ROZDZIAŁ 99

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                 Uczucie bezsilności w końcu dopadało każdą żyjącą istotę na tym świecie. Każda z osób mających jakiekolwiek odruchy człowiecze poznała smak smutku, straty czy cierpienia. Na tym świecie nie było osoby, która, choć przez chwile, nie poczułaby się źle i bezsilnie. Właśnie tak był skonstruowany ten świat, aby pokazać nam to, co w nim było najgorsze.

                Kiedyś zastanawiałam się nad tym, dlaczego to akurat mnie spotyka wszechogarniający pech. Dlaczego to właśnie ja zostałam postawiona naprzeciw największym próbom w dziejach ludzkości. Z czasem jednak zobaczyłam, że nie ja jedyna muszę zmierzyć się z tym, co złe i z tym, co boli najbardziej. Śmierć była nieunikniona i nikt nie potrafił stawić jej czoła, nie wystawiając przy tym żadnych ofiar.

                  Słowa Melissy dosyć mocno mną wstrząsnęły, ponieważ Szeryf był mi bliski. Nie miałam pojęcia o tym, że tu trafił. Nie wiedziałam, że było z nim źle, chociaż od samego początku podejrzewałam, że pozostawienie go samego z synem nie było najlepszym pomysłem, na jaki mogłam wpaść. Coś czułam, że Doktorzy nie zostawiliby go w swojej tajnej chatce bez niespodzianek. Skoro oni wystawili go nam jak na tacy, to mogło jedynie oznaczać to, że z nim było coś nie tak.

                 Melissa, jak na profesjonalną pielęgniarkę przystało, od razu zawołała mężczyznę, który w ekspresowym tempie podjechał do nas z wózkiem. Scott przekazał w inne ręce naszą przyjaciółkę, choć miałam co do tego małe obawy. Melissa jednak skutecznie przekonała mnie do tego, że personel w tym szpitalu jest dobry i trzyma się z daleka od nadprzyrodzonych dram, które się wokół nas rozgrywały.

- Nic jej nie zrobią? - zapytałam niepewnie, odprowadzając nieprzytomną Lydię wiezioną na wózku do windy. Zdecydowanie ta cała sytuacja źle wpływała na moje szare komórki.

- Tu nikt jej nie skrzywdzi - zapewniła Pani McCall. - Tu nikt jej nie zaszkodzi.

- Mam taką nadzieję – mruknęłam, gdy drzwi windy zamykały się, oddzielając mnie od Rudej. - Co z Szeryfem?

- Tu jest trochę gorzej – westchnęła ciężko Melissa. - Jest problem.

- Jaki? - spojrzałam na nią, z całych sił starając się ukryć swoje zaniepokojenie jej słowami.

- Żaden lekarz nie wie, co mu jest – odpowiedziała niepewnie kobieta. - Nikt nie wie, co mu dolega i jak go leczyć.

                To był dla mnie cios poniżej pasa. Nie miałam oczywiście nikomu tego za złe, jednak, gdzieś w głębi duszy wierzyłam w to, że ludzcy lekarze są jedynymi osobami, które mogą komukolwiek pomóc. W naszej sytuacji to właśnie ludzie byli bardziej przydatni, ponieważ czasami istoty nadprzyrodzone nie miały pojęcia, jakich ,,narzędzi'' używali ludzie. Wyglądało na to, że kolejny raz popełniłam błąd, za który ktoś mógł słono zapłacić.

- Gdzie on jest? - zapytałam spokojnie. - Jak się czuje Stiles?

                Miałam okropne wyrzuty sumienia, ponieważ zostawiłam nastolatka sam na sam z ojcem, który mógł w każdej chwili opuścić nasz świat. Byłam na siebie zła, ponieważ w żaden sposób nie potrafiłam się rozdzielić, aby pomóc wszystkim, którzy potrzebowali mojej pomocy. Byłam zła, ponieważ kolejny raz okazało się, że mój wróg był silniejszy i sprytniejszy ode mnie.

- Chodźcie, zaprowadzę was – odparła Melissa. - Jednak nie zdziwcie się, jeśli Stiles nie będzie w zbyt dobrej kondycji.

- O to akurat nie musisz się martwić – prychnęłam. - Byłam na jego miejscu, choć moja historia zakończyła się dosyć szybko i nieco tragicznie.

                 W dalszym ciągu miałam sobie za złe śmierć taty, która była początkiem mojego końca. Gdybym, chociaż przez chwile pomyślała o rodzicach, a nie o samej sobie, może moja historia potoczyłaby się inaczej. Czasami wystarczyło jedynie posłuchać tych, którzy żyli na tym świecie dłużej, niż my sami, a wszystko mogłoby być inaczej. Szkoda, że dopiero teraz to do mnie docierało. Cóż, było za późno dla mnie i mojej rodziny, jednak istniał ktoś, kogo mogłam jeszcze uratować.

                 W niektórych momentach mojego życia potrzebowałam kogoś, kto przyjdzie, strzeli mnie w twarz i powie ,,To nie jest Twoja wina, tak miało być''. Musiałam usłyszeć zapewnienie, dzięki któremu przestałabym żyć przeszłością i nie chowałabym w sobie tego bólu i cierpienia, które powoli zaczynało się wylewać. Potrzebowałam kogoś, kto raz na jakiś czas wstrząśnie mną na tyle mocno, abym mogła wrócić do świata teraźniejszego, zapominając o przeszłości. Potrzebowałam kogoś, kto potwierdzi mi to, co mówią niektórzy dookoła mnie, że byłam potrzebna tym najbardziej potrzebującym i tym najbardziej narażonym na niebezpieczeństwo. Potrzebowałam, aby ktoś mi powiedział, raz na jakiś czas, że byłam potrzebna, tak po prostu.

               Szliśmy za Melissą, która prowadziła nas wprost do miejsca, w którym chyba nie chciałam się znaleźć. Do końca wierzyłam w to, że każda z bliskich mi osób będzie bezpieczna, a moi wrogowie jej nie dosięgną. Myliłam się, a to skutkowało cierpieniem tych, na których mi naprawdę zależało. To była nierówna walka, w której nie potrafiłam wygrać, pomimo swoich zdolności. Może tym razem okazałam się być zbyt słaba w starciu z wrogiem?

              Gdy tylko zobaczyłam Stiles'a leżącego na krzesłach wiedziałam, że ta chwila utkwi w mojej pamięci na zawsze. Chłopak był powyginany, zapewne ta pozycja nie była zbyt wygodna, jednak zmęczenie i stres zrobiło swoje. Był tym, który chciał spędzić przy swoim ojcu każdą sekundę, aby nic nie przeoczyć. Zmęczenie, które ogarnęło jego ciało, było zapewne okropne, jednak jego obecność wystarczyła, aby uratować tego, który nie powinien zbytnio spieszyć się na tamten świat.

               Widok wymęczonego Stiles'a łamał moje zimne serce, które już dawno temu powinno przestać bić. Było mi przykro, ponieważ ten chłopak wielokrotnie był lekceważony jako ten śmiertelny, a w rezultacie okazywało się, że miał w sobie więcej empatii niż cała nasza nadprzyrodzona zgraja. Robił to, czego my nie potrafiliśmy – współczuł.

                Ostrożnie usiadłam obok chłopaka, aby go przypadkiem nie zbudzić. Nie chciałam przerywać jego snu, który wydawał się być wyjątkowo spokojny. Brunet leżał w jednej pozycji, która, moim zdaniem, powinna połamać mu część kości, jednak jemu najwyraźniej było wszystko jedno. Cierpiał, a ja jedyne, co mogłam zrobić, to usiąść obok niego i głaskać go po plecach. Czy tak właśnie zachowuje się prawdziwy przyjaciel? Zdecydowanie byłam zła w te klocki.

               Byłam w potrzasku, do którego sama, poniekąd, się przyczyniłam. Doprowadziłam do sytuacji, w której musiałam wybierać pomiędzy śmiertelnością, a nieśmiertelnością. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że stanę za rozdrożu dróg i będę musiała wybierać ścieżkę, która będzie lepsza dla kogoś innego, nie dla mnie samej. Ba, ja nawet nie sądziłam, że kiedykolwiek przejdzie mi przez myśl postawienie kogoś śmiertelnego nad kimś, kto był nieśmiertelny.

                Za żadne skarby nie chciałam budzić Stiles'a i wyrywać go z krainy spokoju, stąd moje delikatne zachowanie wobec niego. Chciałam zrobić wszystko, aby poczuł się bezpiecznie i, przede wszystkim, by było mu wygodnie. Głaskałam go po plecach, w ten sposób pokazując mu, że zawsze może na mnie liczyć. Chciałam, aby był spokojny, ponieważ zdecydowanie na to zasługiwał. On nie powinien przeżywać tego, co przeżywał teraz. Ten chłopak za nic na świecie nie zasługiwał na ból i strach, który na niego spłynął.

                Za wszelką cenę chciałam pozbyć się wyrzutów sumienia, które zalewały moje ciało. Zaczynałam zastanawiać się nad tym, czy gdybym została w domu u boku Stilinskich, to czy byłabym w stanie zapobiec spotkaniu starszego z nich z lekarzami. Gdzieś tam wewnętrznie wiedziałam, że nie mogłam nic zrobić, jednak i tak miałam za złe sobie to, że pozostawiłam ich samych.

               Za każdym razem, gdy moi bliscy byli zagrożeni, zastanawiałam się, czy to wszystko nie było moją winą. Czy to właśnie nie ja byłam tym cholernym magnesem na wrogów, którzy z dnia na dzień przybywali z coraz to większym asortymentem. Może gdybym ostatnim razem nie ugięła się pod ich presją i została w Nowym Orleanie, wszystkie złe emocje pozostałyby ze mną, a nasi wrogowie nie trafiliby właśnie do tego miasta, w którym aktualnie się znajduję?

               Poczułam pod swoją dłonią jakiś ruch, na który od razu zwróciłam uwagę. Stiles zaczynał się przebudzać, a ja coraz bardziej zaczynałam się coraz bardziej stresować. Nie wiedziałam, jak chłopak zareaguje na moją obecność. Nie miałam pojęcia, jak oceni tą całą sytuację i moje zachowanie, przez które jego ojciec trafił do szpitala. Pozostawało mi jedynie wierzyć w to, że mnie zrozumie i nie będzie na mnie zły.

- Co się dzieje? - zapytał lekko przytomny Stiles. - Gdzie ja jestem?

- W szpitalu – odpowiedziałam po cichu. - Jesteśmy w szpitalu, Stiles.

- Nina? - chłopak podniósł się z ledwością, spoglądając to na mnie, to na Scott'a. - Co wy tu robicie?

- Przyjechaliśmy Cię wspierać – wtrącił Mccall, zanim ja zdołałam się odezwać. - Jak się czujesz?

- Chyba dobrze, chociaż wszystko mnie boli – mruknął chłopak, przecierając twarz. - I chyba nic nie ogarniam.

- To normalne – powiedziałam spokojnie. - Człowiek w przypływie emocji potrafi naprawdę wiele zapomnieć, nawet nie pamiętać swojego własnego imienia.

               Pomimo tego, że nie byłam nieśmiertelna, znałam niektóre z ich zachowań w różnych sytuacjach. W przypływie silnych emocji potrafili zapomnieć dosłownie wszystko, od własnego imienia zaczynając, kończąc na ostatnich minutach z ich życia. Kiedyś tego kompletnie nie ogarniałam, teraz zdecydowanie to rozumiałam. Sama niejednokrotnie miałam ochotę o czymś zapomnieć, jednak nigdy nie było mi to, niestety, dane. Może lepiej czułabym się jakoś miertelnik?

- Pojechaliście po nią, prawda? - ożywił się nagle brunet. - Co z Lydią?

- Nic jej już nie grozi – zapewniłam z lekkim uśmiechem na twarzy. - Jest bezpieczna.

- Ale gdzie jest? Co z nią?

- Nic jej nie jest, Stiles – przekonywał Scott. - Jest w tym szpitalu pod opieką dobrych lekarzy.

- Ale co ona tu robi?

- Doznała hipotermii – powiedziałam, bo doskonale wiedziałam, że chłopak sam by się o tym dowiedział, prędzej czy później. - Ale nic jej nie grozi, przeżyje to.

- Jesteś tego pewna?

- A czy ja kiedykolwiek pozwoliłam komuś z was z własnej woli umrzeć?

                  Owszem, bywało różnie w moim życiu, ale nigdy nie zdarzyła się sytuacja, w której stałabym obojętnie wiedząc, że ktoś z moich bliskich właśnie umiera. Zawsze robiłam wszystko, aby kogoś uratować, nie patrząc w takich momentach na własne zdrowie czy życie. Były rzeczy ważne i ważniejsze, a dla mnie zawsze ważniejsze było życie moich bliskich, których zamierzałam chronić do końca swoich dni.

                Nie byłam czysta w swoich postanowieniach i czynach, o tym wiedział niemal każdy, kto mnie znał. Czasami szłam na skróty, narażając bezmyślnie ludzi, na których kiedykolwiek mogło mi zależeć. Z czasem, gdy mój umysł zaczynał pojmować coś więcej, niż tylko moje własne Ja, zaczynałam patrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy. Dzięki której nauczyłam się naprawdę wiele. Momentami nawet żałowałam, że ta chwila nie przyszła do mnie szybciej.

- Co z Szeryfem? - przerwałam ciszę panującą wokół nas. - Wiadomo coś?

- Nic - westchnął załamany chłopak. - Nikt nic nie wie, nikt nic nie mówi.

- Do mówienia do ja zawsze mogę ich zmusić.

- Gdyby nie chodziło o mojego ojca to pewnie bym się zgodzić – parsknął brunet. - Tu jednak chyba Twoja siła nic nie pomoże.

                  Rozumiałam Stiles'a, chyba nawet zbyt mocno. Miałam sobie za złe to, że, pomimo moich odczuć i cholernej intuicji, zostawiłam ich samym sobie i poleciałam na ratunek kolejnej osobie. Miałam świadomość tego, że Noah mógł cierpieć, a Doktorzy zrobili coś strasznego w jego organizmie, jednak ja postanowiłam pędzić dalej, zostawiając za sobą jedynie ból i cierpienie. Taka właśnie była Nina Fortem, robiła coś szybciej, niż nad tym myślała.

                Największym moim problemem było chyba to, że nigdy nie potrafiłam skupić się na jednej osobie. Za każdym razem, gdy działo się coś złego, chciałam ratować dosłownie każdego, kto był na linii ognia. Rzadko kiedy zdarzało mi się olać jakąś inną osobę i do końca trwać przy tej jednej, której życie postanowiłam uratować na samym początku. Byłam zbyt rozchwiana emocjonalnie, może to właśnie było przyczyną mojej klęski?

- Boję się, że..

- Nie – przerwałam Stiles'owi, zanim zdążył dokończyć swoją myśl.

- Nie możemy być tego pewni.

- On nie umrze – odparłam poważnie, zaciskając wolną dłoń w pięść. - On nie umrze.

- W tym świecie wszystko jest możliwe, Nina – westchnął smutno chłopak. - Nie mogę nastawiać się na to, że wszystko będzie dobrze, skoro okoliczności mówią coś innego.

- A słonie potrafią latać – prychnęłam. - W tym świecie wszystko jest możliwe, wystarczy w to mocno wierzyć.

- A Ty w to wierzysz? - brunet wymusił na mnie spojrzenie sobie prosto w oczy. - Czy Ty wierzysz w to, że wszyscy przeżyjemy, a nasza misja się powiedzie?

                    Poniekąd wiedziałam, że Stiles miał racje, jednak nie zamierzałam się do tego głośno przyznawać. Chłopak miał swój własny instynkt, z którym nawet ja nie zamierzałam walczyć. Miał swoje własne przeczucia, którymi kierował się na co dzień i, jak do tej pory, wychodził na tym dosyć dobrze. I właśnie chyba to było czymś, co mnie bolało. Jego instynkt miał racje, a ja wypadałam przy nim dosyć często zbyt szaro, aby być wiarygodna w oczach wszystkich osób dookoła mnie.

- Wierzę w nas, Stiles – odparłam po chwili namysłu. - Wierzę w to, że jesteśmy w stanie przezwyciężyć dosłownie wszystko. Wierzę w to, że każde z nas przeżyje, bo ma swoje własne cele do zdobycia. Nie jesteśmy idealni, ale jesteśmy w tym razem, a to czyni nas niepokonanymi.

- Gadaj sobie co chcesz – zaśmiał się cicho chłopak, czym wprawił mnie w lekkie osłupienie. - Ale ja cholernie cieszę się z tego, że stanęłaś na naszej drodze. Bez Ciebie wszystko byłoby inne, pozbawione barw.

                Nawet nie wiem kiedy, a wylądowałam w ,,trójkącie'', przytulana przez dwóch chłopaków, którzy znaleźli się na mojej drodze z całkowitego przypadku. Zaczęło się od zwykłego przypadku, a skończyło na chwili, w której każde z nas skoczyłoby za drugim w ogień. Czasami wydawało mi się, że to moje cholerne przeznaczenie pchnęło mnie do tego miasta wiedząc, że spotkam tam osoby, za które warto było oddać własne, cholernie wysoko cenione przeze mnie, życie. Może właśnie w tym miejscu, za te osoby, miałam zginąć i zaznać wiecznego spoczynku u boku mojej rodziny? Może właśnie w tym mieście miałam zakończyć swój żywot z uśmiechem na twarzy, ciesząc się wiecznością wśród osób, które poległy w moje imię?

                    Byliśmy jednością, w którą bardzo mocno chciałam wierzyć. Pomimo naszych sprzeczek i innych wybryków, zawsze odnajdowaliśmy drogę do naszych bliskich, a w tym świecie to był ogromny sukces. Mieliśmy siebie, a to wystarczyło do napędzania nas do walki z wrogami, którzy czaili się za rogiem. Byliśmy gotowi, aby zrobić dosłownie wszystko, by nasi najbliżsi byli bezpieczni. Wspólnie stworzyliśmy mur, którego nikt nie był w stanie, a przynajmniej nie miał prawa, rozwalić na drobne kawałeczki.

                     Nasze chwilowe zbliżenie było dla mnie do takiego stopnia mocnym doświadczeniem, że nie zauważyłam, gdy ktoś podchodził do nas szybkim krokiem. Zawsze reagowałam w takich sytuacjach, a tym razem, w przypływie pozytywnych i mocnych emocji, zapomniałam o tym, że każda osoba, która się do nas zbliżała, mogła być wrogiem. To był błąd, który mógł nas kosztować kolejną śmierć w coraz to mniejszym gronie.

- Mamy wyniki badań Pana Stilinskiego – powiedział lekarz, który zbliżył się do nas w dosyć szybkim tempie.

- Wiadomo już, co mu jest?- zapytałam, wyswobadzając się z uścisku chłopaków.

- Pan Stilinski ma uszkodzoną wątrobę – odparł niepewnie lekarz. - Dodatkowo wykryliśmy u niego inne dolegliwości.

- Jakie? - spojrzałam na niego wkurzona. - Mów, do cholery!

- Nina – Scott złapał mnie za rękę, chcąc mnie uspokoić.

- Co mu dolega? Jaka jest wasza diagnoza?

- Ma uszkodzone organy wewnętrzne, co jest normalne w takich przypadkach.

- W takich przypadkach? - spojrzałam na niego zdziwiona. - W takich, czyli w jakich konkretnie?

- Obawiam się, że Szeryf został otruty i lekko poturbowany – odetchnął lekarz, którego plakietka wskazywała na to, że jego nazwisko brzmiało Morgan. - W jego krwi znajduje się dziwna substancja, której nie potrafimy rozpoznać, przynajmniej nie teraz. Ale pracujemy nad tym – dodał szybko, widząc mój wściekły wzrok.

                       Jego słowa były dla mnie niczym wiadro zimnej wody wylanej na głowę. Oczywiście miałam świadomość tego, że Doktorzy spróbują dorwać mnie z każdej strony, jednak jakoś w głębi duszy wierzyłam, że nie są na tyle bezczelni, aby atakować tak niewinnym i niemogących się obronić osób. Miałam cichą nadzieję, że śmiertelników zostawią w spokoju, jednak wyglądało na to, że byłam w niemałym błędzie. Oni atakowali tych, których chcieli, nawet jeśli ich ataki miały kończyć się śmiercią.

                 Chwilowo mnie zamroczyło, nie zaprzeczę, jednak równie szybko odzyskałam władzę nad własnym ciałem i zrobiłam to, co wydawało mi się w tym momencie najodpowiedniejsze. Niewiele myśląc, co ostatnio było moją główną cechą rozpoznawczą, wyrwałam z rąk doktorka kartę pacjenta i postanowiłam przyjrzeć się jej z bliska, osobiście, aby nikt nie mógł mi czegoś wkręcić. Tu chodziło o życie Szeryfa, a jego życie było dla mnie bardzo cenne.

                 Patrzyłam na słowa, które były zapisane na białej kartce. To wszystko, co tam widziałam, było dla mnie niczym czarna magia, której nigdy w życiu nie tknęłam. Dobra, może to było złe określenie, bo niestety czarna magia nie była mi obca, jednak to, co przeczytałam na karcie pacjenta, wbiło mnie lekko w ziemię. Rozumiałam poszczególne słowa, jednak za cholerę nie potrafiłam ich złożyć w jakąś logiczną całość.

- Nigdy nie widziałam takiej mieszanki – mruknęłam, nie odrywając wzroku od kartki.

                 Byłam zła, co do tego nikt nie mógł mieć wątpliwości. Ze względu na mój trudny charakter każdy również powinien wiedzieć, że zawsze brałam się za to, co nielegalne. Znałam różne sztuczki, których nie nauczyli mnie rodzice, potrafiłam walczyć z tymi, którym czarna magia nie była obca. Jednak to, co zobaczyłam, zdecydowanie przekraczało moje możliwości. Nigdy nie widziałam trucizny skonstruowanej na składnikach, które widniały przed moimi oczami, wypisane na cholernej, białej kartce.

                   Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to zabranie karty zdrowia Szeryfa i przejrzenie ksiąg mamy, aby odnaleźć jakieś wskazówki. Z drugiej jednak strony wiedziałam, że ona nie parała się czarną magią, co mogło utrudnić moje poszukiwania. Viviane Fortem była czysta, unikała tego, co złe i co mogło zagrozić jej rodzinie i światu, w którym była wychowana. W tym momencie to ani trochę nie podnosiło mnie na duchu.

- Co z nim? - zapytał szeptem Stiles. - Co z moim tatą?

- Robimy wszystko, co w naszej mocy - zapewnił lekarz, który chyba miał na nazwisko Geyer, pojawiając się nagle w naszym kręgu. Czy on przypadkiem nie ma coś wspólnego z naszym Lima'em? - Problem polega na tym, że nie wiemy z czym walczymy.

                  Tak, to był dla nich wielki problem, który przekładał się również na nas. Nikt nie potrafił określić do końca tego, z czym walczymy. Nikt z nas nie wiedział, co tak naprawdę stało się Szeryfowi i co zostało wstrzyknięte do jego organizmu. Ba, na dobrą sprawę to nawet nie wiedzieliśmy, czy to faktycznie Doktorzy mu coś zrobili, czy to był po prostu zwykły zbieg okoliczności. Nie wiedzieliśmy nic, a czas nieubłagalnie płynął dalej, coraz bardziej zbliżając nas do otchłani, która miała nas pochłonąć na zawsze.

- Spoko – prychnęłam, czując nagły napływ nerwów. - Na całe szczęście ja wiem, kto jest winy i kto za to wszystko zapłaci.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro