ROZDZIAŁ 74

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Co? - zapytałam zdziwiona, trzymając telefon przy uchu. - Że co Ty robisz?

- Jadę do Ciebie, czego w tym nie rozumiesz?

- Zwrotu ,,Jadę do Ciebie'' – mruknęłam. - Po jaką cholerę się tu pchasz?

- Bo masz kłopoty, a ktoś musi Ci pomóc się z nich wyplątać.

- Dzięki, ale jakoś do tej pory radziłam sobie sama i szło mi doskonale.

- Jasne – parsknięcie śmiechem, które zadźwięczało mi w uszach, podniosło mi ciśnienie. - Poza tym nudzi mi się, więc czemu mam nie skorzystać z okazji i nie pobawić się trochę w bohatera?

               Moje życie od zawsze było jednym, wielkim cyrkiem. Ten, co siedzi tam na górze i ,,steruje'' naszym życiem, ma cholernie popierdolone poczucie humoru. Ja rozumiem, że karna wraca, a za popełnione zbrodnie trzeba kiedyś zapłacić, a lista moich złych uczynków jest cholernie długa, ale czy trzeba mnie przez co karać tak ogromnym pechem do wszystkiego? Są na tym świecie gorsi ode mnie, a nie obrywają aż tak, jak ja. Gdzie w tym wszystkim jest ta pierdolona sprawiedliwość, o której tak często się słyszy?

-Czyś Ty na głowę upadła? - warknęłam, nie mogąc się powstrzymać. - Jakie pobawić, do cholery?! Tu chodzi o ludzkie życie, to nie jest zabawa!

- Daj spokój, Nina, zachowujesz się jak stara baba. Od kiedy interesuje Cie ludzkie życie? – prychnięcie, które doprowadziło mnie do granic możliwości, totalnie zaburzyło spokój, który jeszcze w sobie miałam.

- Od kiedy wśród moich przyjaciół są ludzie, istoty cholernie śmiertelne, mogące stracić życie w bardzo łatwy sposób.

- W Nowym Orleanie nic się nie dzieje – no chyba zaraz mnie coś trafi. Czy ja mówię w jakimś nieznanym języku? - Wieje tam cholerną nudą, nawet moje kochane rodzeństwo nic nie odwala.

- Chyba właśnie o to Ci chodziło, o pieprzony spokój.

- Znudziło mnie to – jestem niemal pewna, że właśnie machnęła lekceważąco ręką. - Wiesz, jak to jest. Po ponad tysiącu latach ciężko przestawić się na całkowity spokój. A tak pzynajmniej trochę Ci pomogę i przy okazji rozerwę się.

- Rozerwać to ja mogę Ciebie. Mówię poważnie, Rebekah, nawet nie próbuj tu przyjeżdżać, bo...

- Nic mi nie zrobisz – przerwała mi, bezczelnie się śmiejąc. -Jestem już w drodze.

             Rebekah Mikaelson miała to do siebie, że nie słuchała nikogo. Zawsze szła swoimi ścieżkami, pomimo wielu ostrzeżeń i zakazów ze strony starszego rodzeństwa. Wielokrotnie powtarzała mi, że chciałaby żyć jak normalny człowiek z normalnymi problemami, z dala od świata nadprzyrodzonego. Wiedziałam jednak, że kto jak kto, ale ona nie potrafiłaby trzymać się od tego wszystkiego z daleka. Była kimś, kto był idealnym obrazem istoty nadprzyrodzonej, która pokochała swoje życie. Pomimo wielu narzekań i wyrzeczeń, Rebekah Mikaelson nie potrafiła odciąć się od zła na zawsze. W tym momencie idealnie pokazała to, że problemy są czymś, co z całego serca uwielbia.

              Pomimo tego, że najlepszy kontakt miałam z samym Klaus'em Mikaleson'em i to właśnie z nim najbardziej się utożsamiałam, Rebekah jednak była tą, która jako pierwsza do mnie dotarła. Nauczyła mnie żyć bez prawdziwej rodziny, idealnie ich zastępując. Nie starała się okłamywać mnie na temat przyszłości, nie rzucała tekstów typu: ,,wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży''. Od początku była ze mną szczera i od razu zaznaczyła, że od teraz moje życie będzie lawiną problemów i śmierci, na którą musiałam być przygotowana. Opowiedziała mi własną historie, nie zatajając przy tym żadnego szczegółu. Tym właśnie różniła się od swojego rodzeństwa, ona wszystko powiedziała mi od razu, a ich poznawałam stopniowo, każdego dnia dowiadywałam się o nich czegoś nowego.

- Skąd wiesz o moich problemach? - zapytałam, wzdychając ciężko.

- Proszę Cie, Ty i kłopoty o jedność – zaśmiała się, przez co zacisnęłam mocno powieki, aby nie wybuchnąć.

- Rebekah, bo uduszę Cie zaraz po przyjeździe.

- Nie tylko Ty masz wszędzie szpiegów, skarbie.

- Śledzisz nie? - zapytałam zdziwiona.

- Widzimy się za kilkanaście godzin, kochana.

- Rebekah! - krzyknęłam, jednak skubana zdążyła się rozłączyć. - A niech Cie piekło pochłonie!

               To nie tak, że nie chciałam mieć Rebekah'i przy sobie. Uwielbiałam spędzać czas w jej towarzystwie wiedząc, że w każdej chwili stanie po mojej stronie nawet wtedy, gdy nie miałabym racji. Była kimś, kto nie patrzył na moje błędy i był przy mnie wtedy, gdy mój świat się walił. Jedyne, czego chciałam na tą chwilę, to tego, aby nie miała żadnych problemów z mojego powodu. Była w szczęśliwym związku z Marcel'em, a jej ucieczka z Nowego Orleanu i przyjazd do Beacon Hills nie mógł być pozytywnie odebrany przez jej narzeczonego. Nie chciałam być powodem ich kłótni, nigdy nie miałam tego na celu, ponieważ, jak dla mnie, byli idealnie dobraną parą.

               Pierwotni byli moją rodziną, której za żadne skarby nie chciałam stracić, a tym bardziej komuś oddać. Każdy z nich był dla mnie ważny, nawet wtedy, gdy ktoś z nich mnie zranił. To samo tyczyło się Kol'a, który nie tak dawno temu chciał mnie zabić za odrzucenie, o którym nie miałam bladego pojęcia. Nie byłam w stanie z nim walczyć, jednak o kłótniach nikt nigdy nie wspominał. Nie chciałam ich krzywdy, a przyjazd Rebekah'i do Beacon Hills mógł zwiastować cholerną katastrofę, z której żadna z nas nie wyjdzie bez szwanku.

- Mamy kłopoty, prawda?

- Raczej ja je mam – mruknęłam, nie patrząc na Stiles'a. - Rebekah Mikaelson przyjeżdża do miasta.

              Każdy wiedział, że rodzina Mikaelson równa się kłopoty. Oni nie potrafili pojawić się w jakimś miejscu i nie narobić zamieszania. Nie ważne było to, czy była to jedna osoba czy cała rodzina, ich obecność zawsze kończyła się krwawą jatką. Nie chciałam tego, gdyż w Beacon Hills było zbyt wiele niewinnych ludzi, którzy mogli przy tym ucierpieć. Byłam okrutna, to fakt, ale nie do tego stopnia, aby narażać niewinnych na śmierć.

- Rebekah jest właśnie w drodze do Beacon Hills – powiedziałam spokojnie. - Za kilkanaście godzin będzie na miejscu.

- To chyba dobrze – powiedział niepewnie Stiles. - Przecież potrzebujemy pomocy, a jedna z Pierwotnych może nam się przydać.

- Problem polega na tym, że to wcale nie wróży nic dobrego – jęknęłam załamana. - Rebekah jest niczym huragan, tam gdzie się pojawia, tam sieje zamęt.

- Z pewnością nie będzie tak źle, a może pomoże nam z doktorami?

                 Naiwność mojego przyjaciela była w tym momencie zrozumiała. Nie znał Rebekah'i na tyle dobrze, by sam ocenić negatywnie jej obecność w mieście. Mógł myśleć, że ona nam pomoże, jednak ja byłam innego zdania. Owszem, była w stanie uratować nas z kłopotów, jednak przy tym mogła narobić nam nowych, których aktualnie nie potrzebowaliśmy. Dodatkowo mogła przez to pokłócić się z kimś, kogo kochała kilkaset lat, a tego tym nie chciała. To było cholernie ciężkie, a ja nie mogłam nic z tym zrobić.

- To nie wróży dobrze, Stiles – mruknęłam, zaciskając dłonie. - To się źle skończy.

- Dlaczego? - zapytał zdziwiony chłopak.

- Bo Rebekah jest niepewna – odparłam spokojnie. - To istny huragan, którego nie da się uspokoić. Z nią nic nie jest pewne, albo powstaniemy z kolan zwycięsko, albo poniesiemy wielką porażkę, z której nigdy się nie podniesiemy.

                Ufałam Rebekah'e na tyle, aby oddać jej własne życie. Nie mogłam mieć jednak pewności co do jej zachowania względem moich przyjaciół. Dla mnie byłaby w stanie zrobić dosłownie wszystko tak, jak ja dla niej, jednak oni byli dla niej obcymi ludźmi. Wiem, że gdyby doszło do walki, a ona musiałaby wybierać między moim, a ich życiem, to zdecydowanie wybrałaby mnie, a tego właśnie obawiam się najbardziej. Ja potrafię powstać po śmierci, moi przyjaciele już nie zmartwychwstaną.

- Przestać się tak martwić – powiedział spokojnie Stiles. - Przecież nic złego się nie stanie.

- Żebyś się, kurwa, nie zdziwił – mruknęłam, patrząc na niego wkurzona. - Rebekah to zło wcielone w ludzką skórę. Ona jest gorsza nawet od samego Klaus'a!

- Przecież mówiłaś, że Klaus jest tym najgorszym.

- Bo jest – wzruszyłam ramionami. - Ale jeśli chodzi o sianie zamętu i robieniu zadymy to Beka'h bije go na głowę – odparłam zła. - Przecież... - przerwałam, słysząc dźwięk otwieranych drzwi od mojego domu. - Jeśli to ona to przysięgam, że wyrwę jej serce i spalę na stosie. Mała być za kilkanaście godzin!

- Wasza dwójka straci dzisiaj życie – warknęła Lydia, wchodząc do salonu niczym huragan.

- Czyli trzeba zaplanować więcej niż jeden pogrzeb na ten tydzień – szepnął Stiles.

- Najwyraźniej tak – mruknęłam, wpatrując się w Rudą.

              Lydia nie wyglądała tak, jak zazwyczaj. Usiadła naprzeciwko nas w fotelu, wbijając w nas złowrogi wzrok. Rzadko kiedy można było zobaczyć ją w tym stanie, a to oznaczało, że naprawdę mieliśmy przejebane. Jej oczy były przymrużone, za to same źrenice wydawały się być trochę większe niż zazwyczaj. Włosy były w nieładzie, co wyglądało fajnie, ale totalnie nie stylu Lydii. Jej dłonie były zaciśnięte w pięści, jakby miała zaraz rzucić się na nas i zakatować własnymi rękoma. Czy powinnam zacząć się bać?

- Za co tym razem mam umrzeć? - zapytałam spokojnie, patrząc na jej twarz.

- Za kłamstwo i ucieczkę – odpowiedziała zła, mordując mnie wzrokiem.

- Ja nigdzie nie uciekłam – podniosłam ręce w geście poddania. - Jeśli chodzi o kłamstwo to tak, mogłam przez przypadek coś ukryć.

- Przez przypadek? - prychnęła dziewczyna, patrząc raz na mnie, raz na Stiles'a. - Dlaczego tak nagle zniknęliście? I dlaczego akurat wy, wasza dwójka?

- Mam okropną migrenę – palnęłam pierwsze, co przyszło mi do głowy. - Stiles był akurat w pobliżu, więc poprosiłam go o odwiezienie mnie do domu.

- Akurat, w życiu nie dałabyś mu prowadzić swojego auta.

- Oczywiście, że nie – oburzyłam się. - On miał być ze mną w razie czego, gdyby coś się po drodze stało. Wiesz, że zawsze lubię mieć awaryjny plan, aby nic się nie posypało.

- Gdybym Cie nie znała to może i bym w to uwierzyła – stwierdziła spokojnie Lydia. - Wiem o waszej kłótni ze Scott'em.

- Mały dupek już zdążył się poskarżyć? - warknęłam wściekle.

              Kochałam Scott'a, to było niepodważalne i niezmienne od lat. Jego zachowanie jednak czasami doprowadzało mnie do szału, czego nigdy nie potrafiłam zrozumieć. Niby znałam go na wylot, a zdarzały się sytuacje, w których go nie poznawałam. W takich chwilach nie wiedziałam, które z nas bardziej się zmieniło, ja czy on. Niemniej jednak zaczynaliśmy coraz bardziej się różnić, przez co nie ufaliśmy sobie tak, jak kiedyś, a to mogło doprowadzić nas jedynie do zguby, która nieuchronnie zbliżała się do nas wielkimi krokami.

- Nie poskarżył się – zaprzeczyła od razu Ruda. - Słychać was było na pół szkoły. Zresztą mieliście zbyt dużą widownię, aby przeszło to bez echa.

- To nie moja wina, że on nie potrafi trzymać języka za zębami i mówić o pół tonu ciszej – burknęłam, krzyżując ręce na piersi jak obrażona pięciolatka.

- Ty wcale nie byłaś lepsza – prychnęła dziewczyna. - Poniosło Cie, Nina, a to nie był Twój pierwszy raz, kiedy...

- Tak, tak, wiem o tym – mruknęłam. - Nina Fortem jest tą złą i dosyć często wybucha gniewem, doprowadzając do zagrożenia zdrowia i życia osób znajdujących się w jej otoczeniu.

                Doskonale wiedziałam, jaką opinię miałam wśród innych. Nawet moi przyjaciele wiedzieli, że jestem wybuchowa. Nie zamierzałam tego ukrywać, bo po co? Byłam jaka byłam, a każdy, kto nie znał, mógł wybrać, czy chce mnie znać, czy jednak lepiej omijać mnie szerokim łukiem i nie mieć ze mną wspólnego. Nikogo do niczego nie zmuszałam, nie byłam aż tak zdesperowana. Miałam samą siebie, a to w zupełności mi czasami wystarczało.

               Rozumiałam Lydie i jej gniew, bo to było całkiem normalne w naszej sytuacji. Stado zaczynało się rozpadać, a nikt nie potrafił tego powstrzymać. Ruda starała się trzymać nas wszystkich w jednym kręgu, jednak jego granice zaczynały coraz mocniej pękać. Ja w pewnym momencie straciłam nawet nadzieję na to, że mogło być tak, jak dawniej. Owszem, nie należę do osób, które poddają się na starcie, jednak nie byłam pewna, czy potrafię wygrać tą wojnę w pojedynkę. Nasze sprawy poszły za daleko, a niektóre osoby przestały walczyć o to, co kiedyś miało dla nas największe znaczenie.

- Scott za dużo sobie wyobraża – stwierdził nagle Stiles. - Nie słucha tego, co się do niego mówi, a do oceniania jest pierwszy.

- To dziwne – odparła zrezygnowana Lydia. - Byliście cholernie blisko. Co takiego się stało, że nagle się oddaliliście?

- Dorośli – odpowiedziałam spokojnie, patrząc na krajobraz rozciągający się za oknem w salonie. - Zmienili swoje piorytety, a to ich poróżniło.

               Przyjaźń Scott'a i Stiles'a była czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Wiele razy patrzyłam na tą dwójkę ze szczerym uśmiechem na twarzy. Byłam niemal pewna, że oni przetrwają wszystko, nawet gdyby świat walił im się na głowy. Oboje się uzupełniali, rozwiązując zagadki nie do odgadnięcia. Owszem, mieli całkowicie inne charaktery, ale to właśnie czyniło ich wyjątkowymi. Coś, a raczej ktoś, stanął na drodze ich przyjaźni i wystawił ją na cholernie trudną próbę, którą musieli przejść.

- Chyba czas na zmianę tematu – szepnęła cicho Lydia, wpatrując się w dłonie.

- O czym chciałaś porozmawiać? - zapytałam, a ta spojrzała na mnie zdziwiona. - No co? Mam dosyć dobry słuch, pomimo wieku – wzruszyłam ramionami. - Myślałam, że przyszłaś tu nas opieprzyć za ucieczkę ze szkoły.

- To też – machnęła lekceważąco dłonią. - Ale aktualnie są ważniejsze sprawy na głowie, a wasza śmierć może spokojnie zaczekać.

- Czyli jednak w tym tygodniu będzie jeden pogrzeb – stwierdził entuzjastycznie Stiles, na co miałam ochotę głośno się roześmiać..

- Co? - Ruda spojrzała na niego zdezorientowana. - Kto ma zginąć? Ktoś od nas? Nic takiego nie wyczuwam.

- Nie panikuj – parsknęłam śmiechem. - To nikt ze stada, spokojnie.

- Więc kto ma niby zginąć?

- Na tą chwile o mało ważne – machnęłam dłonią. - O czym chciałaś pogadać?

- Zaczynam obawiać się waszej dwójki coraz bardziej – mruknęła dziwnie dziewczyna. - Chciałam pogadać o ciałach, które znikają w tajemniczy sposób.

- Zapewne wpadłaś na genialny pomysł, który ma pomóc nam rozwiązać tą zagadkę – prychnęłam, oglądając własne paznokcie. Chyba czas zmienić kolor lakieru na nich, ten już mi się znudził.

- Chyba wiem, kto zabiera ciała – odparła Martin, patrząc raz na mnie, a raz na Stiles'a.

- No masz, Lydia odkryła tajemnice – skierowałam się do Stiles'a, udając zainteresowanie zaistniałą sytuacją.

- Nina! - wrzasnęła Ruda, karcąc mnie wzrokiem. - To nie jest zabawa.

- Daj spokój, przecież to jest dosyć zabawne.

- Czy Ty przez chwile możesz być poważna? - warknęła Lydia, mordując mnie wzrokiem.

- I tak nie powiesz mi czegoś, czego nie wiem – prychnęłam.

- Tak? To niby kto zabiera ciała, co?

- Ja to kto? Jordan Parrish we własnej osobie.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro