3. Oczy jak gwiazdy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Hailie

Stałam nieruchomo wpatrując się w ekran telefonu.

— Kto dzwoni? — zapytał Victor.

— Marilyn.

— Będziesz miała kłopoty? — zdziwiło mnie to, że chłopak nie martwił się o siebie czy o naszą dwójkę, a o mnie. To co raz bardziej stawiało mnie w przekonaniu, że ma on jakieś głębsze uczucia i może nawet mnie lubi.

— Za chwilę się przekonamy… — przeciągnęłam zieloną słuchawkę. — Halo?

— Hailie, dlaczego, do cholery, jesteś z Victorem pięć kilometrów od wolontariatu? — zapytała trochę ostrzejszym tonem, którym rzadko się do mnie zwracała. Skąd mogła wiedzieć gdzie się znajdujemy? Nagle spojrzałam na bransoletkę oznaczoną logo wolontariatu, która, jak sobie momentalnie przypomniałam, miała w środku nadajnik GPS.

— Wyszliśmy na spacer.

— Znasz zasady, nie dalej niż teren wolontariatu. Wokół jest dużo miejsca, co was podkusiło, żeby uciekać aż tak daleko? A co, gdyby coś się stało Victorowi?

— Przecież żyję! — krzyknął do telefonu, by mogła go usłyszeć.

— Wracajcie, w tym momencie i to bez sprzeciwów! Pogadamy, gdy wrócicie. — rozłączyła się, a ja schowałam telefon do kieszeni.

Stwierdziliśmy, że i tak Marilyn jest na nas wściekła, więc od razu skierujemy się w stronę wolontariatu. Większość drogi przegadaliśmy, rozmawiając na różne, codzienne tematy. Cieszyłam się, że Victor się przede mną otworzył. Dzięki temu może też zacznie rozmawiać z innymi?

— Hej… dzięki za dziś. — powiedział kiedy zbliżaliśmy się pod budynek.

— Luzik, miejmy nadzieję, że mnie stąd nie wywalą.

Gdy weszliśmy, od razu złapała nas Marylin. Otworzyła nam drzwi do jej gabinetu, a my usadowiliśmy się na dwóch krzesłach.

— Hailie…

— To moja wina — przerwał jej chłopak. — Chciałem stąd się urwać i wyszedłem, a Hailie poszła za mną. Próbowała mnie przekonać, żebym wrócił, ale ja nie odpuszczałem. Nie wyrzucaj jej z pracy.

Nie dowierzałam w to, co przed chwilą usłyszałam. Victor właśnie się za mną wstawił! Marilyn zrobiła podejrzliwą minę.

— Skoro tak, to okej. Ale to ostatni wasz wybryk. — pokiwała do nas palcem. — Dobra, koniec złych wieści! Victorze, jutro masz zaplanowaną operację. Przyjechał wykwalifikowany doktor, który podjął się zadania wykonania na tobie zabiegu. Wspaniale, nieprawdaż?

Brunet rozszerzył oczy.

— Naprawdę?

— Tak się cieszę!

Przytuliłam go. On odwzajemnił uścisk.

***

Siedziałam w domu na kanapie i przeglądałam swoje media społecznościowe, zagryzając ze stresu wargę. Właśnie odbywała się operacja Vincenta. Powiedział mi, w jakim szpitalu się znajduje, i o której mniej więcej mogę przyjść zobaczyć, czy żyje czy też nie. Bardzo się stresowałam. Nie chciałam stracić swojego pierwszego podopiecznego. No i chyba coraz bardziej zaczynało mi zależeć na chłopaku.

— Witaj, córko. — w tej chwili do salonu wszedł mój ojciec, Jacob.

— Hej, tato, co tak oficjalnie? — zapytałam zdziwiona jego zachowaniem.

— Uf, dobrze — odetchnął z ulgą. — myślałem, że coś się stało i będę musiał udzielać ci swych wielkich mądrości… — przyjrzał mi się uważnie. — Ej, co jest?

— Chodzi o mojego podopiecznego z wolontariatu. Wczoraj mi go przydzielili, a w tym momencie ma ważną operację, która zależy od tego, czy przeżyje. Martwię się, b polubiłam go. — powiedziałam.

— Hm, a czy ten chłopak ma jakieś imię? — zapytał, akcentując wyraźnie słowo chłopak.

— Victor Jensen, i nie, tato, nie jesteśmy parą!

— Nie powiedziałem tego! — zaśmiał się. — R i J… Reeve i Jensen… — mruknął.

Nie wiedziałam, o co chodzi tacie, więc nie pytałam.

— Chcesz do niego jechać? — zapytał.

— Z tego co wiem to przed chwilą powinien się skończyć zabieg, więc zanim dojedziemy, to może mnie wpuszczą do środka.

— W takim razie jedziemy do Vincenta Jensena!

— Vitora, tato. — poprawiłam go.

— Jasne… zbieraj się.

Po niecałej godzinie byliśmy pod szpitalem, w którym rzekomo znajdował się brunet.
Podeszliśmy do recepcji, by zapytać się o numer sali, w jakiej leżał. Pokazałam plakietkę z wolontariatu. Bałam się, że może to nie przejdzie, jednak po chwili pielęgniarka zaprowadziła mnie tuż pokój, w którym leżał Victor. Ojciec usiadł na krześle kilka metrów dalej i powiedział, że na mnie zaczeka.
Byłam mu cholernie wdzięczna za to, że był teraz przy mnie. Chwyciłam za klamkę i pchnęłam ciężkie drzwi, nieśmiało wchodząc do środka. Zobaczyłam go leżącego na łóżku, ślepo patrzącego w sufit. Gdy drzwi się zamknęły i do jego uszu dobiegł ich dźwięk, odwrócił się w moją stronę i patrzył. Znów patrzył na mnie olśniewająco. Te jego oczy zdecydowanie na mnie działały. Były tak piękne i tak pełne blasku, niczym gwiazdy na niebie.

— Przyszłaś. — odezwał się pierwszy.

— A ty przeżyłeś.

— Wszystko mnie boli, czuję się jak gówno.

— Kilka i przestanie, tak? Jeszcze trochę i będziesz mógł robić co zechcesz. — próbowałam go pocieszyć.

Usiadłam na małym krzesełku obok chłopaka i patrzyłam na niego. Wyglądał na zmęczonego, jednak jednocześnie chyba czuł się dobrze.

— O czym myślisz?

— Chciałam cię przytulić, powiedzieć, że będzie dobrze, ale chyba nie mogę.

— Cóż, nie mogę się podnosić do jutra, więc twoje plany legły w gruzach. Cóż, nie zawsze możemy zrobić to, co naprawdę chcemy.

— A ty? Masz coś, co chciałbyś teraz zrobić? — zapytałam.

Brunet chwilę rozmyślał nad odpowiedzią.

— Chcę teraz iść na spacer. Taki jak wczoraj.

Wbiłam w niego wzrok. Zapytałam, czego chce, a on pomyślał o spacerze ze mną. Chociaż nie wiedziałam, czy uczestniczyłam w tym marzeniu, to głęboko czułam, że tak.

Mimowolnie nachyliłam się nad chłopakiem i lekko dotknęłam jego warg swoimi. Złączyłam nasze usta w delikatnym pocałunku. Czułam, jak kołata mi serce. Kiedy wróciłam do wcześniejszej pozycji, spojrzałam na Victora i się uśmiechnęłam.
I on również się uśmiechnął.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro