ROZDZIAŁ 43

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

               Przez pół nocy nie mogłam zasnąć. Po głowie w kółko chodziły mi słowa wypowiedziane przez Dereka. Zabolało mnie to, nawet bardzo. Powinien zachować się jak prawdziwy facet i porozmawiać ze mną, a nie od razu zachowywać się jak naburmuszone dziecko. Ale dość, nie będę się tym teraz zamartwiać. Chciał się rozstać? Proszę bardzo. Nie pierwszy raz bliska mi osoba mnie rani. Szkoda tylko, że ja go kocham. On najwidoczniej mnie nie.

               Wstałam z łóżka i postanowiłam się ogarnąć. Co prawda dzisiaj poniedziałek, ale jakoś nie mam szczególnej ochoty na pójście do szkoły. Zresztą, dzisiaj Stiles ma jechać do Eichen House. Musimy go pożegnać. Chodź doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że chyba nie za bardzo ten pomysł mu się spodoba.

               Skierowałam się do łazienki, aby wziąć relaksacyjną kąpiel. Nigdzie mi się nie spieszy, można poleniuchować. Nalałam do wanny wodę i wlałam aromatyczny olejek o zapachu truskawki, który natychmiast rozniósł się po pomieszczeniu. Odetchnęłam głęboko i zdjęłam z siebie ubrania, a następnie zanurzyłam w ciepłej wodzie. Potrzebowałam chwili spokoju i ukojenia, musiałam uspokoić nerwy i wyrzucić z głowy obrazy z wczorajszego dnia. To, co się wtedy wydarzyło, musi pozostać jedynie przeszłością, o której nie chcę więcej myśleć. 

               Po kąpieli zmieniłam opatrunek na ranie, która w dalszym ciągu się nie zagoiła, i udałam się do garderoby po ciuchy na dzisiaj . Najlepsze jest to, że jest już po 12, więc za niedługo będziemy jechać żegnać Stiles'a. Wybór padł na czarną bokserkę, ciemne spodnie, czarną, prześwitującą bluzkę z rękawkiem oraz czarne buty na szpilkach.

               Zeszłam na dół i postanowiłam coś zjeść. Stwierdziłam, ze mam ochoty na tosty i kawę. Dlaczego nic innego nie robię? Nie chcę mi się, nie mam na to ochoty. Chyba mam włączony tryb lenia i to już od dłuższego czasu. Zbyt wiele się dzieje, abym mogła pozwolić sobie na wytrawne potrawy. Zresztą, nie miałabym już nawet dla kogo ich robić, a dla samej siebie mi się po prostu nie chce.

               Po śniadaniu miałam ochotę na obejrzenie jakiegoś filmu. Obejrzałabym horror, ale mam swój własny w Beacon Hills. Nie ma sensu oglądać czegoś udawanego, sporo mam wszystko na żywo. Nasze przygody powinny zostać nakręcone i zekranizowane, ktoś by mógł na tym nieźle zarobić.

               Moją chwilę relaksu przerwał mi telefon, który wydawał okropne dla mnie w tym momencie dźwięki. Nie chciałam odbierać, ale też nie mogłam ignorować wszystkich z powodu cholernego Hale'a. Chciałabym zaszyć się gdzieś pod ziemią i udawać, że tak naprawdę nie istnieję, ale nie potrafiłam tego zrobić. Nie mogłam zostawić przyjaciół, nawet jeśli w tym momencie nie miałam ochoty nawet żyć.

- Halo? - powiedziałam od razu po odebraniu.

- Hej, Nina. Tu Scott.

- Wiem. Mam przecież zapisany Twój numer.

- No tak. Jak się czujesz? - zapytał z troską w głosie.

- Świetnie – powiedziałam z sarkazmem. - Coś konkretnego chciałeś?

- Tak, zbieramy się już do Eichen. Jedziesz?

- Już? Zbieram się i spotkamy się pod budynkiem?

- Tak - przytaknął i zapewne kiwnął głową, zbyt dobrze go znam.

- Mam kogoś zgarnąć po drodze?

- Nie trzeba, każdy ma transport.

- Ok, więc do zobaczenia.

                Rozłączyłam się i wstałam z kanapy. Wyłączyłam telewizor i ruszyłam do wyjścia. Zanim otworzyłam drzwi, zobaczyłam na komodzie klucze, które należały do Dereka. Przez chwilę poczułam się źle, ale szybko odgoniłam od siebie smutne myśli. Nie czas na rozpacz, nie mogę przez cały czas o nim myśleć. To była jego decyzja, a ja muszę ją uszanować. Zranił mnie, więc nie powinnam w ogóle o nim myśleć.

                Wsiadłam do samochodu i pognałam pod ośrodek. W dalszym ciągu nie byłam przekonana do pomysłu Stiles'a, nie podobało mi się to. Wolałabym mieć go koło siebie, aby w razie czego zainterweniować. Nie mogę również cały czas nim kierować. To duży chłopak i potrafi sam podejmować decyzje, a ja powinnam to zaakceptować, choćby nie wiem co.

               Pod budynkiem zebrali się wszyscy, dosłownie. Allison, Isaac, Lydia, Scott i Kira. Postanowiłam nie zwracać uwagi na tą ostatnią, po co jeszcze bardziej psuć sobie humor? W duchu modliłam się, aby nawet słowem się do mnie nie odezwała. To mogło by się dla niej źle skończyć, a ja mogłabym się nie pohamować.

               Wyszłam z samochodu i skierowałam się w ich stronę. Starałam się uśmiechnąć, choć wiem, że wyszło to cholernie sztucznie. Nie potrafiłam w tej chwili zachowywać się normalnie i naturalnie, gdy w głowie co chwile pojawiały mi się wczorajsze obrazy. Z pewnością w tym momencie nie jestem silną Niną, jestem tą słabą, niezdarną i nie potrafiącą sobie z niczym poradzić Niną. Zaraz zaczną się pytania, jestem tego pewna.

- Hej – przywitałam się z przyjaciółmi całusem w policzek, pomijając oczywiście Kire.

- Co jest? - zapytał Scott.

- A co ma być? - zapytałam, udając zdziwienie.

- Jesteś smutna - stwierdził od razu chłopak.

- To przez to, że zamkną Stiles'a.

- Nie tylko. Mów, o co chodzi.

- Derek – westchnęłam.

- Pokłóciliście się? - zapytała Lydia.

- Gorzej, zerwał ze mną - mruknęłam cicho.

- Co?! Dlaczego?

- Przez to co zawsze. Dowiedział się czegoś w Mystic Falls i postanowił zerwać.

- Przykro mi – powiedziała ze smutkiem Allison.

- Nie warto. Jego wybór, a ja nie mam zamiaru załamywać się przez niego.

               Uśmiechnęłam się do nich lekko. Wystarczy ich obecność, a mój humor od razu się poprawia. Wiedziałam jednak, ze później, gdy trafię sama do domu, to ponownie będzie chciało mi się płakać. To nic nowego, że ktoś z moich bliskich mnie rani, jednak Derek zranił mnie najbardziej. Po co ja się w nim zakochałam? Na co mi to było?

- Jedzie – powiedział Isaac.

               Wszyscy skierowaliśmy swój wzrok w stronę Jeep'a. No tak, on nawet tutaj musiał nim przyjechać. Mało brakuje, aby wjechał nim do środka. Chociaż, znając jego, gdyby była taka możliwość, to wprowadziłby go do pokoju, w którym będzie mieszkał. To się nazywa prawdziwa miłość, niektórzy powinni się tego nauczyć.

- Niespodzianka! - krzyknęliśmy wszyscy.

               Stiles wyglądał na cholernie zdziwionego naszą obecnością, natomiast Szeryf był uśmiechnięty. Chłopak stanął ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy i patrzył na nas, jakby zobaczył zgraję duchów. Dobra, mogliśmy go zdziwić, o to nam właśnie chodziło, ale raczej wolałabym na jego ustach zobaczyć radość, a nie to cholernie zdziwienie.

- Co wy tu robicie?

- A co myślałeś? Że się nie pożegnamy? - zapytałam z lekkim uśmiechem.

- Myślałem, że w spokoju wejdę do środka – zaśmiał się.

- Nie mogliśmy Cię zostawić samego – odpowiedziała Lydia.

               Każdy z nas, po kolei, zaczął podchodzić do chłopaka i się z nim żegnać. Nikt nie szczędził sobie słów i śmiechu, którym chyba mieli go rozbawić. Szkoda tylko, że ja nie miałam powodu do śmiechu. Właśnie chłopak, który jest dla mnie niczym młodszy brat, daje się dobrowolnie zamknąć w wariatkowie. Czy może być jeszcze gorzej? Zostałam jako ostatnia, starałam się uśmiechnąć do niego szczerze.

- Jesteś pewny? - zapytałam spokojnie, nie chcąc się z nim kłócić.

- Tak, podjąłem już decyzję.

- W razie czego dzwoń, dobrze? Wyciągnę Cię stamtąd wtedy.

- Obiecuję - mruknął cicho, patrząc w moje oczy.

- Trzymaj się, Stiles - przytuliłam się do niego. - Nawet, gdy będziesz tam, to pamiętaj, że ja zawsze jestem przy Tobie.

- Wiem, dziękuję.

               Stiles uśmiechnął się do nas smutno i przekroczył bramę, która chwilę później się zatrzasnęła. Patrzyłam na jego sylwetkę, która zniknęła w drzwiach. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że on tam będzie sam, bez nas. Wiedziałam jednak, że muszę uszanować jego decyzje i pozwolić mu działać. Westchnęłam ciężko, czym zwróciłam uwagę innych.

- Co teraz? - zapytał Isaac.

- Jeśli chcecie to możecie pojechać do mnie.

- A Ty? - zapytała Lydia.

- Muszę coś załatwić.

- Co? - dziewczyna spojrzała na mnie podejrzliwie.

- Jadę do Deaton'a.

- Rana? - zapytał Scott.

- Tak. Może on zna jakąś odpowiedź.

- Może pojadę z Tobą?

- Nie trzeba, Lydia. To niezbyt przyjemny widok.

- To w takim razie każdy jedzie do siebie – odpowiedziała Allison. - A Ty dajesz znać co z Tobą. Widzimy się jutro.

               Pożegnałam się ze wszystkimi i wsiadłam do samochodu. Mam cichą nadzieję, że Deaton zna odpowiedź na moją sytuację. Sama zresztą jestem ciekawa, dlaczego rany innych się zagoiły, a moja nie. To dosyć dziwne, biorąc pod uwagę to, że po walce się karmiłam krwią. W normalnych sytuacjach wszystko znika, a teraz jest całkowicie inaczej.

               Droga nie zajęła mi dużo czasu, zapewne przez to, ze nie jechałam zbyt wolno. Przez myśl nawet mi przeszło, aby rozwalić się na najbliższym drzewie, jednak szybko wyrzuciłam ją z głowy. Nie byłam aż tak zdesperowana, żeby popełniać kilkugodzinne samobójstwo. Po kilkunastu minutach byłam na miejscu, na co odetchnęłam z ulgą. Weszłam do środka, ale oczywiście musiała przeszkodzić mi bariera.

- Deaton? - krzyknęłam, odczuwając obecność mężczyzny.

- Nina? Co Ty tutaj robisz? - spojrzał na mnie zdziwiony.

- Mam sprawę - mruknęłam niepewnie.

- Wchodź - zaprosił mnie gestem ręki do środka.

               Weszłam za nim do gabinetu, na szczęście nie miał żadnego pacjenta na stole. Kilka razy zdarzało mi się zastać go podczas czynności związanych z badaniami zwierząt czy drobnych operacjach. Wtedy najczęściej starałam mu się jakoś pomóc lub chociaż odbierać ból zwierzakom. Zastanawiałam się, co ja mam mu powiedzieć, jak to wszystko wyjaśnić.

- Jaka to sprawa? - zapytał spokojnie, zwracając na mnie swoja uwagę.

- Chodzi o ranę - odpowiedziałam niepewnie.

- Czyją? - spojrzał na mnie zdziwiony.

- Moją. Zostałam ranna już jakiś tydzień wcześniej. Pomimo pitej krwi ona się nie leczy.

- Pokaż - westchnął, zapewne przeklinając mnie w myślach za tak długi okres czasu.

               Kiwnęłam głową i podwinęłam ubrania do góry. Odkleiłam opatrunek, krzywiąc się przy tym lekko,  i pokazałam się Deaton'owi. Ten spojrzał na nią i westchnął. Czyli miałam dobre przeczucie, aby do niego przyjechać. Zapewne, gdyby miał do mnie więcej siły, siedziałabym tu godzinami i wysłuchiwała jego monologu na temat mojej bezmyślności i nieodpowiedzialności. Dobrze, że nie ma już do mnie cierpliwości, zaoszczędzi mi kilka godzin.

- Ciężko stwierdzić. Od czego to i kto Ci to zrobił - dobra, to mnie zdziwił.

- Od miecza. Nie wiem, kto to był. Postacie ubrane na czarno, z mieczami i maskami na twarzach.

- Czekaj chwile.

               Deaton odwrócił się i zaczął coś szukać w szafkach. Cierpliwie czekałam na niego, nie zadając żadnych pytań. Nie chciała mu przeszkadzać, a tym bardziej podnosić ciśnienia. Deaton był naprawdę jednym z najspokojniejszych ludzi, jakich znam, ale ja niestety mam talent do podnoszenia ciśnienia innym. Nawet na niego działa mój urok, a to już coś.

- Połóż się - odparł spokojnie.

                Wykonałam kolejne jego polecenie. Ten otworzył jakieś pudełko i zaczął wcierać w moją ranę jakąś maść. Piekło, ale nie krzyczałam. Chyba przyzwyczaiłam się do takiego bólu, w końcu towarzyszył mi dosyć często w moim życiu. Niestety, bycie wampirem do czegoś zobowiązuje. 

- Co to? - zapytałam po chwili.

- To specjalna maść, powinna Ci pomóc. Smaruj się przynajmniej rano i wieczorem. Niestety, możesz poczuć się po niej trochę źle. Jeśli tak będzie to oznacza, że maść działa.

- Rana się zagoi? - zapytałam z nadzieją.

- Mam nadzieję - westchnął ciężko.

- A dlaczego teraz nie chciała zejść?

- Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że miecz musiał mieć na sobie jakąś substancje, która tak na Ciebie działa. A jak z ranami innych?

- Oni się uleczyli, tylko nie ja.

- To dziwne. Postaram się dowiedzieć czegoś więcej.

- Dziękuję. Jesteś niezastąpiony.

- Zawsze do usług.

               Pocałowałam go w policzek i pożegnałam się. Czas jechać do domu i odpocząć. Mam nadzieję, że dzisiejszej nocy spokojnie zasnę. Choć na chwilę chcę zapomnieć o Dereku i Stiles'ie. O wszystkich problemach, jakie nas spotkały i pewnie jeszcze spotkają.  Chcę po prostu się wyłączyć i przestać myśleć, zatapiając się w krainie marzeń i spokoju.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro