ROZDZIAŁ 95

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                 Na każdej drodze życia staje coś, co przeszkadza w przejściu dalej. Pojawia się coś, co ciężko przeskoczyć, i tylko ciężka walka pozwoli przejść przez przeszkodę. Nie ma szczęśliwych dróg, które prowadzą do samego Edenu. Są za to drogi, które prowadzą przez ciernię i mosty, które w pewnym momencie życia trzeba przekroczyć. Drogi, bez których nikt nigdy nie dotarłby do celu.

                 Kolejny raz byłam tak mocno zmieszana, że aż nie poznawałam samej siebie. Wiedziałam, że różne miejsca zmieniają ludzi, ale nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek spotka to moją osobę. Byłam niemal pewna, że nikt i nic nie jest w stanie zmienić mojej natury i osobowości, z którą się urodziłam. Cóż, byłam w wielkim błędzie, i każdego dnia coraz mocniej się o tym przekonywałam.

                Po telefonie Scott'a wsiadłam w samochód tak szybko, jak tylko mogłam. Ciężko było mi rozstać się ze Stilinskimi, którzy zostali w moim domu. W dalszym ciągu obawiałam się o stan zdrowia Szeryfa, który ewidentnie nie wyglądał tak samo, jak go poznałam. Było coś, co zmieniło jego wizerunek, a ja chciałam się dowiedzieć, co to takiego.

                 Zmierzałam do Eichen House z sercem w gardle. Nie wiedziałam, czego dokładnie mam się spodziewać, gdyż to miejsce było owianego jedną wielką tajemnicą. W tym budynku drzemała siła, której nawet ja, nazywana jedną z najpotężniejszych, nie potrafiłam ogarnąć, a tym bardziej ujarzmić. Wychodziło na to, że nie we wszystkim mogłam być najlepsza, ale to chyba nic złego, prawda?

                 Musiałam przyznać jedno, byłam cholernie dumna. Tym razem to jednak nie ja odgrywałam tą główną rolę, za którą powinny sypać się Oskary. W tej chwili był ktoś ważniejszy, ktoś, kto w końcu zauważył różnicę między fałszem, a prawdą. Ktoś, kto potrafił postawić na pierwszym miejscu kogoś innego, niż swoje stado. Ktoś, kto pierwszy raz od dawna kierował się sercem, a nie rozumem.

                 Stiles zaimponował mi słowami, które wypowiedział do własnego ojca. Ja nigdy nie odważyłam się powiedzieć tego samego mojemu tacie, który był dla mnie wszystkim. Zawsze zabrakło mi odwagi na powiedzenie tego, co czuję, publicznie. Stiles nie krył się jednak z tym, że kocha swojego ojca, a jego życie było o wiele ważniejsze od stada i problemów z nim związanych. Był kimś, kto w tym momencie był dla mnie autorytetem. Bo co jest dla nas ważniejsze, niż rodzina?

                  Byłam dumna z decyzji Stiles'a, zdecydowanie. Ten chłopak pokazał coś, przed czym ja sama się wzbraniałam, pokazał uczucia. Brunet udowodnił mi, że nie tylko bycie bohaterem było najważniejsze. W tym wszystkim chodziło o to, aby pokazać tym, na których nam zależy, że jesteśmy tu dla nich i walczymy dla nich. Stał się moim autorytetem, którego nigdy w życiu nie zapomnę. Żałowałam jedynie tego, że pojawił się w moim życiu tak późno. Jego wcześniejsze pojawienie się mogło zmienić bieg wydarzeń, które zapoczątkowałam swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem. Kto wie, może moja rodzina byłaby tu teraz ze mną?

                   Pomimo tego, gdzie zmierzałam, na samo wspomnienie o Stiles'ie na mojej twarzy pojawiał się uśmiech, którego nie zamierzałam w żaden sposób stłumić. Nie ważne było to, co miało mnie spotkać i z czym miałam mieć styczność, ważne było dla mnie to, co widziałam i to, co dzięki mnie, w małym stopniu, zrozumieli moi bliscy. Byłam szczęśliwa, bo ktoś w końcu ujrzał to, czego ja kilka lat temu nie widziałam.

                  Żałowałam tego, że w tej chwili nie mogłam spojrzeć w oczy mojej biologicznej rodzinie i powiedzieć im, jak wiele dla mnie znaczą. Jak wiele byłabym w stanie dla nich poświęcić, aby byli bezpieczni. Jak wiele mogłam zrobić, aby byli ze mnie dumni. Żałuję dnia, w którym Deucalion wdarł się w nasze życie i zniszczył chwile, które mogliśmy spędził wspólnie. Nasze życie zapewne wyglądałoby zupełnie inaczej, a ja nie zamordowałabym tylu niewinnych osób.

                 Cieszyłam się z decyzji Stiles'a z jeszcze jednego, ważnego dla mnie powodu, Szeryf zdecydowanie potrzebował towarzystwa. Pomimo tego, co mówił mężczyzna, wiedziałam, że nie było z nim wcale tak dobrze, jak twierdził. Odczuwałam strach i zmęczenie, które biło od niego na kilometr. Byłam niemal pewna tego, że Doktorzy nie zostawili go tak po prostu, oni musieli mu coś zrobić. Coś, co teraz mogło zagrażać jego życiu.

                 Jadąc do Eichen House wiedziałam, że nasza przygoda nie skończy się w tym miejscu. Wiedziałam, że spotkanie z Doktorami to nie koniec. Przeczuwałam, że to wcale nie wróży nam nic dobrego, a zabicie wrogów wcale nie nie przywróci nam normalnego i spokojnego życia. Coś czułam, że Doktorzy zabezpieczyli się na tyle, aby na zawsze pozostać w naszej, a przynajmniej w mojej, pamięci.

- Oni musieli mu coś zrobić – mruknęłam pod nosem, skręcając w lewo. - To nie może być takie proste.

                Nie wiem, czy to wynikało z mojej nadwrażliwości, z doświadczenia, czy raczej z wybujałej wyobraźni. Pomimo braku dowodów wmawiałam sobie, że Doktorzy byli lepsi ode mnie i robili wszystko, aby pozbawić mnie osób, na których mi zależy. Byłam pewna, że robili wszystko, aby mnie złamać, a jedynym sposobem na to była śmierć moich bliskich. Jednak czy znali mnie na tyle dobrze, aby wiedzieć, w kogo uderzyć, abym zaczęła się łamać?

                Gdy tylko podjechałam pod szpital psychiatrycznym, moje serce zaczęło mocniej bić. Wiedziałam, przynajmniej podświadomie, że te spotkanie wcale nie będzie należeć do tych najbardziej udanych. Na tą chwile byliśmy zbyt mocno poróżnieni, aby dojść do jakiegoś wspólnego wniosku, który pomógłby nam wyjść z tego całego bagna, w które się wpakowaliśmy. Ktoś doskonale przemyślał wszystkie swoje kroku, które pomogły w poróżnieniu dosłownie całego naszego stada.

                 W myślach skarciłam samą siebie i przypomniałam o celu, w jakim się tu znajdowałam. Tym razem musiałam myśleć o Lydii, skupić się na niej w całości, aby nie doszło do kolejnego morderstwa i kolejnej tragedii, która zdecydowanie mocno mogła na nas wpłynąć. Z całego serca chciałam odnaleźć Rudą całą i zdrową, z ciętym językiem i niezłymi ripostami. Chciałam ją znaleźć w takim stanie, w jakim ją poznałam.

                Zaparkowałam samochód w jednym z ciemniejszych miejsc, mając cały czas na oku całą trójkę, która stała przed bramą Eichen House. Nie musiałam wchodzić w ich umysły, aby wiedzieć, jakie nastroje między nimi panowały. Każdy z nich był tu w innym celu, bardziej lub mniej przydatnym. Zastanawiałam się nad tym, w jaki niby sposób miałabym ich teraz scalić, aby chcieli walczyć po tej samej stronie.

                 Wysiadłam z samochodu i skierowałam się w stronę Scott'a, Malii i Liam'a. Byłam pełna podziwu, że Alfie udało się ściągnąć w to miejsce akurat tą dwójkę. Nie było co się oszukiwać, akurat oni byli w największym konflikcie. Liam chciał zabić McCall'a, gdy ten nie uratował jego ukochanej, Hayden. Malia natomiast żyła w swoim własnym życiu, o którym nikomu nie chciała nic powiedzieć, przez co nie znaliśmy żadnych szczegółów z jej życia. Miała przed nami tajemnicę, które coraz mocniej nas od siebie oddalały.

                    Gdy tylko wysiadłam z samochodu poczułam emocje, które władały moimi bliskimi. Całą trójka była cholernie wrogo do siebie nastawiona. Miałam wrażenie, że każde z nich było gotowe do tego, aby w każdej chwili rzucić się sobie nawzajem do gardeł. To mi się nie podobało, choć w tym momencie miałam mało do gadania. Postanowiłam jednak zrobić dosłownie wszystko, aby scalić to, co zostało rozerwane przez kogoś, kto nazywał się Theo Raeken. Z całego serca nienawidziłam  tego dupka i miałam zamiar powiedzieć mu to prosto w twarz podczas wyrywania jego serca.

- O co chodzi tym razem? - zapytałam, udając znużenie. - Takie stado to skarb – mruknęłam sarkastycznie, podchodząc coraz bliżej. - Czy wy chociaż na chwile nie potraficie złożyć broni?

                   Wiedziałam, że ich wszystkich prowokowałam. Nie mogłam się jednak powstrzymać, gdyż mój wewnętrzny temperament mi na to nie pozwałam. Byłam urodzoną prowokatorką, która wiele razy w przeszłości korzystała z takich sytuacji dla własnego dobra. Cóż, już kiedyś mówiłam o tym, że moja przeszłość zawsze mnie dogoni, nie ważne, jak szybko bym przed nią uciekała.

                  Patrząc teraz na każdego z nich wiedziałam, że, chcąc nie chcąc, rozpętałam cichą burzę, która miała zmienić się w cholerny huragan. Gdybym czasami myślała nad tym, co mam zamiar zrobić, czy chociaż pomyśleć nad konsekwencjami, może wiele wojen nie miałoby miejsca. Cóż, tym razem zdecydowanie kolejny raz pogrzebałam możliwość ugodowego podejścia do sprawy.

- Mnie tu w ogóle nie powinno być – prychnęła Malia, zakładając ręce na piersi. - To jakiś cholerny absurd.

- Moim zdaniem powinnaś tu być – odpowiedziałam spokojnie, chcąc jakoś naprawić sytuację.

- Niby po co? - warknęła. - Po to, aby robić na żywą przynętę?

- Nie, raczej po to, aby pomóc nam uratować Lydię.

- Przecież jesteś jedną z tych najsilniejszych i najlepszych, sama sobie nie poradzisz.

                   Nienawidziłam momentów, w których ktoś wytykał mi moje pochodzenie. Słowa nie zawsze stykały się z prawdą, a przynajmniej tak bywało w moim wypadku. Krążyło wiele legend na temat mojej osoby, jednak nikt nigdy nie powiedział, że są one prawdziwe. Wiele z nich było owiane kłamstwem i historyjkami, które ktoś kiedyś sobie dopisał. Szkoda tylko, że do tej pory musiałam zbierać za to baty.

- Nie zawsze ktoś najsilniejszy może zwojować wszystko sam – powiedziałam spokojnie.

- Mało mnie to obchodzi – warknęła dziewczyna. – Mam ważniejsze sprawy na głowie, niż bycie tutaj.

- Niby jakie? - prychnął Scott, za co miałam ochotę trzepnąć go w łeb. Prowokowanie teraz kogokolwiek nie było najlepszym punktem zaczepienia. - Bawienie się w kojota?

- To akurat powinno Cię najmniej obchodzić – warknęła dziewczyna. - To są moje prywatne sprawy.

- Nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic , Malia – odparłam, patrząc wprost w jej oczy. Skoro nieuzgodnioną wcześniej prowokacje mieliśmy już za sobą, czas było przystąpić do następnego kroku. - To nigdy dobrze nie wróżyło.

- Twoja obecność chyba nikomu nic dobrego nie wywróżyła, prawda?

                 Uwielbiałam Malię, serio, ale ta dziewczyna potrafiła czasami walnąć takiego kopniaka, przez którego mało kto potrafił się podnieść. Byłam wyczulona na wiele sytuacji, w których ktoś wspominał moją przeszłość, jednak ta dziewczyna potrafiła to zrobić w taki sposób, że nawet ja sama żałowałam, że kiedykolwiek pojawiłam się na tym świecie.

- Nie mogę na niego patrzeć – nagle warknął wkurzony Liam. - Przez niego zginęła Hayden.

- To nie była jego wina – odpowiedziałam twardo. - Jej życie od zawsze miało się tak zakończyć.

- A Ty jak zwykle go bronisz.

- Nie bronię – pokręciłam lekko głową. - To, co stało się z Hayden, nie było winą Scott'a. To Doktorzy doprowadzili ją do takiego stanu.

- Mógł to powstrzymać - stwierdził chłopak. - Oboje mogliście – spojrzał na mnie złowrogo. - Ty również nie jesteś bez winy.

                  Nigdy nie chciałam być tą, która nie pomogła w odzyskaniu życia swoich bliskich. Zawsze starałam się zrobić dosłownie wszystko, aby każdy, który znaczył coś dla mnie czy dla moich przyjaciół, przeżył noc i narodził się na nowo nad razem. W sytuacji z Hayden od początku byłam przegrana, gdyż nie potrafiłam zamienić jej w Hybrydę. Nie posiadałam takiej mocy, jak Niklaus, nie mogłam tego w żaden sposób zmienić. Jej życie nie było zależne ode mnie, nie tym razem.

                 Hayden była osobą, która nie należała bezpośrednio do kręgu bliskich mi osób. Owszem, znałam ją, jednak była mi obojętna tak samo, jak śmiertelnicy przemieszczający się po ulicach Beacon Hills. Różniła się od nich jedynie tym, że znaczyła coś dla osoby, która miała małe miejsce w moim sercu, znaczyła coś dla Liam'a. Nie mogłam więc przejść obojętnie obok jej losu, choć niewiele miałam do powiedzenia w jej sprawie. Bywały na tym świecie osoby, które miały trochę więcej do powiedzenia w sprawie życia innych, niż ja.

- Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby ją uwolnić – powiedziałam spokojnie, starając się ukryć zdenerwowanie.

- A mi się wydaje, że wcale tak nie było – prychnął wściekły chłopak.

- Liam, my naprawdę nie byliśmy w stanie zrobić nic więcej –przekonywałam młodego. - Jej los był przesądzony.

- Gówno prawda – warknął chłopak. - To wasza wina, że Hayden nie żyje.

                  Byłam w szoku, bo nigdy nie sądziłam, że ktoś oskarży mnie o umyślne spowodowanie śmierci osoby, która była bliska mojemu przyjacielowi. Tym bardzie nie sądziłam, że młody wilkołak kiedykolwiek wysnuje w moją stronę podobne oskarżenia. Przecież od zawsze troszczyłam się o tych, na których mi zależy, więc jak ktoś mógłby pomyśleć, że mam w dupie ich bliskich?

- Nie można dać się zwariować emocjom – powiedziałam spokojnie, ukrywając swój smutek. - Teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie.

- Od niej nikt nie był ważniejszy – mruknął Liam, wpatrując się we własne dłonie. - Ona była dla mnie ważna.

- Tak jak dla mnie wiele osób, które straciłam w swoim życiu. To wcale nie oznacza, że muszę utracić swoją świadomość, aby to przetrwać.

- Bo to wcale nie tak, że już kilka razy utraciłaś człowieczeństwo – prychnął chłopak, przenosząc na mnie wzrok.

- I dlatego wiem, że to był cholernie wielki błąd - wyjaśniłam ze spokojem. - Dlatego właśnie wiem, że emocje nigdy więcej nie powinny mną zawładnąć, bo wtedy tracę wszystkie zmysły i zdrowy rozsądek.

- Ty nigdy nie straciłaś nikogo tak bliskiego Twojemu sercu.

- A moja rodzina to co? To były osoby, które nic dla mnie nie znaczyły? Uważasz, że oni nie mieli swojego specjalnego miejsca w moim sercu? - warknęłam wytrącona z równowagi.

                    Owszem, potrafiłam opanować się w wielu sytuacjach, ale nigdy nie potrafiłam panować nad emocjami w momencie, gdy ktoś wspominał o mojej rodzinie, Szczególnie wtedy, gdy się o niej źle wyrażał. Byłam dziwna, wiem, ale moja rodzina była dla mnie świętością, której nikt nie miał prawa naruszyć. Oni byli czymś, co stawało się nietykalne dla każdej osoby, która mnie znała czy, chociażby, kojarzyła.

- Nina - powiedział ostrzegawczo Scott, łapiąc mnie za dłoń.

- Nieważne – pokręciłam głową, szybko otrząsając się z chwilowego napadu gniewu. - Teraz powinniśmy skupić się na Lydii. To ona najbardziej potrzebuje naszej pomocy.

                   Wiedziałam, że musiałam zachować spokój i zimna krew, aby jeszcze bardziej nie podburzać osób znajdujących się w moim otoczeniu. To nie było łatwe zadanie, ale zamierzałam się go podjąć tak mocno i sprawnie, jak tylko byłam w stanie. Musiałam skutecznie odrzucić od siebie złe myśli i postarać się, aby każdy z nich myślał pozytywnie, nawet jeśli nasza sytuacja wydawała się być gówniana. Musiałam przekonać ich do tego, że razem jesteśmy w stanie pokonać zło, które chce nas zniszczyć, nawet jeśli sama w to do końca nie wierzyłam.

- Oczywiście – prychnęła Malia. - Teraz najważniejsza jest Lydia, nikt inny Cię nie interesuje.

- O co Ci chodzi? Lydia jest w niebezpieczeństwie, więc uważam, że powinniśmy skupić się na jej osobie. Zawsze staraliśmy się ratować tych, którzy najbardziej potrzebowali tej pomocy w danym momencie.

- I to jest Twój problem, Nina – warknęła wściekle brunetka. - Ty zawsze skupiasz się na tych, którzy aktualnie mają problemy, totalnie olewając całą resztę.

                    W tym momencie poczułam się jak ktoś winny. Owszem, zawsze brałam pod uwagę najpierw osoby, które były w jakiś sposób zagrożone przez naszych wrogów, gdyż uważałam, że ratunek tych osób jest najważniejszy, ale czy to źle? Czy to był właśnie ten błąd, o którym kiedyś mówiła mi mama? Czy to właśnie to miało zaważyć na moich relacjach z innymi? Byłam pewna, że każdy zrozumie moją decyzję i stanowisko, ale najwyraźniej mocno się przeliczyłam.

- Zawsze każdy z was był dla mnie ważny – powiedziałam, chcąc uspokoić nieco sytuację. - Każdy z was ma swoje własne miejsce w moim sercu.

- Oczywiście, gadka musi być taka sama – prychnęła dziewczyna. - Prawda jest taka, że Ty liczysz się z uczuciami tych, którzy są w tarapatach.

- Nie prawda – warknęłam, wyprowadzona z równowagi. - Zależy mina was wszystkich jednocześnie.

- Doprawdy? - wtrącił nagle Liam. - To dlaczego nie uratowałaś Hayden, chociaż wiedziałaś, że mi na niej zależy?

- Nie mogłam – westchnęłam, gdy kolejny raz musiałam się z tego tłumaczyć. - Nie jestem Klaus'em, który potrafi zamieniać wilkołaki w Hybrydy.

- A moim zdaniem mogłaś ją uratować.

- Nie mogłam, Liam – warknęłam, wyprowadzona z równowagi. - Myślisz, że gdybym mogła uratować jej życie, to tak po prostu sprowadziłabym na nią śmierć?

- Tak, bo szczęście innych obchodzi Cię najmniej.

                  To był argument, który trafił prosto w moje serce. Owszem, byłam złośliwa i niekiedy nieczuła, ale nigdy wobec moich bliskich. Zawsze robiłam wszystko, aby ich życie wyglądało o wiele ciekawiej niż moje, a przynajmniej tak mi się wydawało. Chciałam ich szczęścia, pragnęłam oszczędzić im bólu, który mógł ich spotkać. Marzyłam o tym, aby ich życie było o wiele lepsze niż moje. Gdzie zatem popełniłam błąd? Dlaczego zostałam oceniona w ten sposób? Czy faktycznie faworyzowałam niektóre osoby z naszego stada?

- Przegiąłeś – warknął wkurzony Alfa.

- Scott – mruknęłam ostrzegawczo, patrząc na chłopaka.

- Ona nigdy nie myślała o sobie – powiedział twardo chłopak, całkowicie mnie olewając. - Ona zawsze myślała o innych.

- A Ty jesteś tym, który zawsze jej wierzył? - prychnęła Malia. - To Ty zawsze miałeś problem z jej wiarygodnością. To zawsze Ty na nią naskakiwałeś, że robiła wszystko pod siebie, nigdy pod innych. Co się stało, że nagle zmieniłeś zdanie, co?

- Przejrzałem na oczy – odparł chłopak. - Zobaczyłem to, czego nie widziałem wcześniej przez klapki na oczach, które zostały mi nasunięte.

- Ty sam je sobie nasunąłeś – wtrącił Liam. - Ty sam doprowadziłeś do tego, że się rozpadliśmy, a ona Ci w tym pomogła.

                      W pewnym momencie rozpętała się tak mocna awantura, że pozostało mi tylko modlić się do tych na górze, którzy jeszcze stali po mojej stronie, aby nikt nie wysunął pazurów. Byłam w kropce, bo nie bardzo wiedziałam, kogo najpierw łapać i uspokajać. Każda z tych trzech osób była wściekła i posiadała cechy charakteru, które ciężko było zwalczyć. Scott był nieugięty, choć czasami nieumyślnie głupi. Zawsze jednak starał się stawiać na prawdomówność i dobro, którym zamierzał kierować się przez całe życie. Malia od początku była żywiołowa i każda sytuacja, która pojawiła się nagle, była dla niej piorytetem, przez który odrzucała to, co zdarzyło się wcześniej. Liam natomiast dosyć często kierował się sercem, a nie rozumem, patrząc na wszystko przez pryzmat miłosnych okularów i wierząc w to, co mu serce podpowiada. A ja? Cóż, od zawsze chciałam wyłapać wszystkie te cechy i scalić je w jedno, jednak jakoś, dziwnym trafem, nigdy mi się to nie udało.

                   Chciałam ich wszystkich uspokoić na tyle mocno, aby móc wypowiedzieć choć jedno słowo, lecz każda z moich prób kończyła się fiaskiem. Oni byli tak bardzo mocno napaleni na wzajemną awanturę, że w tamtym momencie totalnie dopłynęli i całkowicie zapomnieli o mojej osobie. Byłam dla nich duchem, który idealnie wtapiał się tło i nie był w stanie powstrzymać ich temperamentów.

                   Byłam cierpliwa, przynajmniej do jakiegoś stopnia. Nigdy nie wybielałam swojej osoby i tym bardziej nigdy nie twierdziłam, że jestem najbielszą osobowością w naszym stadzie. Byłam zbyt ubabrana w czarną magie, aby mówić o osobie ,,Anioł.''. Zawsze jednak starałam się pokazać swoim bliskim dobrą stronę mojej osoby, aby nigdy nie mieli wątpliwości, czy mi zaufać i czy się mnie bać. Chciałam być dla nich oparciem, na które zawsze mogą liczyć, niezależnie od sytuacji. W tym momencie jednak pękły dosłownie wszystkie hamulce, które pozwalały mi być ,,dobrą" Niną, ukazując tą stronę, którą tak bardzo pragnęłam przed nimi ukryć.

- Dosyć! - krzyknęłam, ukazując swą złowrogą twarz. - Czy wymożecie się choć na chwile przymknąć?!

                       Tak, zrobiłam coś, czego nigdy nie chciałam zrobić. Pokazałam swoim bliskim twarz, którą tak mocno przed nimi skrywałam. Wiedziałam, że czerwone oczy i czarne żyły wyłaniające się spod oczu wcale ich nie uspokoiły, a wręcz przeciwnie, przeraziły. Nie miałam jednak wyjścia, musiałam ich jakoś uciszyć. Nie miałam również cierpliwości, która pozwoliłaby mi na dalsze wysłuchiwanie ich żali i nerwów, które aż kipiały z ich organizmów. Musieliśmy działać razem, choć to pojęcie, aktualnie, zdawało się być dla nas nieznane.

- Gdybyś nie udawała idealnej, to by się nic nie stało – mruknął Liam.

- Słucham?! - zapytałam zdziwiona i jednocześnie poirytowana, kierując w jego stronę swój wzrok.

- Zawsze powtarzałaś, że możesz wszystko, a w rezultacie wychodziło na to, że jesteś tak samo słaba, jak my.

- Nigdy nie powiedziałam, że jestem najlepsza – warknęłam, starając się nie wybuchnąć kolejny raz, bo to tylko jeszcze bardziej pogorszyłoby i tak naszą trudna sytuację.

- Na każdym kroku było czuć, że jesteś od nas lepsza.

- Bo posiadam moce, których wy nie macie – odparłam spokojnie. - Mogę więcej, ale to wcale nie oznacza, że uważam się za lepszą od was.

- Pokazywanie tego, że jesteś na równi z nami, szło Ci całkiem kiepsko – prychnęła Malia, nie patrząc na moją osobę.

- Chciałam, aby każdy czuł się równy – zaczęłam tłumaczyć, w głębi duszy modląc się o to, aby nie wybuchnąć albo aby asteroida walnęła wprost w nas. Przynajmniej wtedy nie musiałabym tłumaczyć im czegoś, co wiedzieli od samego początku. - Chciałam, aby każdy z was czuł się na tym samym poziomie, nie faworyzując nikogo, tym bardziej mnie samej.

- Coś słabo Ci to wychodziło. Każdy wiedział, że jesteś najlepsza, że potrafisz najwięcej, że jesteś niezniszczalna i nie do pokonania.

- To nie moja wina, że urodziłam się taka, jaka jestem – powiedziałam spokojnie, wbijając sobie przy tym paznokcie w dłonie, aby choć trochę ulżyć sobie w nerwach poprzez ból. - Nie wybrałam sobie losu, który mnie spotkał. Ale skoro mam jakiś wpływ na przyszłość, to chciałam zrobić wszystko, aby wyglądała ona korzystnie dla was.

-Szkoda tylko, że nie zawsze czytałaś między wierszami –mruknęła Malia, czym kompletnie mnie zaskoczyła.

                  Owszem, nie miałam żadnego stopnia psychologicznego, tym bardziej, psychiatrycznego. Nie potrafiłam odczytywać wszystkich emocji, które biły od moich bliskich. Nie byłam dobra w odgadywaniu ich aktualnych stanów, nie wchodząc im przy tym do umysłów. Skoro nikt z nich nie chciał podzielić się swoimi przemyśleniami na głos, ja nie zamierzałam przekraczać ich stref komfortu i prywatności. Wychodziło jednak na to, że to był cholernie wielki błąd z mojej strony. Mogłam od początku kontrolować ich umysły, a wtedy wiedziałabym, co myślą i jak postąpić w danej sytuacji.

                  Nie wytrzymałam tego co mówili Liam i Malia. Nie mogłam słuchać tego, jak wzajemnie obarczają moją osobę winą za rozpad stada. Nie mogłam dłużej znieść oskarżeń, które były rzucane w moją stronę. Zawsze chciałam dla nich dobrze, ale oni sądzili inaczej. Dowiedziałam się o sobie rzeczy, które nigdy by mi przez myśl nie przeszły. Nie wytrzymałam i powiedziałam to, co mi ślina na język naniosła i to, czego mogłam w późniejszym czasie cholernie mocno żałować:

- Chyba faktycznie nie powinniśmy stać się stadem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro