16. pan i władca

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

❝Zawsze słuchaj swojego władcy.❞

GDYBY KTOŚ ZOBACZYŁ LORDA GARMADONA w tamtej chwili, z pewnością wziąłby go za zwykłego przebierańca z świetnym wyczuciem stylu i wyjątkowo dobrze dobranym gustem. Jego zachowanie nie było co prawda dziwne, wręcz przeciwnie. Przedzierał się przez egzotyczny las mrocznej wyspy w celu dotarcia na plażę, gdzie chciał spokojnie pomyśleć i pospacerować. Po prostu... no, właśnie.

Zło wcielone poszło na spacer?

Nawet dla niego samego to brzmiało niedorzecznie.

A jednak tego potrzebował. Pamiętał dobrze czasy, gdy był młodzieńcem i zło nie przeżarło jeszcze jego duszy na wylot. Nie był najspokojniejszą duszą na ziemi, a już na pewno nie był samotnikiem czy introwertykiem. Lubił jednak od czasu do czasu udać się w jakieś odludzie i dać upust kotłującym się w nim myślom i emocjom.

Skrzywił się nieznacznie. Choć bardzo się starał, nie udało mu się wykorzenić z siebie wszystkich ludzkich odruchów, w tym także tego. Większa część jego jestestwa ubolewała nad tym i wpadała w gniew, gdy sobie na nie pozwalał. Była jednak w nim także malutka cząstka dawnego Garmadona, która trzymała się tych odruchów kurczowo i nie chciała puścić; ta właśnie cząstka czyniła go czasami słabym i podatnym na uczucia, czego skutkiem były chwile takie jak ta.

Przedzierając się w zamyśleniu nie zauważył wielkiego pomarańczowego „czegoś", któro wylądowało z głośnym plaskiem na jego twarzy. Odnalazł rozwścieczonym wzrokiem winowajcę, którym był wyjątkowo duży kwiat, którego gatunku nie potrafił i nie chciał określić. Z odrazą wymalowaną na obliczu, przesunął go w bok, jak najdalej od siebie.

— Przeklęte zielsko — wycharczał, gdy roślina wyśliznęła mu się z uścisku i ponownie uderzyła go w twarz, pozostawiając za sobą silny kwiatowy zapach. Ze złością pociągnął za grubą łodygę wszystkimi czterema rękami, a wredna roślina spoczęła w jego rękach razem z korzeniami. Wyrwana z ziemi wyglądała jakoś mniej groźnie, jakby brak przewagi dotyczącej powiązania z ziemią pozbawiał ją wszystkich atutów. W zasadzie, jakby na to nie patrzeć, właśnie straciła grunt pod nogami. Odrzucił ją z jeszcze większym niesmakiem i kontynuował przedzieranie się przez gąszcz.

Nim dotarł na plażę, zdołał obrzucić wyzwiskami większość występujących na wyspie gatunków roślin, grzybów i innych wytworów matki natury, która, jak na jego gust, była obdarzona wyjątkowo głupim poczuciem humoru.

Zawiódł go jednak nawet długo wyczekiwany piasek – małe, ostre ziarenka wbijały mu się w skórę stóp, boleśnie przypominając o tym, że ta wyspa nie jest przyjaznym miejscem. Dodatkowo morze pachniało paskudnie, a na niebie brakowało najmniejszej chmurki zdolnej do przesłonięcia blasku tego całego ohydnego słońca. Jedynym plusem jego wyprawy była błoga cisza.

Nareszcie, pomyślał z uczuciem, któremu daleko było do ulgi, a jednak było jej najbliższe. Chwila spokoju od tych kamiennych łbów.

Rozejrzał się na boki, ale nigdzie nie dostrzegł najmniejszego kamienia czy choćby pustego skrawka ziemi, na którym mógłby usiąść. Westchnął z irytacją pełną złości i ruszył w prawo. Cały czas starał się nie podejść za blisko do wody i utrzymać dystans od leśnej roślinności, jednocześnie próbując nie zapaść się w nieprzyjemnym piasku zbyt głęboko.

— Kiedy już będę władcą świata i wszyscy złożą mi pokłon — powiedział do samego siebie, mrużąc delikatnie oczy. — To każę wybudować drewnianą, nie, marmurową, plażę i będę po niej chodził całymi dniami. Albo, nie! Ci przeklęci ninja będą mnie po niej nosić w lektyce zdobionej złotem z ich przetopionych zbroi.

Uśmiechnął się z ponurą satysfakcją, zapisując pomysł w pamięci w katalogu "rzeczy konieczne do spełnienia."

W którymś momencie musiał się zatrzymać, gdyż aktualnie stał w miejscu i wbijał z zawziętością wzrok w ocean dzielący go od Ninjago. Uniósł brew, a raczej uniósłby ją, gdyby nadal je posiadał. Podniósł nogę z zamiarem wznowienia marszu, ta jednak została spowrotem pociągnięta w dół. Spojrzał tam z zaskoczeniem i ujrzał własne nogi, które do połowy łydek ugrzęzły w drobnych kamyczkach.

— Przeklęty piasek!

● • ♤ • ●

Słońce zdążyło na dobre zniknąć za horyzontem, gdy trochę tylko zmęczony Lord Garmadon przekroczył główne wejście do obozu. Często zastanawiał się, po co im była potrzebna brama i w ogóle cały ten drewniany mur i palisady. Nie miał jednak zamiaru ani najmniejszej ochoty na zaczynanie rozmowy z powodu tak nieistotnego tematu, toteż budowa trwała, a on miał jeden powód do zmartwień z głowy.

Od razu skierował się w stronę największego budynku – gigantycznego namiotu, tak w zasadzie – który należał oczywiście do niego samego. Wokół jego głowy krążyły myśli o nawet wygodnym tronie, który tam na niego czekał. Nie dotarł do niego jednak ani wtedy, ani przez kilka najbliższych godzin.

— Lordzie Garmadonie! — Usłyszał, a gdy się odwrócił, ujrzał zmierzającego w jego stronę generała kamiennej armii, Kozu. Był to trochę lepiej zbudowany od reszty współbraci wojownik, który jako jedyny znał ludzką mowę. — Panie!

— Czego chcesz?

Był wkurzony. O tak, zdecydowanie był. Spacer go zmęczył i najbardziej na świecie w tej chwili pragnął odpocząć. Tymczasem ten nędzny pomiot czarnej magii zawieruszał mu głowę byle błahostką.

Niech przepadnie.

— Overlord cię wzywa — wyjaśnił, stając przed nim na baczność.

— Dlaczego sam do mnie nie przyjdzie? — To on był władcą. On, Lord Garmadon. Nikt nie będzie mu rozkazywał.

— Tego nie mówił. Tylko kazał cię przyprowadzić.

— Posłuchaj mnie, ty skamieniały łbie — rzekł groźnie Lord Garmadon, zbliżając się do generała i spoglądając na niego z góry. Nawet od niego był wyższy, czym rozkoszował się niemałą satysfakcją. — Ja tutaj rządzę i masz się słuchać moich rozkazów. Rozumiesz? — Przyłożył czarny jak smoła palec do kamiennej piersi. — Moich.

— Oczywiście, panie — odparł Kozu, ani na moment nie zmieniając wyrazu twarzy.

— Doskonale — powiedział, spoglądając na wojownika sceptycznie.

Wiedział, że jego przemowa nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. W końcu był z kamienia.

— No dobrze — wznowił konwersację. — Rozkazuję ci zabrać mnie do Overlorda. Muszę sobie z nim co nieco wyjaśnić.

— Jak sobie życzysz, panie.

Przez następne pięć minut przedzierali się przez wojowników, którzy pracowali nieustannie przy budowie murów. Uwijali się niczym mrówki, jednak nie w tym dobrym sensie; nie pracowali zorganizowanym planem, w zasadzie wszystkie ich ruchy wskazywały na panujący w armii chaos. Co rusz wpadali mu pod nogi, drewno i metal wylatywały im z rąk, a większość wyglądała, jakby nie miała pojęcia co ze sobą zrobić i gdzie pójść.

— Zbyt tępi, by mówić, zbyt nieogarnięci, by zrobić przejście dla swojego władcy — warczał pod nosem, gdy miał już dość. — To cud, że ten cały idiotyczny murek jeszcze się nie zawalił.

Kozu szedł na równi z nim, gdyż nie przystało chodzić przed swoim władcą, a bez niego nie wiedziałby, w którą stronę się kierować. Jeśli słyszał obelgi Lorda Garmadona, których tamten wcale nie mówił szeptem, to nie dał tego po sobie poznać w żaden sposób. Co, swoją drogą, byłoby dość dziwne, gdyż wyraz jego twarzy nie zmienił się od ich pierwszego spotkania ani razu.

— Daleko jeszcze? — spytał, mocno już zirytowany Lord Garmadon po odepchnięciu kolejnego wojownika, który na niego wpadł.

— Jeszcze tylko kawałek, panie — odparł generał, ponownie mocniej akcentując ostanie słowo. W głowie Garmadona zrodziła się myśl, że być może Kozu z niego szydzi, jednak szybko ją odrzucił. Kamienny wojownik nie był głupi, a on był jego władcą. A z władców się nie żartuje, bo mają władzę.

— Garmadonie.

Uniósł głowę w górę jak oparzony i spojrzał na unoszącą się w powietrzu mroczną formę życia, którą był Overlord. Nieco zbyt późno zdał sobie sprawę z tego, że musiał wyglądać przy tym jak przestraszony nowicjusz, ale nie mógł już cofnąć czasu. Skrzywił się nieznacznie.

Lordzie Garmadonie. — fuknął. — Jestem lordem, pamiętasz?

— Ależ oczywiście.

— Dlaczego chciałeś, abym tu przyszedł? — spytał, ponownie czując złość. — Jestem twoim władcą. Masz mi służyć, nie rozkazywać.

— Najmocniej przepraszam, władco — odparł i zarechotał ochrypłym głosem.

— Śmiejesz się ze mnie, wielkiego Lorda Garmadona?! — Furia opanowała całe jego ciało, każdą najmniejszą komórkę. Zacisnął wszystkie cztery pięści, nieopanowanie trzęsąc się z wściekłości. Zawsze tak reagował na obecność Overlorda; przy nim inaczej nie potrafił.

— Nie śmiałbym tego zrobić — odparł po chwili tonem, którego nie zmienił choćby o jotę.

— No ja myślę. — Lord Garmadon zmrużył oczy i wbił w rozmówcę uważny wzrok. — Więc? Dlaczego tutaj jestem?

— Twoi zwiadowcy wrócili.

— I? Coś ciekawego? A może kolejne bezużyteczne rekiny do kolekcji? — Cała ta rozmowa zaczynała go już poważnie irytować. Mógł odpoczywać na swoim tronie od bitego kwadransu, a zamiast tego został sprowadzony w sam środek budowy.

— Twój syn i jego przyjaciele zbierają siły — wyjaśnił Overlord. — Najwyraźniej chcą tutaj przypłynąć i na... cię powstrzymać.

— Lloyd i ninja? — spytał i się zaśmiał. — Nie mają ze mną szans, szczególnie, kiedy kamienna armia jest na moje rozkazy!

— Istotnie, na twoje rozkazy — powtórzył Overlord. Co za tępak, pomyślał Garmadon. — Jednak nie lekceważ ninja całkowicie. Są silni.

— To może coś zaproponujesz? — rzucił od niechcenia znudzony Lord Garmadon.

— W zasadzie — zaczął, jakby usatysfakcjonowany pytaniem — mam jedną propozycję.

— Jaką?

— Cóż, twoja broń zagłady nadal jest w budowie. — Och, będzie ględził. — Bez niej będziesz niezniszczalny, jednak minie jeszcze trochę czasu nim zostanie ukończona. Do tego czasu istnieje maleńka szansa na to, że ninja nas pokonają.

— W żadnym wypadku! — krzyknął, rozsierdzony.

— Nie lekceważ swojego wroga, Garmadonie. Mówiłem ci to już. — Gdy to usłyszał, zacisnął wszystkie cztery pięści w gniewie jeszcze mocniej. — Lloyd jest silny. Silniejszy niż ci się wydaje.

— Nadal nie rozumiem, co to ma do rzeczy — mruknął.

— Ma realne szanse na pokonanie ciebie — sprecyzował. — Jednakże... istnieje sposób na zmniejszenie jego wydajności.

— Co masz na myśli? — spytał Garmadon. Chyba po raz pierwszy od początku tej przeklętej rozmowy naprawdę interesowało go, co Mroczny Władca miał do powiedzenia.

— Żeby go osłabić, trzeba mu odebrać coś, na czym najbardziej mu zależy — wyjaśnił. — Coś, co... kocha — dodał, ostatnie słowo wymawiając, jakby było przesiąknięte trucizną.

— Czy to nie jest zbyt... okrutne? — spytał Garmadon, tracąc nieco charyzmy.

Wbrew wszelkim pozorom, kochał swojego syna. Bardzo chciał, aby stał się taki jak on, jednak nawet gdy Lloyd wybrał ninja, nadal mu na nim zależało. Kochał go nawet pomimo tego, że stał się samym Zielonym Ninja; jego najgorszym wrogiem, któremu pisane jest zostać zgładzonym przez niego samego, wielkiego Lorda Garmadona.

— Oczywiście, że jest okrutne, ty głupcze! — naskoczył na niego Overlord. — I ma takie być! Czyżbyś nie chciał już panować nad światem?

— Nigdy więcej nie nazywaj mnie głupcem — wywarczał Lord Garmadon, a wcześniejszą niepewność się z niego ulotniła. — I sam dobrze wiesz, że chcę. Pragnę tego najbardziej na świecie!

— A jednak się wahasz.

— Ja nigdy się nie waham — powiedział z zaciętym wyrazem twarzy. — Zróbmy to.

Przez chwilę zły duch unosił się w powietrzu. Chociaż nie miał on nawet brzydkiej facjaty, która pozwoliłaby mu to sprawdzić, to Lord Garmadon czuł, że uważnie penetruje całą jego sylwetkę w poszukiwaniu najmniejszej oznaki słabości.

— Dobrze — odparł po chwili zadowolony Overlord, po czym zwrócił się do generała Kozu. — Weź piątkę swoich najlepszych wojowników i jeszcze dziś udajcie się do Ninjago. Odkrycie największą słabość Zielonego Ninja i odbierzcie mu ją. Jeśli nie będzie takiej potrzeby, nie wdawajcie się w kontakt z ninja. Ta misja jest zbyt ważna, by mogli jej zapobiec.

— Tak jest, Overlordzie — odparł Kozu. Zasalutował złemu duchowi i skinął głową w stronę Lorda Garmadona. Następnie odszedł, krzycząc coś w języku znanemu tylko kamiennej armii.

— Co robimy teraz? — spytał po chwili.

— Teraz — usłyszał w odpowiedzi — czekamy.

Z wnętrza jego mrocznej formy dało się słyszeć głęboki gardłowy śmiech, do którego Lord Garmadon prędko się przyłączył. Ich połączone złowrogie chichoty jeszcze długo utrzymywały się na mrocznej wyspie, dodając jej nieco procentów do głównego składnika unoszącej się w powietrzu atmosfery zła.

● • ♤ • ●

jeżu, ostatni rozdział był trzy tygodnie temu, wyobrażacie to sobie? ;-; strasznie was wszystkich za to przepraszam. miałam go nawet napisanego, specjalnie na takie okazje trzymałam te dodatkowe rozdziały. w zasadzie ten był tylko do sprawdzenia, co teraz zajęło mi jakąś godzinkę, ale, cóż. w tym roku mam tyle roboty w szkole, iż nigdy bym nawet nie pomyślała, że mogę skończyć w taki sposób. serio, kilka ostatnich tygodni wyglądało tak, że wracałam do domu i uczyłam się praktycznie bez przerw do minimum ósmej, a to tylko do materiału na lekcje, bo jestem oczywiście tak inteligentna i cholernie ambitna, że musiałam zgłosić się do kuratoryjnego z języka polskiego i geografii, która ostatnio szczególnie daje mi popalić. po skończeniu tego wszystkiego zazwyczaj nie miałam nawet ochoty, żeby zajrzeć na wattpada, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzało, i nawet nie zauważyłam, że minął już aż taki szmat czasu. wybaczcie, proszę :c

mam nadzieję, że z wami i waszym samopoczuciem jest lepiej niż z moim, ale jeśli nie, to przesyłam pozytywne wibracje jakie jeszcze mi pozostały (bo tak naprawdę jestem czarodziejką i potrafię je mnożyć w nieskończoność, hehe) i, cóż, życzę miłej niedzieli.
trzymajcie się! <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro