10. ❝ja nie mam matki❞

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

❝Jak to możliwe, że ci, którym najbardziej na nas zależy, ranią nas najmocniej?❞

— DOBRZY BOGOWIE.

Od dyrektora muzeum wiedział czego się spodziewać, jednak... Nawet wtedy, gdy ujrzał mini kamienną armię na własne oczy, Lloyd nie wierzył w to, co widzi. Nie większe od jego przedramienia ludziki z kamienia o świecących zielonych oczach i, zdecydowanie za dużych, jak na ich drobne ciałka, hełmach zakończonych ostrymi rogami, buszowały po całym pomieszczeniu. Moment wcześniej wprowadził ich do niego dyrektor, życząc im jeszcze powodzenia na odchodnym.

Figurki były wszędzie. Dosłownie; na eksponatach, na ziemi, nawet na suficie kilka się znalazło, a wszystkie chichotały w bardzo irytujący sposób.

— Są piękne, prawda? — Usłyszał głos wzdychającej z zachwytem przyjaciółki dochodząc z jego lewej strony. Zerknął na nią niepewnie, jakby nie był pewny, czy żartowała, czego oczywiście nie robiła.

Okazało się to błędem, gdyż moment później został zwalony z nóg przez kilka psotnych figurek, które aktualnie skakały po nim piszcząc i śmiejąc się tym śmiechem, który tak bardzo go wkurzał.

W zasadzie, jej zauroczenie nie powinno go dziwić; znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że nigdy nie spotkał bardziej ciekawskiej osoby, w dodatku Mei fascynowały wszelkie nowe technologie. A starożytna armia ludzików z kamienia jest przecież nawet bardziej interesująca, prawda?

Widząc, do jakiego poziomu się zniżył, Mei zaśmiała się cicho pod nosem (nie śmiała się głośno, odkąd delikatnie uświadomił ją w tym, że niektórzy naprawdę nie powinni tego robić i ona się do nich zalicza, tak jak i on zresztą) i wyciągnęła w jego stronę dłoń, pomagając mu wstać z łobuzerskim uśmiechem na twarzy, choć jej pomoc polegała głównie na utrzymywaniu za niego równowagi; był dla niej zdecydowanie zbyt ciężki.

— Dobra panowie, zakończmy to — powiedział Cole i czwórka starszych ninja z okrzykiem drużyny na ustach, zmieniła się w mini tornada w kolorach bieli, czerni, błękitu i czerwieni.

Lloyd przystanął obok mistrza Wu i wymienił z nim niepewne spojrzenia, po czym otworzył usta z zamiarem powstrzymania przyjaciół. Było już jednak za późno.

— Ups — rzekł Kai chwilę później, krzywiąc się nieznacznie na widok szkód, jakie wywołali niszcząc figurki; w pokoju nie został praktycznie ani jeden nienaruszony eksponat.

Blondyn przymknął delikatnie powieki i odetchnął głęboko, w myślach układając już przeprosiny, które skieruje w imieniu drużyny do dyrektora muzeum za spowodowane zniszczenia. Jakże fascynującą czynność przerwało mu jednak wybiegnięcie mistrza Wu za zbłąkanym ludzikiem, który jakimś cudem przetrwał tornada ninja.

— Sensei, czekaj! — krzyknął Zane, po czym cała szóstka wybiegła w ślad za staruszkiem. Lloyd był pełen podziwu wobec mężczyzny; nawet mimo tego, że jego lata młodości już dawno minęły, nadal świetnie się trzymał i ciężko im było go dogonić.

Zielony Ninja biegł na tyłach razem z Mei, gdyż wiedział, że kondycja dziewczyny nigdy do najlepszych nie należała, zdziwił się jednak w ten przyjemny sposób, widząc, że brunetka niemal dotrzymuje tempa starszym i silniejszym chłopakom.

Dotarł z przyjaciółką do reszty grupki chwilę po nich, kiedy mistrz Wu był odgrodzony od nich przez chłopaków i już coś mówił; coś, co sprawiło, że każdy ze starszych ninja wstrzymał oddech. Choć słyszał go niezbyt wyraźnie i minęła chwila nim dotarł do niego sens słów, wiedział, że zapiszą się w jego pamięci do końca życia.

— Och, tak, oczywiście. Chłopcy, Mei, to jest Misako. Mama Lloyda.

Mama Lloyda.

Mama Lloyda.

MAMA LLOYDA.

Ja nie mam mamy, przemknęło mu przez głowę.

— To jest moja mama? — zdołał jedynie wykrztusić, gdy ninja rozstąpili się, ukazując mu lekko już siwiejącą, szczupłą kobietę, mniej więcej w wieku mistrza Wu, o ciepłym spojrzeniu brązowych oczu.

Znał te oczy.

— Ach — wyszeptała kobieta, a na jej twarz wstąpił błogi uśmiech. — Synek...? Mój mały synek... — Z każdym słowem zbliżała się do niego coraz bliżej. — Chociaż... już nie taki mały.

Choć z początku patrzył na kobietę bez najmniejszego drgnięcia, jedynie z szokiem i niedowierzaniem wymalowanym na twarzy, jakby ktoś go zamroził, teraz poczuł, że coś się zmienia. Coś go paliło, spalało od środka.

To była wściekłość.

— Tak — odparł, niemal czując, jak trzęsie się w ślepym gniewie. — Bo długo mnie nie widziałaś. — Odsunął się od niej, odpychając jednocześnie jej dłoń, którą najwyraźniej miała zamiar położyć na jego ramieniu lub bogowie wiedzą gdzie indziej.

— Ja mogę ci wszystko wytłumaczyć — odparła prędko tym samym tonem, choć na jej twarz wstąpił smutek i spuściła delikatnie wzrok, cofając jednocześnie dłoń. — Musiałam wyjechać, choć nie chciałam.

— Nie obchodzi mnie to — wyrzucił z siebie przez zaciśniętą ciasno szczękę, mówiąc szczerze.

Odwrócił się na pięcie, olewając niepewny wzrok ninja, karcące spojrzenie senseia, smutne spojrzenie szeroko otwartych oczu przyjaciółki oraz to desperackie, swojej matki, i ruszył korytarzem z zaciśniętymi pięściami.

— Synku, proszę...

TRZASK!

Musiał przyznać, że nic tak nie pomagało na nerwy i światopogląd w strzępach, jak porządne trzaśnięcie ciężkimi drewnianymi drzwiami muzealnymi, wysokimi na dobre siedem metrów.

● •  ♤  • ●

To był piękny dzień, słońce przygrzewało nawet trochę zbyt mocno, chociaż, jak na gust kilkuletniego blondyna, mogłoby być jeszcze cieplej.

Kochał słońce. Prawdopodobnie dlatego jego ulubioną porą roku było lato, choć mógłby się o to sprzeczać, gdyby ktoś chciał się z nim kłócić, gdyż lody cytrynowe kochał niemal równie mocno, a tylko w lecie wolno mu było je jeść.

Malec był w trakcie napawania się smakiem zimnych pyszności, gdy usłyszał dobiegające z niedaleka głosy kilku osób, może trzech. Nie był w stanie rozróżnić płci rozmówców, wiedział jednak, że są chłopakami, gdyż na terenie jego sierocińca mogli przebywać jedynie chłopcy.

Spróbował nie reagować w żaden sposób na ich obecność, licząc, że odejdą nawet go nie zauważając, więc nie otworzył nawet oczu, próbując ponownie czerpać przyjemność z łaskoczących go w powieki ciepłych promieni słonecznych.

Niespecjalnie przepadał za towarzystwem swoich rówieśników. Byli głośni, chamscy i chciwi, a on, choć uwielbiał się śmiać i żartować, lubił także spokój, którego przy nich nie dane było mu zaznać.

Dlatego kiedy usłyszał swoje imię wykrzyczane przez jednego z chłopców, wiedział, że tego dnia błogiej ciszy już raczej nie zazna.

Westchnął ciężko i otworzył oczy, po czym niemal od razu ponownie westchnął, widząc, kto zakłocił jego spokój.

Brunet wcale nie był taki zły; był miłym dzieckiem, starszym od blondyna o dwa lub trzy lata, lubił pomagać innym i był ciekawy świata. Jednak, jak to dziecko, potrzebował także się wyszaleć, a na nieszczęście malca, starszy chłopak kochał odreagowywać jego kosztem.

Ze łzami bezsilności w oczach i słowami grzęznącymi mu w gardle, obserwował, jak starszy chłopak odbiera mu cytrynowego loda i, ku uciesze swojej dwójki przyjaciół, zrzuca go w dół wzgórza, na kamienie, twierdząc, iż jest zbędny, po czym odchodzi, śmiejąc się dźwięcznie z kolegami.

Pięcioletniemu wówczas dziecku lodowy przysmak wydał się symbolem czegoś zupełnie innego; samotny, zbędny, strzaskany rożek przypominał mu jego samego.

● •  ♤  • ●

Mówi się, że dzieje się to dopiero w chwili śmierci, jednak Lloydowi przed oczami przemykało praktycznie całe dotychczasowe życie już wtedy, kiedy siedział samotnie w wielkiej pustej sali, w której ziała wielka dziura bez widocznego dna. Była otoczona śmiesznymi aczkolwiek ładnymi czerwonymi taśmami, które nie uratowałyby przed upadkiem nikogo, toteż przysiad na samej krawędzi i spuszczenie w dół nóg nie stanowiło dla niego najmniejszego wyzwania.

Zatopiony w myślach, nie zwrócił uwagi na podświadome delikatne machanie złączonymi nogami w przód i w tył.

W zasadzie, na nic nie zwracał uwagi. Nie wiedział, gdzie wszedł, dopóki nie znalazł dziury, nie wiedział, w którym momencie usiadł, nie wiedział, jakim cudem jeszcze nie skoczył w dół. To by było w sumie nawet dobre; wreszcie coś uciszyłoby ten huragan szalejący w jego głowie; a żeby było śmieszniej, nie było w nim choćby grama Misako, choć był pewien, że gdy znów ją zobaczy, to nie wytrzyma i nerwy ponownie mu puszczą.

Zamiast tego myślał o wszystkich latach spędzonych w sierocińcu; o szykanowaniach ze strony innych dzieci; o dobrych chwilach spędzonych z Mei w ich bezpiecznym zakątku; o fatalnych obiadach pani Montgomery, która chyba jako jedyna z dorosłych szczerze go w tym piekle lubiła.

Potem myślał o późniejszych latach; o tym, jak z dnia na dzień przeniesiono go bez jego zgody, na życzenie ojca (o którego istnieniu dowiedział się dopiero wtedy) do Szkoły Dla Niegrzecznych Chłopców; o zostawieniu Mei bez możliwości pożegnania; o wydaleniu z tamtego miejsca – kolejnego piekła – i daremnych próbach odszukania ojca i przyjaciółki.

Później wspominał poznanie ninja; to, jak próbował ich zniszczyć z dziecinnym marzeniem o władaniu w Ninjago; ich pierwsze wspólne chwile, kiedy szczerze się nawzajem nienawidzili; szok, jaki wszyscy przeżyli, gdy okazało się, że jest Zielonym Ninja; obowiązki, które na niego zrzucali oraz wszystkie te sytuacje, w których nawzajem ratowali sobie życie.

W ten właśnie sposób dzieliło się jego życie — miało trzy rozdziały.

Pierwszy, dzięki Mei, nie był najgorszy, choć z chęcią go zakończył.

Drugi był całkowitą porażką i miał nadzieję, że myśląc o nim jak najmniej, całkowicie pogrzebie pamięć o nim.

Najlepszy zdecydowanie był trzeci. To wtedy zacieśniał więzy na, jak miał nadzieję, całe życie i odkrył, że może być dobrym człowiekiem i czynić dobro, mimo że wychowywał się praktycznie bez miłości.

Spotkanie się z Mei po wielu latach dużo zmieniło. Nie był dotychczas pewien w jaki sposób, jednak teraz, gdy pojawiła się także Misako, już wiedział.

Zaczynał się kolejny rozdział jego życia, a on naprawdę nie chciał opuszczać poprzedniego.

● •  ♤  • ●

wiecie co, idk jak i kiedy to się stało, ale jeszcze jeden/dwa rozdziały i jesteśmy w 1/3 0.0

kilka dni temu rozpisałam sobie po krótce każdy rozdział aż do epilogu i, ludzie, spróbujcie tego, serio. robi się to w cholerkę długo i w 1/4 wydaje się, że można paść na twarz i wszystko się miesza, ale na końcu jest takie genialne uczucie i człowiek aż się rwie do pisania (tamtej nocy robiłam to do czwartej nad ranem, so, u know, think about it). ☆

po takiej przerwie mam wrażenie, że mogłabym pisać po prostu bez końca i tym razem jest to naprawdę realne wrażenie, a dodatkowo ostatnio sprzyja mi nad wyraz dobra passa, więc jestem dobrej myśli i, hm, może nawet uda mi się skończyć to opko w równy rok od rozpoczęcia? oczywiście nie wliczam w to publikacji, bo na więcej niż rozdział tygodniowo nie liczcie ♡ chociaż, kto wie, w końcu jeszcze jakiś miesiąc został, dużo się może zdarzyć...

a tymczasem, enjoy this shit i'm writing and have a nice day! ♡

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro