ROZDZIAŁ 98

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

               Świat był skonstruowany w ten sposób, aby nikt w życiu nie miał zbyt lekko. Każdy ruch, decyzja czy kierunki były podyktowane wcześniej, bez wiedzy konkretnej osoby. Każda istota, śmiertelna czy nieśmiertelna, należąca do śmiertelnych czy tych bardziej wytrzymałych, musiała robić to, co kto wcześniej sobie tak wymyślił. Świat wcale nie był przyjazny dla nikogo, stworzył jedynie scenerie, na której mogliśmy odgrywać wcześniej przez kogoś narzucone scenki.

                  Minęło wiele czasu, zanim zdałam sobie sprawę z tego, że moi rodzice i siostra nie byli jedynymi osobami, których mogłam nazwać rodziną. Z czasem okazało się, że na tym świecie istniały osoby, którym mogło na mnie zależeć, niezależnie od statusu krwi i pochodzenia. Osoby, które otoczyły mnie troską i nauczyły tego, że więzy krwi nie mają znaczenia. Ludzie, którzy otworzyli przede mną świat i pokazali go z zupełnie innej perspektywy.

                   Tata zawsze powtarzał, że nie ma znaczenia rasa i miejsce, z jakiego pochodzimy, a liczą się jedynie nasze własne intencje, z jakimi wychodzimy do innych. To właśnie nasze myślenie i nastawienie miało największe znaczenie, a podział, jaki został wpojony naszym rasom kilkaset lat temu, nie miał żadnego znaczenia. To wszystko zależało od nas, od ludzi czy istot nadprzyrodzonych, jak nasza przyszłość zostanie skonstruowana. To od nas zależała wojna między nami, nieśmiertelnymi, a śmiertelnymi. To do nas należała decyzja, czy byliśmy w stanie żyć w zgodzie z innymi, niż my sami.

                  Niejednokrotnie zastanawiałam się, kto jest tym gorszym na świecie. Było wiele opcji, z których wybrałam dwie, najbardziej przewodzące resztą, nieśmiertelni kontra śmiertelni. Było wiele zmianek o tym, że to śmiertelnicy wykańczają naszą ziemie, jednak jeszcze więcej złego było o tych nieśmiertelnych, którzy pozbawiali życia niewinnych osób. W pewnym momencie, gdy analizowałam te wszystkie przypadki, zaczynałam gubić się w tym, kto z nas był tym gorszym.

                   Od zawsze miałam do czynienia z tymi ze świata nieśmiertelnych, nadprzyrodzonych, innych, stworzonych przez odmieńców. Rzadko kiedy, z własnej woli, zapuszczałam się w świat ludzi. Pomimo tego, co wpajali mi rodzice, byłam cholernie negatywnie nastawiona do nich i do ich kultury. Byłam przeciwieństwem mojej siostry, Elizabeth, która wręcz podziwiała ludzi za ich siłę i zapał do pracy. Dla mnie byli zwykłymi pionkami w grze, dla niej to były niesamowite osoby, które na wszystko potrafiły zapracować samodzielnie.

                   Ja i Elizabeth byłyśmy niczym ogień i woda, ziemia i powietrze, niebo i ziemia. Odkąd pojawiłam się na świecie każdy wiedział, że będę totalnym przeciwieństwem własnej siostry. Ona była uosobieniem cnót i dobroci, ja natomiast przejawiałam złość i agresje od najmłodszych lat. Gdy ona okazywała się być oazą spokoju, ja byłam zbyt narwana, aby myśleć o jakichkolwiek konsekwencjach. Nigdy nie słuchałam starszych, gdyż w mojej głowie zakodowało się to, że to ja byłam tą lepszą, silniejszą, niezwyciężoną. Z biegiem lat okazywało się, że popełniałam zbyt wiele błędów, aby teraz żyć spokojnie.

                   Gdy tylko zobaczyłam Lydie wiedziałam, że muszę działać niemal natychmiast. Jej stan nie pozwalał nam na odkrycie tego, co działo się przez kilkanaście godzin wstecz. Razem ze Scotte'm musieliśmy myśleć o jej zdrowiu, a nie o tym, co wydarzyło się podczas jej nieobecności i o tym, czy mogła nam coś zdradzić na temat Doktorów. Kolejny raz, podczas mojego życia, musiałam postawić na dobro kogoś innego, niż mnie samej. Może to i było dziwne, ale powoli zaczynałam się do tego przyzwyczajać.

               Tak szybko, jak to tylko było możliwe, wpakowaliśmy Lydie do samochodu i ruszyliśmy w kierunku szpitala. Miałam dziwne wrażenie, że moja magia nie była w stanie jej pomóc, gdyż Doktorzy doskonale wiedzieli, z kim mają do czynienia. Musiałam zastosować więc bardziej ludzkie sztuczki, wioząc własną przyjaciółkę do szpitala, w którym mało kto zdawał sobie sprawę z istnienia sił nadprzyrodzonych.

                Scott siedział na tylnich siedzeniach samochodu, podtrzymując ciało nieprzytomnej przyjaciółki. Musiałam zrobić wszystko, aby podróż do szpitala minęła nam szybko i jednocześnie bezpiecznie. Nie miałam w tym zbyt dużej wprawy, ponieważ zawsze kierowałam się czasem, jednak tym razem musiałam myśleć nie tylko o sobie, jako o tej nieśmiertelnej, ale również o tych, których mogłam w przeciągu kilku minut stracić.

                Włączyłam ogrzewanie na maksa, choć wiedziałam, że zarówno ja, jak i Scott, wcale nie będziemy czuć się komfortowo. Oboje jednak byliśmy nastawieni na ratunek Lydii i nasze własne odczucia nie miały tu nic do gadania. W końcu my mogliśmy się zregenerować, ona nie bardzo. Musieliśmy zrobić dosłownie wszystko, aby ogrzać jej zmarznięte ciało.

               Jechałam tak szybko, jak tylko mogłam, jednocześnie mając na uwadze to, kogo wiozę w swoim samochodzie. Było mi cholernie przykro z powodu stanu Lydii i tego, co musiało ją spotkać. Byłam zła, ponieważ, kolejny raz, zostałam przechytrzona przez Doktorów, którzy najwyraźniej znali każdy mój ruch i potrafili przewidzieć moje następne kroki. Wizja o tym, że Theo Raeken miał specjalne zadanie wobec nas nabierało coraz to większego znaczenia.

- Ona z tego wyjdzie, prawda? - do moich uszu doszedł szept Scott'a.

- Wyjdzie – zapewniłam, zerkając na niego w lusterku wstecznym. - Ona jest zbyt silna, aby to ją zabiło.

- Wierzysz w to?

- Wierzę w was – odparłam stanowczo, zaciskając dłonie na kierownicy. - Czasami nawet bardziej niż w siebie.

                   Bywały momenty, w których zaczynałam wątpić w swoją osobę. Zdarzały się sytuację, w których stawiałam siebie na niższym szczeblu, niż własnych wrogów. Nigdy jednak nie traciłam wiary w moim bliskich, nawet jeśli niejednokrotnie o tym głośno mówiłam. Zawsze, gdzieś w głębi serca wiedziałam, że te osoby osiągną naprawdę wiele, z moją pomocą czy bez niej.

               Wiedziałam, że wiara w tym momencie to było jedyne, co miałam. Musiałam wierzyć, chociażby po to, aby trzymać się przy zdrowych zmysłach. W takich momentach, jak ten, musiałam pocieszać nie tylko siebie, ale również Scott'a, osobę bliską mojemu sercu. Ze wszystkich sił musiałam pokazać to, jak bardzo wierzyłam w powodzenie naszej misji, aby inni również w to uwierzyli. Misja była trudna, ale nie była czymś, z czym mogłabym sobie nie poradzić.

                 Znalezienie najbliższej drogi do szpitala wcale nie było takie proste, jak mogłoby się wydawać. Nerwy, które mnie zżerały z każdej strony, były naprawdę ogromne. Nie potrafiłam logicznie myśleć, więc, na tą chwilę, moją jedyną bronią była magia. Totalnie zapomniałam o tym, że istnieje coś takiego jak telefon, dzięki któremu moglibyśmy dotrzeć na miejsce troszeczkę szybciej, gdybyśmy tylko wyznaczyli najkrótszą trasę do tego cholernego szpitala.

                 Moje życie zazwyczaj polegało na tym, że miałam pięć minut szczęścia w zamian za godzinę pecha, tak mniej więcej. Zdążyłam już przyzwyczaić się go tego, że skoro idzie mi w czymś za dobrze, to za chwile wyskoczy jakiś królik z któregoś kapelusza i zmieni moje życie w totalne piekło. Byłam na to gotowa, ale nie w momecnie, gdy jedna z osób mi bliskich była bliska przejścia na drugą stronę.

- No chyba sobie jaja robicie – mruknęłam, po gwałtownym zahamowaniu samochodu.

                  Coś czułam, że moi pasażerowie nieźle odczuli mój gwałtowny ruch, ale byłam zbyt przejęta tym, co widziałam przed sobą, aby zainteresować się tym, co działo się za mną. Nie było co ukrywać, moja osobowość była tak skomplikowana, że czasami nawet ja nad samą sobą nie nadążałam. W związku z tym nigdy niemiałam prawa wymagać od nikogo tego, aby mnie rozszyfrował czy chociażby podążał moim tokiem myślenia.

                   Przed sobą miałam piękny radiowóz, który skutecznie zablokował mi drogę. Stał w poprzek drogi, jakby myślał, że to jedna z akcji, w której mógł złapać jakiegoś pirata drogowego. Na jego nieszczęście tym piratem byłam ja, wściekła, niebezpieczna i nieobliczalna w jednej osobie. Miał jednak kapkę szczęścia, ponieważ nie jechałam sama. Gdybym nie miała pasażerów to, zapewne, wjechałabym w niego z całą prędkością, jaką tylko mogłam wyciągnąć z tego auta, i totalnie olałabym jego stan po wypadku. Cóż, tym razem wypadało myśleć nie tylko o samej sobie.

- Starszy posterunkowy Barsch – powiedział ostro facet, który podszedł do naszego samochodu. - Poproszę o dokumenty.

- Czy Ty stałeś po głupotę, gdy rozdawali inne ciekawe cechy? - zapytałam opryskliwie. - Nie pokażę Ci żadnych dokumentów, bo niby na jakieś postawie, co?

- Przekroczyła Pani prędkość, a moim obowiązkiem jest łapanie piratów drogowych, do których się Pani zalicza.

- A moim obowiązkiem jest wyssać z Ciebie krew, według kiedyś stworzonej tradycji – przewróciłam oczami. - Śpieszę się, mam ranną osobę na pokładzie.

- Najpierw okaże Pani dokumenty, później pomyślimy nad tym, w jaki sposób przekazać pokrzywdzoną odpowiednim służbom.

                   Czy już kiedyś wspominałam o tym, że mam cholernie małą cierpliwość? Ten gość działał mi na nerwy jak nikt wcześniej! Wie, że mam na pokładzie kogoś, kto pilnie potrzebuje pomocy ze strony medyków, a ten chce wyżebrać ode mnie dokumenty, których nigdy w życiu nie miałam! Tak, moje prawo jazdy dawno gdzieś przepadło w czeluściach bałaganu, ale jakoś nigdy szczególnie się tym nie martwiłam. Od czego w końcu miałam magie?

- Ona potrzebuje natychmiastowej pomocy, inaczej się wyziębi i umrze.

- Proszę o zgaszenie silnika i opuszczenie samochodu – odparł służbowo facet wyglądający na trzydziestkę.

- Czy Ty, kurwa, nie rozumiesz, że mam pacjenta w samochodzie? Rozumiesz cokolwiek z tego, co do Ciebie mówię, czy odznaka policyjna całkowicie przyćmiła Twój, i tak mały, rozumek?

- Nie wygląda mi Pani na medyka, a tym bardziej na psychologa czy psychiatrę.

- A Ty nie wyglądasz mi na policjanta, jednak jakaś resztka szacunku do Ciebie w dalszym ciągu pozostaje.

- Nie wydaje mi się, aby była Pani miła i okazywała szacunek dla mnie.

- To Ty chyba nigdy nie widziałeś, jak ktoś taki, jak ja, traktuje policje – parsknęłam.

- Proszę wyłączyć silnik i wyjść z rękoma uniesionymi nad sobą na zewnątrz.

- Proszę się odpierdolić i dać mi jechać dalej, inaczej użyję przymusu nadzwyczajnego wobec Pana.

                   No cóż, może i nie byłam idealnym negocjatorem pomiędzy śmiertelnymi czy tam nieśmiertelnymi, ale to wcale nie oznaczało, że trzeba było wyciągać na mnie broń. Facet, który jeszcze chwile temu miał zaciętą minę i chęć zapięcia mi na dłoniach kajdanek, w tym momencie stał i mierzył do mnie z broni, jakbym była jakiś cholernym mordercą, co to uciekł z więzienia. Niby to było śmieszne, ale jakoś w tej chwili nie było mi do śmiechu i nie bardzo ogarniałam jego żart.

- Ostatni raz proszę o dokumenty, bo za chwilę będę musiał użyć siły.

- Ha! - parsknęłam. - Powodzenia ci życzę.

- Nina, nie mamy czasu – mruknął z tyłu Scott. - Z nią jest coraz gorzej.

- Słuchaj, pacanie – wściekłam się, słysząc słowa przyjaciela. - Na tylnim siedzeniu mojego auta leży nieprzytomna dziewczyna, która potrzebuje natychmiastowej pomocy medyka. Jeśli zaraz mnie nie puścisz, to zabiję Cię z zimną krwią i odeślę Twoje martwe ciało dzieciom na pamiątkę.

- Nie mam dzieci – stwierdził wystraszony policjant.

- Nic dziwnego, skoro zapewne nie masz zbyt dobrego sprzętu miedzy nogami – parsknęłam. - Puścisz nas, czy mam użyć siły?

- Da mi Pani dokumenty, czy mam użyć siły?

- Sam się o to prosiłeś - warknęłam, łapiąc za klamkę od drzwi.

                Dobra, może moje zachowanie nie do końca należało do tych spokojnych, ale, kurwa, miałam wyziębioną przyjaciółkę na pokładzie, która natychmiast potrzebowała pomocy medycznej. W tym momencie każda minuta była na wagę złota, a ten gość najwyraźniej poczuł się zbyt pewnie w swojej roli. Łapanie wariatów drogowych? Byłam za, ale ja do nich nie należałam. To, że czasami zapominałam o prędkości wcale nie czyniło mnie mordercą na drodze, przecież od zawsze uważałam na żywych, wchodzących nagle na jezdnię. Nigdy w życiu nie zabiłam jeszcze nikogo, jadąc samochodem, a to przemawiało na moją korzyść, prawda?

- Co tu się dzieje? - zapytał nagle znajomy głos, przez co lekko mnie zmroziło.

- Ta Pani stawia opór, nie chce okazać dokumentów - powiedział policjant wcześniej wymuszający na mnie posłuszność.

- To trzeba ją... - nagle urwał, patrząc wprost na mnie. - Nina?

- Hej, Jordan – mruknęłam lekko się uśmiechając. - Jak leci?

- Czy Ty zawsze musisz się pakować w kłopoty?

- Tylko wtedy, gdy ktoś z grona moich bliskich lub ja sama jest w niebezpieczeństwie.

- A Tym razem kto jest? Ty?

- Nie – pokręciłam lekko głową. - Ona.

                  Wiedziałam, że Jordan, w jakiś dziwny i niezrozumiały mi sposób, był przywiązany do Lydii. Może to był efekt ich osobowości, może drugiej natury, a może po prostu darzyli się jakimś uczuciem. Wiedziałam natomiast to, że żadne z nich nie chciało krzywdy drugiego. Byłam niemal pewna, że w momencie, w którym Jordan zobaczył bezwładne ciało Lydii, od razu zmiękło mu serce.

- Ona potrzebuje pomocy, Jordan – powiedziałam spokojnie. - Ja nie potrafię jej pomóc.

                  Parrish był człowiekiem honoru, tego nikt nie mógł mu odebrać. Pomimo tego, że od niedawna był zamieszany w świat nadprzyrodzony, on doskonale znał granice, która przecina oba te światy. Wiedział, kiedy ma się zachować jak poważny policjant i kiedy zachować się jak istota nadprzyrodzona. Może każdy z mundurowych powinien znać prawdę o naszym świecie? Może wtedy wszystko wyglądałoby inaczej?

- Niech jadą – powiedział poważnie Jordan. - Uważajcie na siebie – szepnął, patrząc prosto w moje oczy.

- Co? - zapytał drugi mundurowy. - Ty ich puszczasz? To wbrew prawu!

- To ja jestem dowódcą naszej załogi i to ja podejmuję decyzję.

- Nie możesz ich tak po prostu puścić!

- Mogę i właśnie to robię – odparł spokojnie Parrish. - Ale następnym razem od naszej wspólnej kawy tak łatwo nie uciekniesz.

- Chyba nawet nie będę chciała – uśmiechnęłam się z wdzięcznością, ostatni raz patrząc na jego twarz, i wcisnęłam gaz do dechy.

                Jordan był mężczyzną, którego kiedyś mogłam sobie jedynie wyśnić. Był uprzejmy, szarmancki, miły i elegancki. Posiadał maniery i wiedział, w którym momencie się wycofać. Znał wiele sekretów, które nie powinny dotrzeć do jego uszu. Czy mogłam stworzyć z nim jakąś bardziej zażyłą relację? Tego nie wiem, ale nikt nie powiedział, że jest to niemożliwe.

                 Po związku z Derek'iem miałam w sobie dziwną blokadę, której za nic na świecie nie potrafiłam przeskoczyć ani zniszczyć. Ten cholerny brunet tak mocno odcisnął swoje piętno na moim umyśle, że nawet czary nie były w stanie się go pozbyć. Prawda jednak była taka, że nasz związek to już przeszłość i każde z nas powinno iść w swoją stronę. Niby jaką miałam pewność, że nie poznał kogoś w Nowym Orleanie i się nie zakochał, zapominając o mnie?

                  Czułam palący wzrok na moich plechach, i, choć niechętnie, zerknęłam w lusterko wsteczne. Zobaczyłam w nim odbicie mojego przyjaciela, który wpatrywał się we mnie z szyderczym uśmieszkiem wymalowanym na jego młodej twarzy. Chłopak, który znał moje uczucia i myśli, przynajmniej połowicznie, właśnie w tej chwili się ze mnie nabijał, jakby odkrył najbardziej zabawny kawał świata.

- Nawet się nie odzywaj – warknęłam, odwracając od niego wzrok. - To może grozić śmiercią.

- Przecież nic nie mówię – parsknął chłopak.

- Wystarczy mi Twoja mina – mruknęłam. - Ani słowa o tej sytuacji.

- A o osobach biorących w niej udział?

- A chcesz skończyć dwa metry pod ziemią? - warknęłam wkurzona.

- Zdecydowanie nie – chłopak odpowiedział z nutką pewności w głosie.

- Moja odpowiedź na Twoje pytanie jest taka sama.

                 Uwielbiałam Scott'a i niejednokrotnie przymykałam oko na jego wybryki. Znał mnie jak nikt inny znajdujący się w tym cholernym mieście, a to dawało mu jakąś tam przewagę nad resztą, co dosyć często zdarzało mu się wykorzystywać. On ewidentnie czytał w moich myślach, ponieważ był pewien tego, że za żadne skarby go nie skrzywdzę. Był nikt, na kogo, świadomie, nigdy nie podniosłabym ręki.

                  Po kilku minutach w ciszy nareszcie udało mi się dojechać do szpitala, bez zbędnych kontroli po drodze. Bałam się o stan Lydii, bo w myślach widziałam rozkładające się ręce lekarzy z niewiedzy na temat jej stanu i dolegliwości. Osobiście wiedziałam, że moja magia nic nie mogła tu pomóc, gdyż Doktorzy zbyt dobrze znali mnie i moje postępowanie. A jeśli jednak popełniłam błąd? Jeśli jednak to nie oni maczali w tym palce, a ja mogłam ją uratować?

                 Wysiedliśmy z samochodu tak szybko, jak to tylko było możliwe. Scott od razu złapał Lydie i uniósł ją na rękach, ukazując mi tym samym jej nieprzytomne ciało. Miałam milion myśli i jeszcze więcej wojen we własnym ciele. Jeśli faktycznie mogłam jej pomóc, jednak przez presje ze strony Doktorów to właśnie ich oskarżyłam o jej stan? Co, jeśli oni nie mieli z tym nic wspólnego, a moja magia zdołałaby ją uratować? Wyglądało na to, że byłam zbyt słaba, aby to sprawdzić, i wysłałam ją do zwykłego, ludzkiego szpitala, ryzykując jej życiem.

- I tak o tym pogadamy – odparł Scott, kierując się do wejścia budynku.

- Co? - zapytałam zdziwiona, w odpowiedzi otrzymując tylko ciszę.

                    Tak, Scott był dobry w wyprowadzaniu mnie z równowagi, to wiedzieli wszyscy. Ale był jeszcze lepszy w wprowadzaniu mnie w stan osłupienia. Potrafił czasami rzucić takim tekstem, przez który mój umysł pracował na zwolnionych obrotach, pozwalając mu obmyślić drogę ucieczki. Tym razem jednak postanowiłam nie dać się tak łatwo i w bardzo szybkim tempie dogoniłam przyjaciela.

- Zły czas na bawienie się w swatkę, Scott – mruknęłam, wchodząc do budynku szpitala.

- Nigdy nie jest zły czas na miłość.

- Kto Cię nauczył tak perfekcyjnie kłamać?

- Ty – chłopak uśmiechnął się lekko. - Z czasem okazuje się, że jesteś całkiem niezłą nauczycielką.

- Co?- spojrzałam na niego, nie do końca ogarniając całą sytuację.

- Scott? - zapytała zdziwiona Melissa. - Nina? Lydia?! Co jej jest?

- Tego nie wie nikt – wzruszyłam ramionami. - Podejrzewam hipotermię.

- To chyba jakaś klątwa – mruknęła pielęgniarka, przywołując ruchem dłoni jakiegoś faceta z wózkiem. - To zdecydowanie ma ze sobą coś wspólnego.

- O czym Ty mówisz, Melissa? - zapytałam, z całych sił starając się ukryć własny niepokój.

- To wy nic nie wiecie? - kobieta spojrzała na nas zdziwiona. - Szeryf u nas leży, Stiles go przywiózł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro