ROZDZIAŁ 60

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

             Każdy z nas posiada uczucia, które ciągną go na dno. Jednych może to nie ruszać, innych wręcz przeciwnie. Dajmy na to taki strach, niektórych napędza do działania i każe im robić bardzo złe rzeczy, a innym natomiast każe spieprzać gdzie pieprz rośnie, ukryć się w najdalszym zakątku świata i nigdy stamtąd nie wychodzić.

             Posiadałam w sobie wiele cech, które nie zawsze przypadały do gustu innym. Między innymi upartość, która cechowała mnie jako jedną z głównych oznak. Bywałam osobą, która zawsze chciała dotrwać do celu na swoich własnych zasadach, nie słuchając nikogo innego. Pragnęłam uparcie trwać we własnym przekonaniu, nie patrząc na innych. Byłam również agresywna, co nie pasowało wielu osobom. Nie zawsze ta agresja była kierowana do dobrych osób, czasami ponosiły mnie nerwy i obrywał ten, który był najbliżej. Czasami bywałam milcząca, co, wbrew wszystkiemu, również nie wszystkim się podobało. Woleli moją krzyczącą wersję, niż tą cichą, skrytą w sobie. Każdy twierdził, że wtedy byłam o wiele bardziej niebezpieczna, niż gdy wściekałam się na wszystko i piorunowałam wszystkich wzrokiem. Może coś w tym było?

              Moją największą wadą był brak cierpliwości. Tak, nigdy nie należałam do cierpliwych ludzi o stalowych nerwach i spokoju ducha. Zawsze wykazywałam się zbyt dużą energią, wszędzie było mnie pełno, a w głowie pojawiały się co rusz nowe pomysły. Siedzenie w jednym miejscu bez żadnego konkretnego celu czy zadania wywoływało we mnie dziwne i mieszane uczucia, między innymi złość, nad którą nie potrafiłam za bardzo panować.

              Uczucie niepewności było najgorszym, co mogło nas spotkać. Niby każdy z nas wiedział, co może nas czekać, jednak nie wiedzieliśmy kiedy, jak, w którym momencie i czy na pewno się to wydarzy. Prawda była taka, że przyjście do szkoły wcale nie gwarantowało nam najazdu doktorów na tą placówkę. To były tylko nasze domysły i ciche marzenie, które mogło się nie spełnić. Dobra, tylko moje marzenie, ale to też się liczy, nie?

              Dokładnie odczuwałam uczucia, które ogarnęły moich bliskich. Nie było to dla mnie łatwe, gdyż większość z nich dopadała również mnie i ciężko było mi teraz z tym walczyć. Miałam cichą nadzieję, że to wszystko skończy się o wiele szybciej, niż nam się wydawało wcześniej. Cóż, jak na tą chwilę to siedzieliśmy bezczynnie w jednym miejscu i każdy modlił się o cud, oprócz mnie samej.

              Scott z całej siły starał się udawać twardego, ukrywając swoją niepewność i strach głęboko w sobie. Lydia w myślach pocieszała samą siebie i próbowała wprowadzić spokój wokół nas, nawet jeśli nikt się nie odzywał. Liam w dalszym ciągu przytulał do siebie zmartwioną i wystraszoną Hayden, chcąc dodać jej otuchy. Brunetka natomiast przestała kryć to, co czuła, czyli strach i zdezorientowanie. Z jej twarzy można było wyczytać wszystkie emocje, które aktualnie nią targały. Malia w każdej chwili była gotowa do ataku, nawet jeśli jej przeciwnik miał okazać się być kimś o wiele silniejszym, na niej to nie robiło większego wrażenia. Jordan natomiast obserwował każdego z nas, jakby nagle zdał sobie sprawę z tego, że jest najstarszy i powinien chronić nas wszystkich przed złem.

               Wielokrotnie miałam ochotę zaśmiać się na głos, jednak w ostatniej chwili się powstrzymywałam. Ta cała sytuacja bawiła mnie, choć nie powinna. Dla mnie ta sprawa od początku była prosta, jednak nikt nie podzielał moich myśli. Do przewidzenia były dwie opcje: albo doktorzy przyjdą i odbiorą nam Hayden, albo w ogóle się nie zjawią i będą śmiać się w kącie z naszej głupoty. Cóż, żadna z tych opcji mi się nie podobała.

             Widziałam dokładnie po twarzach innych, że byli zmęczeni. Każdy z nas z wielką chęcią przywitałby się z własnym łóżkiem, jednak nikt tego nie zrobi. Powód był prosty, ochrona Hayden była dla nas w tym momencie piorytetem, którego nie mogliśmy w żaden sposób przeskoczyć. Nikt nawet nie chciał tego zrobić, ponieważ obrona słabszych była zakodowana w naszych umysłach.

               Wiedziałam, że nasza sielanka kiedyś się skończy. Miałam świadomość tego, że zaraz ktoś palnie głupim pomysłem, który doprowadzi mnie do białej gorączki. Szczerze powiedziawszy byłam na to przygotowana, ponieważ znałam ludzi, z którymi aktualnie się znajdowałam. A raczej znałam wszystkich, oprócz jednej osoby, która tak bardzo chciała się do mnie zbliżyć, a ja jej na to nie pozwoliłam.

- Czas zrobić krok do przodu – mruknął mężczyzna, ruszając w stronę drzwi. - Nie możemy siedzieć w miejscu.

- Co proponujesz? - zapytał ze spokojem Alfa.

- Wyjdę na zewnątrz, może coś znajdę – odparł Jordan. - Nie możemy siedzieć tu w nieskończoność.

- Nawet o tym nie myśl - warknęłam, podrywając się do góry. - Nie ma opcji, abyś poszedł tam sam.

              Tak, bywałam wredna i agresywna, ale to nie zmieniało tego, że martwiłam się o swoich. Może słabo znałam Jordan'a, jednak ten facet zapadł w mojej pamięci niczym Derek Hale, który w dalszym ciągu zajmował ważne miejsce w moim sercu. Mogłam okłamywać samą siebie, ale moje serce wiedziało lepiej. Jordan Parrish był kimś, komu nie mogłam pozwolić iść na pewną śmierć.

- Nie martw się o mnie, Księżniczko – powiedział Parrish, uśmiechając się do mnie.

- Ja się wcale nie martwię! - warknęłam, podchodząc do niego. - To wcale nie oznacza tego, że Cie stąd wypuszczę.

- Czyli się martwisz – parsknął śmiechem. - Nic mi nie będzie.

- Pewnie, przecież doktorzy wcale Cie nie dorwą i nie połączą z faktem – odparłam sarkastycznie. - Nigdzie nie idziesz.

- Nie ja tu jestem najważniejszy – odparł i spojrzał w moje oczy. - Nie zginę, bo mam jeszcze dla kogo żyć.

- Nie rób tego – szepnęłam, wpatrując się w jego zielone oczy.

- Nie martw się o mnie, Księżniczko – powtórzył, zakładając kosmyk włosów za moje ucho. - Wrócę, a wtedy pójdziesz ze mną na tą kawę, którą odkładasz co tydzień.

- Pamiętasz - jęknęłam załamana.

- Nie da się zapomnieć czegoś, co obiecała Ci osoba tak wyjątkowa, jak Ty.

               Musiałam szczerze przyznać, że mnie cholernie mocno zamurowało. Owszem, miałam wielu facetów w swoim życiu, jednak żaden z nich nie obchodził się ze mną tak delikatnie, jak Jordan. On był jedyny w swoim rodzaju i nawet mogłam śmiało stwierdzić, że jako jedyny nie określał mnie przez przeszłość, jaką miałam daleko w tyle. Był cholernie wyrozumiały, bo kto normalny w dalszym ciągu umawiał się z dziewczyną, która tyle razy go wystawiła?

               Jordan Parrish był sprytny, to musiałam mu przyznać. Wykorzystał mój chwilowy zanik jakichkolwiek życiowych czynności i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając po sobie jedynie zapach męskich perfum. W pierwszej chwili miałam zamiar pobiec za nim i krzyczeć ile sił w płucach, jednak po chwili chciało mi się śmiać. Ktoś taki, jak on, potrafił obudzić we mnie uczucia, które od kilku miesięcy skrywałam głęboko przed światem. To był chyba czas, w którym powinnam iść po przodu, zapominając całkowicie o przeszłości. Był na świecie bowiem ktoś, kto zapomina o tym, co zrobiłam kiedyś i akceptował mnie taką, jaka byłam.

             Moja nieuwaga wielokrotnie mogła wpędzić do grobu nie tylko mnie, ale również tych, na których mi w jakiś sposób zależało. Nie chodziło już tylko o moich przyjaciół, których widywałam co dnia. Chodziło również o osoby, które przetaczały się przez moje życie. Nie zawsze byłam na tyle uważna, aby dostrzec ich ból czy cierpienie, nie skupiałam się na tym zbyt uważnie.

            Rozejrzałam się ponownie po reszcie osób, które pozostawały ze mną w pomieszczeniu. Atmosfera między nami zgęstniała i nie miałam do nikogo o to pretensji. Każdy z nas chciał jak najlepiej, jednak nikt nie wiedział, w jaki sposób uzyskać zapragniony efekt. Nikt nie myślał o sobie, każdy skupił się na jedynej osobie, którą właśnie w tej chwili chcieliśmy chronić, przynajmniej większość.

             Doskonale wiedziałam, co w takiej chwili usłyszałabym od Klaus'a czy chociażby od Elijah'y. Ta dwójka była ze mną odkąd pamiętam i to właśnie ich słowa najdłużej zapadały mi w pamięć. To dziwne, ponieważ oboje byli niczym ogień i woda, a jednak byli również podobni do siebie, co bardzo mnie pocieszało w różnych momentach życia. Pomimo sporu, jaki mieli między sobą, potrafili znaleźć wspólny język i wyciągnąć mnie z bagna, w które się wpakowałam. Zawsze byli wtedy, gdy ich potrzebowałam. Ile bym dała, aby również teraz się zjawili w tym cholernym mieście i wyciągnęli mnie z tego, w co właśnie się wpakowałam.

              Rodzina Pierwotnych była dla mnie wszystkim, co tak naprawdę posiadałam. Mieliśmy silną więź, której nikt nie był w stanie przełamać. Nie ważne były spory czy kłótnie, które między nami występowały. W każdej chwili każdy z nas był gotowy pomóc drugiemu i zginąć dla niego, nawet jeśli godzinę temu wyzywaliśmy się od najgorszych. Pomimo chwil, w których byliśmy gotowi pozabijać się nawzajem, zawsze odnajdowaliśmy drogę, która łączyła nas wszystkich. Dlaczego nie mogło być tak samo z ludźmi z Beacon Hills?

               Spojrzałam na twarz brunetki, która w tym momencie wydawała się być najważniejsza dla nas wszystkich. Zasnęła, co dało mi swego rodzaju ulgę. Dlaczego? To proste, nie miałam siły ponownie jej pocieszać, chociaż wiedziałam, że na tym polegało moje zadanie. Nie byłam również temu przeciwna, ponieważ posiadałam w sobie empatię i potrafiłam z łatwością postawić się na jej miejscu. To nie było łatwe, ale jednak do zrobienia.

               Chciałam zrobić wszystko, aby każdy z nas miał szanse dożyć do jutra. Nie martwiłam się o siebie, ponieważ moja śmierć graniczyła z cudem, czego nie mogłam powiedzieć o reszcie. Musiałam postawić się na miejscu każdego z nich, co wcale nie było takie łatwe, gdy Twój organizm wręcz krzyczał o krew, która z pewnością by się właśnie teraz przydała. Tak, bycie wampirem bywało uciążliwe.

- Trzeba zrobić obchód – odezwał się nagle Scott. - Nie możemy siedzieć bezczynnie.

- Zgadzam się – zerwałam się do razu z miejsca. - Ja pójdę pierwsza.

                To nie powinno zdziwić nikogo, zawsze chciałam być pierwsza. Co prawda nie zawsze mi to wychodziło na dobre, a jednak za każdym razem tego próbowałam. Chciałam mieć za sobą wszystko, co złe, aby w końcu ujrzeć słońce po burzy. A tak serio to chciałam przyjąć na siebie wszystkie najgorsze ciosy, aby moi bliscy jak najmniej cierpieli. Egoizm? Może, ale ja bym bardziej to nazwała dbaniem o bliskich bardziej niż o samą siebie.

- Ty nigdzie nie idziesz – zaprotestował od razu Scott.

- Co? - spojrzałam na niego zdziwiona. - Przecież to ja mam największe szanse w walce z tym czymś.

- I właśnie dlatego zostaniesz – odparł spokojnie. - Bo tylko Ty możesz ją obronić.

- To niesprawiedliwe – mruknęłam pod nosem. - Równie dobrze mogę ją ochronić na zewnątrz, nie dopuszczając do was doktorów.

- Wolałbym, abyś była na miejscu, przy Hayden.

- A ja bym wolała jednorożca – odparłam sarkastycznie. - Scott, to w życiu się nie uda.

- Dlatego pójdę ja – odparła spokojnie Malia, wychodząc z pomieszczenia.

- Chyba zwariowałaś! - krzyknęłam za nią, jednak było zdecydowanie za późno.

               Ten dzień mogłam zdecydowanie zaliczyć do tych, w których nikt nie zwraca na mnie swojej uwagi. Każdy ma gdzieś to, co mówię i nie zwraca uwagi na niebezpieczeństwo, jakie może ich spotkać po opuszczeniu tego przeklętego pomieszczenia. Dlaczego to zawsze ja muszę być tą, która myśli rozważnie w takich sytuacjach? Przecież to ja powinnam lecieć na wszystkich z pięściami i być odciągana przez bliskich.

- Nina, musisz zostać – mruknął spokojnie Scott, patrząc w moje oczy. - To będzie najlepsze wyjście.

- Pewnie, pozwolę wam wszystkich iść na śmierć – parsknęłam sarkastycznie. - Czemu by nie? Przecież mam wielu przyjaciół, których mogę jeszcze zabić.

- Tylko Ty możesz ją ochronić.

- Wszyscy możemy to zrobić, do jasnej cholery! - warknęłam wyprowadzona z równowagi. - Nie idziesz nigdzie, Scott.

- To ja jestem tu Alfą i to ja...

- Nie zniosę straty kolejnej osoby, Scott – przerwałam mu. - Nie przeżyję kolejnej śmierci, nie dam sobie rady.

- Musisz we mnie uwierzyć, dam sobie radę.

- Nigdy w życiu w to nie wątpiłam, ale i tak nie pozwolę Ci iść na spotkanie z tymi doktorami.

- Czy wy kiedyś się zamykacie? - jęknęła załamana Lydia.

- Będę na siebie uważał, obiecuję – powiedział Scott, ignorując słowa Rudej.

- Po mojej śmierci – odparłam, patrząc na niego zła. - Nigdzie nie idziesz.

- Dlaczego Ty musisz być taka uparta?!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro