ROZDZIAŁ 53

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

               Komplikacje są czymś, co łatwo spotkać na swojej drodze. Nic nigdy nie idzie po myśli, jeśli żyje się w świecie nadprzyrodzonym wśród istot zdolnych do wszystkiego. Plany nie mogą iść zgodnie z tym, co ktoś miał na myśli, skoro wokół nas są osoby chcące za wszelką cenę zburzyć spokój, o który tak długo ktoś się starał.

               Byłam naprawdę bardzo wyrozumiała, przynajmniej przez jakiś czas. Starałam się ukrywać gniew i nie straszyć każdej napotkanej osoby. Walczyłam sama ze sobą, aby stać się kimś lepszym, dobrym, pomocnym i godnym zaufania. Miałam cichą nadzieję, że kiedyś ludzie przestaną postrzegać mnie jako tą złą, a jedynie powiedzą: ,,To Nina Fortem, od niej zawsze otrzymasz pomoc, bo jest dobra''. Cóż, ten czas właśnie się skończył.

               Ze względu na przyjaciół starałam się nikogo nie atakować. Byłam skłonna przestać naskakiwać na Theo, ponieważ tego właśnie oczekiwał ode mnie Scott. Starałam się nawet unikać chłopaka, aby przypadkiem, świadomie lub nieświadomie, nie sprowokował mnie do ataku. Byłam skłonna nawet spróbować się z nim dogadać i zaufać mu, nawet jeśli miałoby to być cholernie dla mnie trudne. Starałam się, naprawdę, przynajmniej chciałam, ale teraz wszystko się skończyło.

              Stojąc przed siłownią i słuchając słów Theo, nie bardzo wiedziałam, czy mam go zabić szybko czy wręcz przeciwnie, wolno i cholernie boleśnie. Sam fakt, że chciał się w nas wmieszać działał mi na nerwy jak mało co. Przegiął jednak chcąc szantażować emocjonalnie Malię, która również w tym wypadku nie była bez winy.

               Jestem jaka jestem i nigdy tego nie ukrywałam. Nigdy nie udawałam kogoś, kim nie byłam. Nie starałam się okazywać dobroci, nawet jeśli bardzo bym tego chciała. Zawsze starałam się być szczera, mówiłam to, co miałam na myśli. Wiem, czasami nawet przesadzałam ze słowami, jakie wypływały z moich ust. Nie zawsze było to dobre, jednak nie mogłam nic z tym zrobić.

               Ostatni czas był trudny dla każdego z nas nie tylko dla mnie. Byłam świadoma tego, że jakim bagnem muszą zmierzyć się moi przyjaciele. Wiedziałam, że każdy z nas cierpi na swój sposób i został dotknięty przez doktorów, nawet jeśli nie byliśmy tego świadomi. Każdy z nas był w to wplątany, całkowicie nieświadomie. Daliśmy się złapać w pułapkę, z której nie potrafiliśmy się wydostać.

               Od zawsze wiedziałam, że praca z innymi może nie wyjść mi zbyt dobrze. Wolałam prowadzić wojnę samodzielnie, nie mieszając nikogo innego do tego. Niestety, moje życie ułożyło się całkowicie inaczej i musiałam się do tego dostosować. Zaczęłam pomagać innym, tak jak oni mi. Zauważyłam, że walka w grupie wychodzi mi lepiej, oczywiście pod warunkiem, że każdy współpracuje zgodnie i jest szczery z całą resztą.

              Problemem naszego stada nie było brak zgrania, a brak zaufania. Każdy z nas w kółko powtarzał, że szczerość powinna być na pierwszym miejscu, jednak nikt się do tego nie stosował, nawet ja, a może szczególnie ja. Każdy z nas miał własne tajemnice i świat, do którego nie chciał puszczać nikogo innego. To był nasz największy problem, z którym nie potrafiliśmy walczyć.

               Stojąc przed dwójką nastolatków z całych sił starałam się opanować gniew, który we mnie buzował. Owszem, mogłabym skopać im tyłki tu i teraz, jednak problemem byli świadkowie w postaci uczniów przebywających w tym samym pomieszczeniu. Na ich szczęście nie próbowali w żaden sposób zareagować na mój wybuch i powoli wycofywali się z siłowni, jednak wiedziałam, że jakiś ,,odważny'' będzie stał przy drzwiach i patrzył na niezłe przedstawienie, które może się za chwile rozpocząć.

- Nina – jęknęła błagalnie Malia, patrząc na mnie ze strachem w oczach.

- Szczere? Chyba nawet nie chcę tego słuchać.

- Tylko rozmawialiśmy – odparł spokojnie Theo.

- Ty – warknęłam i w kilku krokach podeszłam do niego, patrząc ze złością. - Jesteś ostatnią osobą, która ma prawo się do mnie odezwać.

- Nina, uspokój się, błagam.

- Nie masz prawa głosu – kontynuowałam, olewając chwilowo Malię. - Nie masz prawa nikogo szantażować, a tym bardziej nie moich przyjaciół. Byłam cholernie wyrozumiała i starałam się nie zabijać Cie zbyt szybko, ale w tym momencie mam to gdzieś – złapałam za jego nadgarstki, ściskając go coraz mocniej. - Nie masz prawa się do nas zbliżać, w innym wypadku wyrwę Ci wszystkie kończyny, a na końcu uzdrowię i podpalę, patrząc na ból w Twoich cholernych oczach.

               Brakowało mi jedynie kilku sekund, aby stracić kontrole. W tym momencie nie myślałam jasno nad tym, co robię i co może się stać, jeśli dam gniewowi zapanować nade mną. Kilka sekund, w których mogłabym zrobić coś, za co by mi się oberwało. Nie miałabym wyrzutów sumienia, gdybym zabiła Raeken'a, miałabym jedynie zajebiście dużą satysfakcję, że w końcu to zrobiłam.

              Opanowałam się na tyle mocno, aby puścić stękającego z bólu chłopaka i wycofać się z miejsca, które za chwile mogłoby zostać splamione jego krwią. Nie mogłam pozwolić sobie na tak wielki wybuch, bo nie jestem pewna, czy tylko na jego śmierci by się skończyło. Nie byłam ostatnio do końca sobą i nie ufałam samej sobie, więc wolałam po prostu opuścić jego towarzystwo i spróbować pozbierać myśli w jedną całość.

- Nina, czekaj! - krzyk Malii dobiegł do moich uszu, jednak nie spowodował mojego zatrzymania się. - Proszę, poczekaj.

                Nie mogłam, nie chciałam, nie mam pojęcia. W tym momencie zdecydowanie nie chciałam widzieć Malii na oczy. Nie po tym, czego się dowiedziałam. Nie po tym, co usłyszałam. Nie po tym, jak nasz wróg przyznał się, że zna jej sekret, o którym my, jej przyjaciele i jej stado, nie mieliśmy bladego pojęcia. To bolało, a ból najczęściej przeobrażał się w gniew, nad którym nie miałam kontroli.

- Dlaczego? - zatrzymałam się przed autem, wpatrując się w jego szybę. - Dlaczego wcześniej nic mi nie powiedziałaś?

              To pytanie siedziało w mojej głowie od chwili usłyszenia słów Theo. Fakt, mogłam mu nie ufać i nie mieć za grosz szacunku, jednak w tym momencie musiałam wierzyć w to, co mówił. Reakcja Malii dała mi wiele do myślenia i doprowadziła do momentu, w którym się cholernie pogubiłam. Byłam na tyle zła, że dziewczyna nie chciała wyznać mi prawdy? Zrobiłam coś, co mogło zaburzyć jej zaufanie do mnie?

- Przepraszam – szepnęła skruszona dziewczyna, podchodząc do mnie. - Naprawdę mi przykro.

- Przykro? Z jakiego powodu, co? Przepraszasz za to, że nic nie powiedziałaś, czy za to, że Theo wiedział o wiele więcej od nas?

- Za wszystko przepraszam.

- Dlaczego? - zapytałam ponownie, patrząc wprost w jej oczy.

- Bałam się - westchnęła dziewczyna. - Bałam się waszej reakcji.

- Co niby mielibyśmy Ci zrobić? Nabić na pal i podpalić, abyś zginęła w męczarniach? - zapytałam sarkastycznie.

- Nie chciałam sprawiać wam kłopotu.

- Od kłopotów jestem tu ja, nie Ty.

- Macie wystarczająco dużo na głowie, moja wizja nie musiała być kolejnym kłopotem.

- I to jest właśnie problem, Malia – westchnęłam i podeszłam krok do dziewczyny. - Ty nie jesteś kłopotem, Twoje wizje mogłyby nam pomóc rozwiązać tą sytuację. Musimy sobie ufać, mówić o wszystkim, co nas spotkało.

- Ty również masz wiele tajemnic przed nami.

- Ja jestem inna, do cholery – prychnęłam, starając się nie wyprowadzić samej siebie z równowagi. - Ja jestem pieprzonym wybrykiem natury, który popełnia błędy każdego dnia i nigdy się to nie zmieni.

- Nie chciałam zwalać na was moich problemów.

- Wiesz jaki jest Twój problem, Malia? Brak zaufania – spuściłam wzrok i cofnęłam się o krok.

               Nie chciałam robić zamieszania, które w niczym by nam nie pomogło. Nie chciałam rozpoczynać kłótni, która nie przyniosła by nic dobrego. Chciałam jedynie znać odpowiedź na pytania, które w tym momencie zawładnęło moim całym umysłem. Dlaczego ona wcześniej nic nie powiedziała? Dlaczego to właśnie Theo znał prawdę, a nie my? Dlaczego nie odważyła powiedzieć się prawdy swoim przyjaciołom? Czy byliśmy na tyle źli, aby ukrywać przed nami prawdę?

- W przyjaźni najważniejsze jest zaufanie, Malia – mruknęłam, spoglądając na nią ostatni raz.

               Wsiadłam do samochodu, mając w głowie prawdziwą burzę uczuć i myśli. Nie potrafiłam ogarnąć tego, co działo się wokół mnie. To nie był pierwszy raz, gdy Nina Fortem zamierzała się poddać. Takie dni zdarzały mi się zdecydowanie zbyt często, co równało się z małą skutecznością działania. Nie potrafiłam żyć w świecie, w którym nawet własny przyjaciel był w stanie Cie zranić czy okłamać. Może to był czas, w którym powinnam opuścić Beacon Hills i zacząć żyć po swojemu?

              Ruszając ze szkolnego parkingu nie myślałam o niczym, w mojej głowie panowała totalna pustka. Nie zwracałam uwagi na prędkość pojazdu, na styl jazdy czy innych kierowców. Czułam się jak zaprogramowany robot, który miał dojechać do pewnego celu i na tym kończyła się jego misja. Czułam się tak, jakby ktoś wyrwał kawałek mnie i spalił żywcem, pozbywając się przy tym moich wszystkich uczuć.

                 Nieważne, jak mocno chciałabym o wszystkim zapomnieć i rzucić jak najdalej od siebie. Nie ważne, jak mocno będę chciała odciąć się od zła, które chodzi za mną krok w krok. Nie liczyła się dobroć, którą starałam się okazywać codziennie innym. Zawsze kończyłam w tym samym miejscu, w tym samym momencie, z tymi samymi uczuciami. Zawsze kończyłam jako ta, która zapowiada śmierć.

               Siedząc na kanapie w moim salonie zastanawiałam się, jakim cudem tu trafiłam. Nie chodziło już o samą jazdę ze szkoły, która minęła mi kilkanaście minut temu. Chodziło raczej o mój pobyt w mieście, od którego powinnam uciec jak najszybciej się da. Chodziło o miejsce, w którym się znalazłam i o ludzi, których tu poznałam i do których tak cholernie mocno się przywiązałam.

               Dokładnie pamiętam telefon, jaki otrzymałam od Scott'a będąc w Mystic Falls. Myślałam, a raczej byłam pewna, że właśnie to miasto było najgorsze ze wszystkich. Co prawda w Nowym Orleanie działa się prawdziwa magia, jednak to właśnie Mystic Falls działało na mnie jak płachta na byka i przywoływało same zło wcielone. Żyłam tam tylko dlatego, że sumienie nie pozwoliło mi rozpocząć nowego etapu, który mógł poprawić moją sytuację życiową.

                Pamiętam dzień, w którym zdecydowałam się na opuszczenie rodzinnego miasta. Była to walka, którą stoczyłam wewnętrznie, nie mieszając w to nikogo innego. Pamiętam uczucia, które wtedy mną targały i walczyły między sobą, gdy ja starałam się podjąć dobrą decyzję. Owszem, moja odpowiedź przyszła bardzo szybko, jednak wyrzuty sumienia w dalszym ciągu grały dużą role w tym całym przedstawieniu.

                W moim umyśle w dalszym ciągu znajdował się obraz nastolatków, którzy nie potrafili podjąć dobrej decyzji. Moja pierwsza walka, która miała pomóc im przeżyć w cholernym mieście, zwanym inaczej Beacon Hills. Moje pierwsze nerwy, które zostały naruszone przez pewnych osobników. Ból, który został spowodowany niespodziewanym atakiem bestii, która nie powinna istnieć. Strach, który pojawił się w moim ciele przez imię Łowcy, który na mnie kiedyś polował. Uczucia, które ogarnęły mnie zaraz po tym, gdy uratowałam starego przyjaciela i jego bliskich z rąk wroga. To wszystko miało na mnie ogromny wpływ, który teraz się na mnie odbijał.

                Gdybym mogła cofnąć czas, jak bym postąpiła? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, gdyż jest dla mnie zbyt ciężkie. Z pewnością ruszyłabym na ratunek Scott'owi, ale czy podjęłabym decyzję o zostaniu w mieście? Pewnie nie, gdybym tylko znała wtedy przyszłość. Znając starą mnie, zrobiłabym dosłownie wszystko, aby się z tego wymigać. Nie chciałabym trafić prosto do piekła, jakie teraz nam wszyscy zgotowali. Nie byłabym wtedy gotowa podjąć się walki, jaką teraz musimy stoczyć. Nie chciałabym przyznać się do uczuć, jakie teraz mną zawładnęły.

               Z czystym sumieniem mogłam jednak przyznać, że nie żałuję żadnej chwili spędzonej w Beacon Hills. Owszem, nigdy nie było łatwo i czasami musiałam działać instynktownie, raniąc przy tym bliskich. Musiałam myśleć za wszystkich, aby wyjść ze wszystkiego z jak najmniejszą ilością ofiar. Jednak nigdy nie powiem głośno, że żałuję decyzji podjętej dawno temu. Przyjazd do Beacon Hills odmienił nie tylko mnie, ale pokazał prawdziwy świat moim bliskim. Wskazał im drogę, którą powinni iść.

               Mogłabym narzekać w nieskończoność na los, jaki mnie spotkał. Mogłabym zacząć krzyczeć z żalu i bólu, jaki mnie po drodze spotkał. Nie zmienia to jednak faktu, że wcale tak źle nie skończyłam. Zawsze mogłam stać się krwiożerczą bestią bez własnego myślenia i być na usługach innych, wypełniając ich wole. A tak? Trafiłam do miasta, w którym zło nigdy nie śpi i mam przy dobrych ludzi, za których skoczyłabym w ogień.

               Telefon, który już od dawna powinien zostać rozwalony o ścianę czy spoczywać w spokoju na dnie rzeki, nieustannie dzwonił na stoliku znajdującym się przede mną. Kiedyś zapewne z wielką chęcią bym to olała i zatopiła smutki w butelce wódki, która byłaby moim najlepszym towarzyszem. Teraz jednak musiałam brać pod uwagę nie tylko własne życie, ale również przyjaciół, których mogłam pożegnać w niezbyt miły sposób. Tak właśnie odebrałam telefon z sercem w gardle, bojąc się kolejnych wiadomości, jakie mogły nadejść wraz z nim.

- Co tam? - zapytałam, siląc się o spokój.

- Chyba mamy kłopoty – mruknęła Lydia.

- Kłopoty? W jakiej postaci?

- Jesteśmy w szpitalu, coś jest nie tak. Przyjedziesz?

- Głupie pytanie. Będę najszybciej, jak tylko zdołam – rozłączyłam się.

                Lydia Martin była jedną z tych osób, które liczyły się z moim samopoczuciem i zdaniem. Ona nigdy nie narzucała mi swojej woli, zawsze chętnie wysłuchiwała mojego zdania i liczyła się z nim.Była zawsze tam, gdzie najbardziej jej potrzebowałam. Mogła słuchać mnie godzinami i nie wyciągała żadnych złych wniosków. Całkowicie mnie rozumiała i wiedziałam, że gdy o coś prosi, to nie robi tego dlatego, że moim obowiązkiem była ochrona ich, a jedynie dlatego, że bardzo mnie wtedy potrzebowała. Liczyła się z moim czasem, który im poświęcam i z życiem, które oddałabym za nich wszystkich. Znała mnie najlepiej ze wszystkich i wiedziała, jakie grzechy mam na swoim koncie, jednak nigdy nie powiedziała o mnie złego słowa. Czego chcieć więcej?

              Nie bardzo pamiętam drogę, jaką pokonałam do szpitala. Krzyczący kierowcy, brak kulturalnej jazdy czy wyzwiska kierowane w moją stronę nie był dla mnie żadną nowością. Nie zwracałam nigdy na to uwagi, więc i tym razem postanowiłam to olać. Najważniejsza była dla mnie Lydia i przyjaciele, a przede wszystkim jej słowa ,,Chyba mamy kłopoty''. To było niczym zapalnik, który podpalił mnie i pozwolił wybuchnąć w odpowiedniej dla mnie chwili.

              Wypadłam z samochodu niczym rakieta, wcześniej oczywiście parkując na szpitalnym parkingu. Kierowałam się cholernym instynktem i tym razem, wyjątkowo, pozwoliłam swojej złej stronie przejąć kontrolę. Musiałam tak zrobić, gdyż istniało ryzyko, że życie moich bliskich jest zagrożone. W tym momencie nie liczyło się dosłownie nic, nawet moje własne życie.

             Wpadłam do szpitala i do razu skierowałam się za zapachem Lydii, który mieszał się z innymi. Wiedziałam, że nie tylko ona była w pobliżu i na tym właśnie moja wiedza się kończyła. Wszędzie było ciemno i cholernie cicho, więc miałam świadomość tego, że w każdej chwili ktoś może wyskoczyć za rogu i zaatakować.

               Jak przez mgłę słyszałam odgłosy walki, które kazały mi się skierować do nich natychmiastowo. Nie myślałam o tym, co mogę tam zastać. Nie myślałam o bólu, który mógł za chwile nastąpić. Liczyło się tylko to, czy zdołam wszystkich uratować. Liczył się dla mnie fakt pomocy, którą zamierzała wraz z sobą samą przynieść. Chciałam uratować tych, którzy nie mogli uratować sami siebie. Cóż, zapomniałam jednak o tym, że sama mogę przez chwile potrzebować pomocy.

- Cholera, znowu? - mruknęłam zaraz po tym, gdy ktoś posłał mnie na ścianę.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro