktoś musiał przy mnie być, abym mogła normalnie funkcjonować. Wmówiłam samej sobie, że moje życie jest kierowanie jedynie przeze mnie, a to nie prawda, teraz to wiem.

             Od dawna potrzebowałam czegoś, co pomogłoby mi funkcjonować na co dzień. Musiałam przeżyć coś, co dałoby mi niezłego kopa w tyłek. Moje własne myśli podsuwały mi sceny, w którym byłam nikim. Stawałam się jedynie cieniem, który podążał za przyjaciółmi. Czułam się wtedy niechciana, niepotrzebna, zbędna. Cóż, na całe szczęście ta chwila nie trwała zbyt długo.

              Pomimo tego, że znałam własną wartość i doskonale wiedziałam o tym, kim jestem, to czasami i tak potrzebowałam przypomnienia. Dosyć często zapominałam o tym, kim jestem i do czego zostałam stworzona. Ostatni czas nie był dla mnie zbyt pozytywny, a negatywne emocje źle wpływały na moje samopoczucie i ocenę własnej wartości. Niejednokrotnie traciłam wiarę w siebie i w to, co robię.

             Najwyraźniej uratowanie kogoś bliskiego było tym, czego tak bardzo mi brakowało. Ostatnio nie musiałam wybierać między swoim życiem, a kogoś innego, więc to uczucie powoli odchodziło w zapomnienie. Zaczynałam odczuwać, że nie jestem już nikomu potrzebna i byłam nawet gotowa do spakowania się i wyjechania z Beacon Hills, jednak nagle pojawił się problem w postaci Tracy. Cóż, może jednak życie mnie lubi?

             Nie powinnam cieszyć się z sytuacji, która miała miejsce. Nie mam prawa być szczęśliwa z powodów, które przyprowadziły nas do szpitala. Nie powinnam uśmiechać się na samą myśl o tym, że gdyby nie ja i moja magia, to Lydia by nie żyła. Jednak było inaczej, miałam cholerną radochę z tego. Nie dlatego, że Lydia prawie umarła, a dlatego, że nareszcie byłam im potrzebna. Nie oszukujmy się, w walce ze złem radzili sobie całkiem dobrze, więc moja siła i magia nie była im potrzebna. Jednak nikt z nich nie potrafił uratować życia, nie tracąc przy tym swojego. Wygląda na to, że w tej kwestii byłam niezastąpiona. No, przynajmniej w tej chwili.

             Miałam wielkie plany na przyszłość, chciałam być kimś, kogo zapamięta cały świat. Szczerze muszę przyznać, że nie rozpoczęłam tej drogi zbyt dobrze. Stałam się kimś, kogo bał się każdy, zapewne nawet zmarły. Nikt nie chciał mnie powstrzymać, bojąc się mojej reakcji i konsekwencji z tym związanych. Każdy wiedział, że jestem w stanie nawet wejść w zaświaty i pozbyć się dusz, które zbyt mocno zaszłyby mi za skórę. Nie zmieniałam tego, bo osiągnęłam dzięki temu swój cel, każdy mnie znał.

             Przez długi czas myślałam, że strach ludzi jest wystarczający. Myliłam się, wcale tak nie było. Nie ważne, że każdy schodził mi z drogi i uciekał na mój widok, bo byłam wtedy sama. Odczuwałam to cholernie mocno, więc zaczęłam obierać całkowicie inną strategie, w której początkowo poniosłam totalną porażkę. No bo niby kto chciałby otrzymać pomoc od mordercy? No właśnie, chyba nikt.

             Zmieniłam siebie i swoje życie, co miało bardzo dobre skutki. Co prawda jeszcze nie wymazałam swoich złych uczynków w umysłach innych, jednak postawiłam sobie u nich dużego plusa. Gdy ratowałam dzieci, dorosłych i bezbronnych, oni patrzyli na mnie z zachwytem, a nie ze strachem. To zaczęło bardziej mi się podobać od straszenia ich. Strach jest fajny, ale tylko przez jakiś czas. Nie zostałam stworzona do siania grozy, teraz już to na szczęście wiem.

              Nasze odwiedziny u Lydii nie trwały zbyt długo, bo po kilkudziesięciu minutach zostaliśmy brutalnie wypędzeni przez wredne babsko, nazywane również pielęgniarką. Naprawdę nie chciałam na nią krzyczeć i się na nią rzucić, serio. Scott wcale nie musiał mnie uspokajać i tłumaczyć mojego głupiego stanu, w którym się znalazłam, co to, to nie.


* wspomnienie *

- Koniec odwiedzić – do sali weszła kobieta, która nie wyglądała zbyt przyjaźnie.

             Cholernie różniła się od Melissy, która opuściła nas kilka minut wcześniej. Musiała zajrzeć do reszty pacjentów, więc nikt z nas nie miał jej tego za złe. Teraz zdecydowanie wolałabym ją od wrednej babki, której wzrok mógł nas zabić. Czy ona pracuje tu za kare?

- Zaraz wyjdziemy – odparłam spokojnie, nie chcąc zaczynać kłótni.

- Chcemy się pożegnać – dodał z uśmiechem Stiles.

- Czego nie rozumiecie? - warknęła, zaciskając pięści. - Wynocha!

            Byłam osobą, którą takie teksty w większości nie ruszały. Starałam się zrozumieć różne osoby, które pojawiały się w moim życiu. Nie zamierzałam mieszać jej z błotem, bo była tylko człowiekiem. A wiadomo, człowiek popełnia błędy, nawet jeśli nie jest ich świadomy.

- Tylko się pożegnamy – odparła Malia, patrząc na kobietę.

- Nie mam zamiaru na to czekać – prychnęła. - Wyślijcie list.

- Słuchaj, Ty głupia babo – no i masz, Nina pękła. - Jeśli będziemy chcieli, to wyjdziemy. Nikt, a szczególnie Ty, nie będzie nam dyktował zasad i rozkazywał.

- Ty gówniaro! Masz mnie słuchać, bo...

- Zrobisz mi krzywdę? - przerwałam jej, parskając śmiechem. - Żebym ja nie musiała zaraz tego zrobić.


              Zaśmiałam się pod nosem na wspomnienie miny Scott'a, który prawie wypluł własne płuca, podbiegając do mnie i odciągając mnie od nieświadomej zagrożenia kobiety. Cóż, nigdy nie potrafiłam panować nad gniewem, w tym momencie nie było inaczej. Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie odwaliła.

                W rezultacie wyszliśmy ze szpitala szybciej, niż to planowałam. Scott wyciągnął mnie stamtąd siłą, mrucząc pod nosem przekleństwa skierowane w moją stronę. Nawet go rozumiałam, bo kto normalny pokazuje śmiertelniczce kły i grozi jej śmiercią? No nikt, tylko Nina Fortem jest do tego zdolna. Później oczywiście musiałam ja zahipnotyzować, bo zaczęła panikować i krzyczeć coś o wariatce, która uciekła z zakładu zamkniętego. Tak, to zdecydowanie było o mnie.

             Nie powiem, aby ta sytuacja mnie nie rozbawiła. Nigdy wcześniej nie biegłam tak szybko w tempie człowieka. Scott nigdy wcześniej nie był tak czerwony na twarzy, a Stiles i Malia nigdy wcześniej się tak głośno nie śmiali. Jedynie Liam próbował powstrzymać uśmiech, jednak nie wyszło mu to i na zewnątrz, zaraz po przekroczeniu progu szpitala, zaczął tarzać się ze śmiechu na ziemi, dosłownie. Już nie wiedziałam, na kogo Scott był bardziej zły, na mnie czy młodego.

            Miałam zamiar jechać do domu i odpocząć, wyzerować się, jednak nie było mi to dane, zresztą jak zawsze. Zadzwonił Deaton, który stwierdził, że ma dla nas bardzo ważne informacje. Nie mając większego wyboru, musiałam wsiąść do swojego samochodu w towarzystwie Malii, która uparła się, by mi towarzyszyć, i skierowałam się do gabinetu weterynarii.

             Na moich ustach wciąż widniał uśmiech spowodowany wcześniejszymi zdarzeniami. Co prawda nie było to coś, czym mogłam się szczycić i chwalić na prawo i na lewo, jednak i tak mój humor był zdecydowanie poprawiony. Kto by pomyślał, że wredna babka jest w stanie poprawić go w tak szybkim tempie.

- Niezła jesteś – parsknęła Malia, gdy przystanęłam na światłach. - Scott chyba jest zły.

- A kiedy on nie był zły? Szczególnie na mnie – parsknęłam śmiechem.

- To fakt, ostatnio nie jest zbyt wyrozumiały względem Ciebie.

              Nikt nie musiał mi o tym mówić, bo doskonale sama zdawałam sobie z tego sprawę. Niby byliśmy pogodzeni i mieliśmy nawet umowę, która obejmowała tylko nas. Nie dała ona jednak nic, bo ani Scott, ani ja nie trzymaliśmy się tego zbyt mocno. Każde z nas miało własny świat i własne życie, którego druga osoba nie bardzo akceptowała. Ja nigdy nie będę miłą i ułożoną wampirzycą, a on nigdy tego nie zrozumie.

- Nie dziwi mnie to – wzruszyłam ramionami.

- Nie boli Cie to? - zapytała zdziwiona, gdy ruszyłam na zielonym świetle.

- Boli, ale staram się z tym żyć dalej.

             Zachowanie Scott'a w większości mnie bolało, ale starałam się to ignorować. Niby przestał się mnie czepiać w większości sytuacjach, ale i tak zawsze znalazł coś, czego mógł się przyczepić. Przestałam atakować ludzi, nie piłam krwi prosto z żył, nawet przestałam czepiać się Kiry, jednak dla niego było to wciąż mało. Nie starałam się mu dogodzić, bo po co?

            Nie chciałam nikogo wciągać w grę, w którą potajemnie grałam z McCall'em. Sami do końca nie znaliśmy reguł, jednak dalej w nią wchodziliśmy. Każdy z nas chciał pokazać się z jak najlepszej strony, jednocześnie pomijając zasady, które kiedyś ustaliliśmy. Mieliśmy swój własny świat, do którego nie chcieliśmy wpuszczać nikogo, kto nie byłby nami. Ja przynajmniej nie zamierzałam mieszać w to nikogo z naszych bliskich, nie znałam zdania Scott'a w tej sprawie.

- Nie wierzą mi, prawda? - pytanie Malii całkowicie zbiło mnie z tropu.

- W czym? - zapytałam zdziwiona.

- Chodzi o tych facetów, którzy zabili Tracy.

- Dlaczego twierdzisz, że Ci nie wierzą?

- Patrzyli na mnie dziwnie – odparła dziewczyna cichym głosem. - Patrzyli na mnie tak, jakbym kłamała.

               Niechętnie musiałam się z nią zgodzić, chociaż nie powiedziałam tego głośno. Zaraz po całej sytuacji, która miała miejsce na komisariacie, Malia dokładnie opisała nam to, co widziała. Ja uwierzyłam jej pod razu, bo w swoim życiu zdążyłam poznać różnych dziwnych typków spod ciemnej gwiazdy. Jednak ani Scott, ani Stiles nie podzielali mojego zdania. Patrzyli na nią dziwnie, nie wierząc chyba do końca w jej słowa. Cóż, nie mogłam nic z tym zrobić, nie byłam w stanie wpłynąć na ich decyzje.

- Nie przejmuj się tym – mruknęłam, parkując przy gabinecie Deaton'a.

- Jak? Oni powinni być po mojej stronie, a mi nie wierzą – odparła smutno.

- Ja Ci wierzę – uśmiechnęłam się na pocieszenie.

                Zapewne gdybym nie była tym, kim jestem dziś, nie uwierzyłabym w słowa Malii, jednak sam fakt, że opowiadała wszystko szczerze i ze łzami w oczach, wystarczyły mi do uwierzenia w jej słowa. Zresztą kto jak kto, ale ja akurat widziałam tyle, że nawet jednorożec wydawałby mi się realny w tym świecie. Serio, we wszystko byłam wstanie już uwierzyć, nawet w latające świnie.

              Wyszłam z samochodu zaraz po zgaszeniu silnika i skierowałam się do gabinetu. Nie chciałam przekonywać ani Malli, ani siebie w to, że chłopcy jej wierzą. Nie miałam zamiaru nikogo okłamywać, w szczególności nie ją. Malia zdecydowanie zasługiwała na prawdę, ale ona niestety była zbyt bolesna. Nie miałam zamiaru jej ranić, to nie byłoby zbyt dobre z mojej strony.

- Co tam? - zapytałam, wchodząc do środka i patrząc na Deaton'a. - Co masz?

- Cieszę się, że jesteście – mruknął doktor. - To dosyć ważne.

- Do brzegu, Deaton – jęknęłam. - Chcę wrócić do domu i położyć się spać.

- Nie zaśniesz zbyt dobrze.

- To znaczy? - zmarszczyłam brwi, patrząc na niego uważnie.

- To pazur, który wysysa moc – pokazał nam słoik, w którym znajdował się dziwny, niebieski pazur.

               Moja pamięć była zbyt dobra, ponieważ doskonale pamiętałam moment, w którym go zdobyliśmy. Scott musiał walczyć z dziwnym czymś, które próbowało go zabić. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że to coś chciało odbiera mu moc. To było coś, co jednocześnie mnie wkurzyło i zdziwiło. Pierwszy raz miałam kontakt z taką istotą, co nieźle mnie wtedy wyprowadziło z równowagi.

- A to pazur Tracy – podniósł drugi słoik. - Nie jest identyczny, ale podobny.

- I co w związku z tym? - zapytał zdezorientowany Stiles.

- To, że oba nie są naturalne, są dziwne.

                Pazur tego pierwszego mnie nie dziwił bo doskonale wiedziałam, że to nie było coś normalnego. Natomiast pazur Tracy, która była martwa, nie był zbyt idealny. Miał dziwny kształt, który nie przypominał tego, który nosił Jackson. Niestety, doskonale pamiętałam ból, który spowodowało wbicie jego pazurów w moje ciało. Z Tracy było inaczej, co było dziwne.

- Dodatkowo Tracy nie zmieniła się w człowieka – kontynuował Deaton.

- Każda istota po śmierci staje się sobą, zmienia postać na bardziej ludzką – stwierdziłam, patrząc na przyjaciela.

- Dokładnie – przytaknął. - Ona jednak w dalszym ciągu miała łuski.

- Co to dla nas oznacza?

- To dosyć dziwne – mruknął Deaton. - Tracy nie była przez nikogo zmieniona ani nie urodziła się taka. Bycie Kanimą i wilkołakiem w jednym jest wręcz niemożliwe. Oznacza to jednak, że...

- Była hybrydą Kanimy i wilkołaka – dokończyłam zszokowana.

                Dobra, wygląda na to, że jednak nie widziałam wszystkiego. Znałam hybrydy, bo jedną z najpotężniejszych był Klaus Mikaelson, mój najlepszy przyjaciel i jednocześnie członek mojej nowej rodziny. Nie było jednak mowy o kimś, kto nie był połączeniem wampira i wilkołaka, takich nie znałam.

- Ale jak to możliwe? - zapytałam, dalej będąc w szoku.

- Ktoś musiał ją stworzyć – odparł Deaton, patrząc w moje oczy.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro