03. ❝jigokudearimasu yō ni?❞

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

❝Bo prawdziwy przyjaciel troszczy się jak matka, opieprza jak ojciec, dokucza jak siostra, irytuje jak brat i kocha bardziej, niż kochanek.❞

MEI SPAŁA NIESPOKOJNIE. Koszmary męczyły ją, odkąd na krótko obudziła się w nocy - tylko po to, by moment później znów zasnąć. Wierciła się na łóżku, a na jej czole perlił się pot. W pewnym momencie gwałtownie się poderwała, a gdy usiadła była już całkowicie rozbudzona. Pobierając w płuca ogromne ilości tlenu, ukryła twarz w dłoniach kiwając się w przód i w tył, jak w transie. Była cała roztrzęsiona.

Śniła jej się sytuacja sprzed kilku lat. Mei była wtedy bardzo chora, nie mogła wychodzić z łóżka. Nigdy nie dowiedziała się, co właściwie jej dolegało. Przyszło nagle i równie nagle odeszło, najpierw jednak wiele przecierpiała. Codziennie w nocy odwiedzał ją Lloyd i siedział z nią aż do rana, często przysypiając i w ostatniej chwili uciekając przez okno. Pewnego dnia Mei czuła się wyjątkowo źle. Gdy chłopak wszedł przez okno było już ciemno, więc nie widziała dokładnie jego twarzy, a omamy będące skutkami choroby zwiększały efekt. W słabym świetle księżyca, ciężko dyszący po wspinaczce na trzecie piętro, blady, drobny,... Lloyd wyglądał jak trup. Jak cicha śmierć, która przychodzi niespodziewanie i zostawia za sobą pasmo bólu i cierpienia.

Mei nigdy wcześniej ani nigdy później nie bała się tak bardzo, jak tamtej strasznej nocy.

Odetchnęła głęboko jeszcze kilka razy, po czym westchnęła i przetarła skronie. Wciąż jeszcze miała przed oczami obraz przerażająco zmodyfikowanego przez wyobraźnię przyjaciela. Zacisnęła mocno powieki, a gdy po chwili je otwarła, była już spokojna.

Rozejrzała się wreszcie po pomieszczeniu, w którym się znajdywała. Była to ładnie i skromnie urządzona sypialnia. Łózko było szaro-brązowe, podobnie jak mała drewniana szafa z popielatymi wstawkami i puszysty dywan. Cztery półki, w różnych odcieniach szarości, a także ciemnoszara szafka nocna stojąca przy łóżku były puste, a smętnie zwisająca z sufitu brązowa lampa była pozbawiona żarówki. Ściany pomieszczenia były całe beżowe, a na jednej z nich - tej naprzeciwko Mei - znajdowała się pokaźna ilość broni białej, bogowie wiedzą skąd wziętej. Po prawej stronie dziewczyny było także małe okno, całe zaparowane. Pokój ten zdecydowanie nie wyglądał na stale używany, a Mei, mimo lekkiego otępienia, którego nie wyzbyła się do końca, była pewna jednego; to nie był jej pokój.

Ogólnie czuła się dziwnie. Tak... inaczej. Nie potrafiła sprecyzować tego uczucia, ale coś na pewno się zmieniło. Do tego niemiłosiernie bolała ją głowa.

Zrzuciła z siebie jasnoszarą pościel i opuściła nogi na podłogę. Z zaskoczeniem stwierdziła, że łóżko jest strasznie niskie; ze swoim małym - nawet jak na jej młody wiek - wzrostem Mei nigdy nie sięgała ziemi. Po chwili wzruszyła ramionami, dochodząc do wniosku, że nie wszystkie łóżka na świecie muszą być dla niej za wysokie.

Spróbowała wstać. Udało jej się, choć nogi trzęsły jej się jak galarety. Zataczając się na boki podeszła powoli do najbliższej ściany opierając się na niej całym ciężarem. Jestem jak pijak, zachichotała ironicznie w myślach. Jej oblicze znów zabłyszczało od potu. Przetarła oczy i, jedną ręką podtrzymując się ściany, ruszyła chwiejnym krokiem w stronę drzwi. Bez problemu je otworzyła - były tylko przymknięte, lekko uchylone, wystarczyło delikatnie popchnąć. Prawie wywaliła się przechodząc przez próg, ale koniec końców znalazła się w miejscu przypominającym korytarz.

W którąkolwiek stronę by nie spojrzała, wszędzie panował przyjemny dla oka, ciepły brąz drewna. W holu było jeszcze kilka drzwi, identycznych jak te, z których właśnie wyszła. Zmarszczyła czoło w skupieniu. Gdzie ona była?

I nagle ją olśniło. Poszła do Jamy Komiksów Ninjago po pierwszą część „Kosmomistrza". Pamiętała rozmowę z Panem Jamą, atak bestii, to, jak została zasypana komiksami, a także to, że w pewnym momencie taśma jej się urwała, więc musiała stracić przytomność - w ten czy w inny sposób. Ale przede wszystkim, przypomniała sobie Lloyda.

Świadomość, że nie wie, gdzie jest, jakby straciła znaczenie. Olała ból głowy, bogowie, olała nawet fakt, że ledwo stała na nogach! Jej umysł pracował w ograniczonych obrotach, ale ukierunkowanych w jednym jedynym kierunku. Widziała Lloyda. Był tak blisko. A potem znów jej się wymknął. Musiała go znaleźć, po prostu musiała.

Spojrzała w jedną stronę, potem w drugą, po czym ruszyła korytarzem w lewo. Nadal musiała podtrzymywać się ściany, a z jej stanem - zarówno fizycznym, jak i psychicznym - bywało lepiej, jednak czuła, że z każdym krokiem zbliża się do znalezienia przyjaciela. Taka motywacja w zupełności jej wystarczała.

Po kilku chwilach, tempem, którym przegrałaby z żółwiem, doszła do miejsca, w którym korytarz skręcał w prawo i wyszła na otwarty teren. Dosłownie otwarty.

Wmurowało ja w ziemię. Nie mogła się napatrzeć. Była jednocześnie przerażona i zachwycona. Nie znajdywała się w żadnym budynku, szpitalu, zakładzie, ba, nie znajdowała się nawet na ziemi. Ona była w powietrzu.

Odkąd sięgała pamięcią, chciała latać. Marzyła o lataniu. Był to jeden z głównych powodów, dla których od małego chciała zostać pilotem. Drugim z nich, równie istotnym, była swego rodzaju izolacja od reszty świata. Będąc w górze, na dole zostawiasz wszystkie troski i problemy, jedynie cieszysz się lotem i widokami. Przynajmniej tak sobie to wyobrażała. Zawsze chciała poczuć tę wolność, wrażenie, że ma kontrolę nad własnym losem, nad przyszłością. Poza tym, kto cię skrzywdzi, jeśli będziesz znajdował się tysiąc metrów nad nim? Nikt. Co prawda, w jej głowie latanie wyglądało nieco inaczej, ale jednak latała. Niezaprzeczalnie, leciała.

Usłyszała odgłosy rozmowy dochodzące z niedaleka. Obejrzała się i zobaczyła schody prowadzące na górę. Przez moment się wahała, jednak później ciekawość zwyciężyła i ruszyła w tamtym kierunku, wchodząc powoli i spokojnie, ze względu na osłabienie, ale do celu. Szła najszybszym krokiem, na jaki było ją stać.

Po chwili jej oczom ukazało się średniej wielkości pomieszczenie, niemające drzwi. Znajdywał się w nim sporych rozmiarów stół, lodówka i dwóch rozmawiających ze sobą, na oko dziewiętnasto-, może dwudziestoletnich chłopców. Jeden z nich miał na sobie niebieski strój ninja, a drugi czarny. I do złudzenia wyglądali jak starsze kopie przedszkolaków z Jamy Komiksów.

Gdy ją zobaczyli, zamarli. Mei nie lubiła być obserwowana i zawstydziła się, gdy tylko wyobraziła sobie, jak strasznie musi w tej chwili wyglądać. Po chwili ciszy gorszej od najgłośniejszego wrzasku, poczuła się słabiej niż dotąd, a mroczki zatańczyły jej przed oczami. Zachwiała się i musiała kurczowo chwycić się ściany, by nie upaść. Dopiero wtedy odezwał się szatyn w niebieskim kostiumie.

- Jak się tu dostałaś? - spytał zdenerwowany i jakby... zmartwiony? W sumie było to dla Mei iście zastanawiające, ale nie w tej chwili. - Nie powinnaś wychodzić z pokoju, mocno oberwałaś, powinnaś leżeć w-

- Gdzie jest Lloyd? - przerwała mu, a pytanie skutecznie zatkało mu usta i wykrzywiło brwi. - Gdzie on jest? - ponowiła pytanie pewniejszym tonem. Podeszła chwiejnym krokiem do stołu i oparła się o niego rękoma ciężko oddychając. Na jej czoło ponownie wstąpiły kropelki potu. - Muszę się z nim zobaczyć, musz-

- Musisz iść do łóżka, młoda - wpadł jej w słowo muskularny chłopak o równie czarnych włosach, oczach i żyjących własnym życiem krzaczastych brwiach, co stroju. - Majaczysz, powinnaś się-

- Powinnam się z nim zobaczyć - powiedziała poddenerwowana tą gierką przerywanych w połowie zdań Mei. - Powinnam... się z nim... - nie dokończyła. Zbyt zmęczona, by mówić, oparła się o stół próbując uspokoić oddech.

Szatyn i krzaczastobrwiowy wymienili znaczące spojrzenia, podeszli do dziewczyny z dwóch stron i wzięli ją pod ramiona. Chłopak w czarnym stroju przyłożył wierzch dłoni do jej czoła i kiwnął głową w stronę towarzysza.

- Tak jak myślałem - zaczął. - Ma gorączkę.

- Musimy ją odprowadzić do pokoju - odparł szatyn, a tamten mu przytaknął.

- Trochę mnie martwi to, że w kółko wypytuje o Zielonego, ale później się tym zajmiemy. Chodźmy, zanim nam tu zemdleje.

- Nie mam żadnej gorączki, o co wam chodzi?! Chcę tylko zobaczyć się z Lloydem! - krzyknęła Mei i w nagłym przypływie siły wyrwała się nowym znajomym i stanęła przed nimi, ze zdenerwowaniem kontynuując. - Wy nie rozumiecie, on tam był, ja muszę go znaleźć, no muszę...!

- Co tu się dzieje? Wołał mnie ktoś? - Dobiegł ją głos dochodzący gdzieś z tyłu.

Cała się spięła, a jej oczy zaszły łzami. Gdyby była bohaterką jednej ze swoich ulubionych książek, zapewne przebiegałyby jej teraz przed oczami tysiące możliwych scenariuszy tego momentu, na który oczywiście wyczekiwałaby całe życie. Jednak była tylko drobną smarkulą w dziwnym miejscu, otoczoną dziwnymi ludźmi, której głęboko skryte marzenie chyba właśnie zaczynało się spełniać. Zaczęła się obracać.

- Lloyd? - wypowiedziała jego imię cicho, nadal nie do końca wierząc w to, co się dzieje. Do ostatniej chwili bała się, że się pomyliła, że to nie będzie ten Lloyd, którego znała i kochała jak brata; jej Lloyd.

Ale to był on. Stał przy schodach z miską suszonych owoców w ręce. Zmienił się. I to bardzo. Był wyższy, zmienił fryzurę, nabrał masy, wyglądał... doroślej. O wiele doroślej. Dziwnie bardzo dorośle. Ale to wciąż był on.

- Tak, tak, to ja - odparł, po czym wrzucił sobie do buzi garść rodzynek i kontynuował z wypchanymi ustami. - Ja niestety nie znam twojego, ale-

- Jigokudearimasu yō ni?* - przerwała mu Mei przywołując ich dawne powitanie przez ściśnięte ze wzruszenia gardło. Blondyn zakrztusił się owocami i spojrzał na nią, jak na ducha, próbując uspokoić oddech.

- Anata sae mo mazumazu...** - wymamrotał niewyraźnie z szokiem wymalowanym na twarzy. Moment później upuścił miskę na ziemię, a owoce rozsypały się na wszystkie strony, na co nie zwrócił jednak uwagi. - M-mei? - spytał z zeszklonymi oczami.

Mei wręcz bezwiednie skinęła prawie bezwładną głową, a w następnej chwili rzuciła się (dosłownie; gdyby nie trafiła w chłopaka, upadłaby na twarz) w jego stronę, płacząc i śmiejąc się przez łzy. Lloyd także wyszedł jej na spotkanie. Padli sobie w ramiona jak za starych, dobrych czasów spędzonych przy wierzbie w ich zakątku. Ona przytulała go z całych wątłych sił, a on mało nie udusił jej w uścisku.

- Tęskniłam... tak strasznie, strasznie tęskniłam! - wypłakała zniekształconym głosem przytulona do piersi blondyna Mei, na co ten przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej.

- Ja też tęskniłem - wydusił przez dziwnie zachrypnięte gardło, chowając twarz we włosach przyjaciółki, w jej bujnych, brązowych włosach. - Ja też.

I stali tak, ciesząc się swoją obecnością, zapominając o całym otaczającym ich świecie.

● • ♤ • ●

*„Jigokudearimasu yō ni?" - przypominam, gdyby ktoś zapomniał; po japońsku: „Jak tam w piekle?"

**„Anata sae mo mazumazu..." - „Z tobą nawet znośnie..."

Tak jak obiecałam, rozdział jest w weekend c: przepraszam za dość późną porę, ale nie moja wina, że Supernatural wciąga do tego stopnia, że nie mogłam spokojnie sprawdzić rozdziału i poprawić ewentualne błędy... Swoją drogą, czy ktoś jeszcze ogląda spn? Ja jestem na którymś tam odcinku pierwszego sezonu, a już to kocham <3 jeśli jeszcze nie oglądacie, to zacznijcie! ^^

A co do rozdziału, to chyba nie mam wiele do powiedzenia. Za to wy macie - więc czekam na wasze opinie, na których mi bardzo, bardzo zależy :)

Ściskam, do zobaczenia!

Ps: nie, nie płacą mi za reklamę Supernatural, choć nie pogardziłabym xd

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro