Jaskinia Mocy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mężczyźni skłonili głowy, każdy z nich przyłożył prawą rękę do serca. Trwali w takiej postawie, dopóki nie poczuli magicznego powiewu zezwalającego im na podniesienie wzroku. Tuzin osób patrzył teraz prosto na mnie.

Poprawka, jedna patrzyła na mojego męża.

Jakim cudem zauważyłam ją dopiero teraz? I, co ważniejsze, co tutaj robiła Allyia? Była ubrana w kremową koszulę i szerokie spodnie z pasem ozdobionym jasnymi kamieniami. Włosy upięła i częściowo zakryła pod szeroką opaską-chustą, której końce spływały wzdłuż prawej strony ciała dziewczyny, dlatego oszałamiający miodowy blond jej pukli nie od razu rzucił mi się w oczy. Dlaczego przybyła do Białego Pałacu? Nie pojawiła się nawet na naszym ślubie, chociaż matka wymusiła na mnie zaproszenie Eamona i jego córki.

Jak śmiała tak otwarcie wpatrywać się w Gerarda oczyma pełnymi uczucia i tęsknoty?

Nagle do mnie dotarło. Blondynka, która ociągała się z wezwaniem pomocy, gdy po ataku węży przybyłam wraz z Oriosem nieprzytomnym Danielem, to była ona. Jak mogłam jej wtedy nie poznać? Byłam aż tak wycieńczona?

Poczułam znajome muśnięcie Mocy. Po mojej lewej stronie, zaraz za tronem Księcia Małżonka, stanął Daniel. Co on tu robił? Obudził się? I uznał, że po tak ciężkiej chorobie powinien od razu wrócić do pełnienia obowiązków? Miałam ochotę na niego nakrzyczeć. Czułam go, ale w tej chwili nie mogłam na niego popatrzeć. Tym bardziej, że wyczuwałam, że Félicien stoi tuż obok.

Westchnęłam w duchu. Wszystko się komplikowało.

– Mówcie – rzuciłam, patrząc na ludzi obserwujących każdy mój ruch.

Nie zdziwiło mnie, że to właśnie Bres wyszedł przed szereg.

– Wasza Wysokość, słyszeliśmy o ataku na ciebie i złym stanie twojego zdrowia – mówił z udawaną troską. – Cieszymy się, widząc cię w pełni sił na twym tronie. Raduje nas także ozdrowienie Księcia Małżonka. – Tutaj skinął głową Gerardowi. Kątem oka widziałam, że Haller siedzi bez ruchu, lekko wychylony do przodu, przypominał drapieżnego ptaka czekającego na najmniejszy błąd ofiary. – Jednak nasza troska ma źródło w pragnieniu dobra dla naszej ojczyzny, stąd pokorna prośba, byś zastąpiła Królową i uspokoiła Moc Eregii.

– Nie wyczuwam żadnych wahań w poziomie Mocy – powiedziałam. – To zapewnienie powinno wam wystarczyć.

Bres chyba nie spodziewał się, że odmówię. Rozejrzał się szybko po towarzyszących mu ludziach. Zarejestrowałam Lorda Arena, Lorda Diplara, Mistrza Kapplana, Artystę Weresa, Ferenza z kasty Kupców, Allyię... Reszty nie znałam z imienia. Co łączyło ich wszystkich? Czego nie dostrzegałam?

– Rozumiem, Księżniczko Laurencjo.

Drgnęłam, słysząc swoje pełne imię z ust Bresa. Nie chciałam, by go używał. To było moje uświęcone imię. Czy do mojej matki też zwracał się "Emerencjano"? Szczerze wątpiłam. 

– Jednak nadal usilnie prosimy cię o interwencję. Racz wysłuchać pokornej prośby swych poddanych.

Po tych słowach mężczyzna wbił we mnie wzrok. Miał spojrzenie jastrzębia.

Wiedziałam, że nie odpuści. Zastanawiałam się tylko, jaki miał plan. Czy chciał wszcząć rozruchy już tutaj i teraz? Czy to on czaił się na mnie zza każdego winkla, nasyłając na mnie morderców? Czy długo jeszcze miałam żyć w ciągłym strachu?

Podniosłam rękę i wyciągnęłam ją delikatnie w stronę Gerarda. Mężczyzna wstał, chwycił ją i podtrzymał moją dłoń. Potrzebowałam go w tej chwili. Potrzebowałam jego Mocy. Stałam prosto, z miną wskazującą na to, że czuję się lepsza od wszystkich wokół, a Gerard subtelnie posyłał ku mnie impulsy swojej magii. Po kolei patrzyłam w oczy wszystkich zgromadzonych u stóp mego tronu, dając mężowi czas, by użyczył mi swej siły.

Bres miał rację, sądząc, że jestem osłabiona. Teatrzyk, który zaprezentowałam, nie wystarczył, by go przekonać. Musiałam zrobić jeszcze większą scenę.

– Nie mogłabym dać długo się prosić – odparłam ze słodkim uśmiechem. – Aczkolwiek przed tym, jak zezwolę wam na wejście do Jaskini Mocy, każdy z was zobowiąże się do przysięgi, że pod żadnym pozorem nie wyjawi tego, co tam zobaczy, usłyszy lub poczuje.

To było konieczne. Nikt nie mógł poznać i przekazać melodii mojej magii. Było mi niedobrze na myśl, że będę musiała podzielić się czymś tak intymnym z tą zdradliwą zgrają. Związałam ich magiczną przysięgą, niepostrzeżenie wkładając w nią odrobinę zaklęcia Przymusu. Tak dla pewności.

– Nie mówcie potem, że to ja kazałam wam tam zejść – dodałam, uśmiechając się złowieszczo.

Potem w milczeniu zeszłam z Gerardem po schodkach i skierowałam się w bok, w stronę przejścia do Jaskini Mocy. Wysłałam impuls własnej magii, by Moc strzegąca wejścia rozpoznała prawowitą następczynię tronu. Przejście się otworzyło. Puściłam Gerarda i zaczęłam iść w dół. Liczne schody zapowiadały długą wędrówkę. Kręta droga wyrastała z litej skały z białego kamienia – tego samego, z którego zbudowano cały Biały Pałac. Z drugiej strony krętych schodów nie było żadnej barierki zabezpieczającej. Udałam przestrach i położyłam lewą rękę na ścianie. Wiodłam po niej palcami, w ukryciu chłonąc Moc płynącą w jej środku.

Nikt z nich nie miał nawet pojęcia, ile wysiłku kosztowało mnie oparcie się pokusie, by zmieść ich z powierzchni ziemi. Miałam dostęp do całej magii Eregii, więc to byłoby prostsze niż pstryknięcie palcami. Zaciskałam mocno zęby i przygryzałam język, by ból przyciągał moją uwagę do chwili obecnej, a nie pokus, które niosła ze sobą Moc.

Wszyscy umilkli i z fascynacją rozglądali się po otoczeniu. Wokół nas pojawiały się i znikały magiczne światła prowadzące do jaskini. Usłyszałam, że ktoś za mną się potknął i upadł. Ze schodów spadło kilka niewielkich kamyków. Długo upadały na sam dół.

– Uważaj! – syknął męski głos.

– Dziękuję – wydyszała przestraszona dziewczyna.

Allyia.

Niewiele brakowało. Wystarczyłby jeden podmuch wiatru, kilka kropli wody, by upadła i już się nie podniosła...

Dość, powiedziałam sobie. Nie mogę wykorzystać magii w ten sposób.

Wreszcie dotarliśmy na koniec. Na moment przystanęłam, obserwując wejście do magicznej jaskini.

Wybacz, mamo, mówiłam w duchu, że zbezcześciłam Jaskinię Mocy, przyprowadzając tu tych ludzi.

Wzięłam głęboki oddech. Uniosłam ręce. Rozłożyłam je szeroko. Wysłałam magię, nakazując jej wpuścić nas do środka. Poczułam, jak bariera nagina się do mojej woli. Kiedy całkowicie opadła, podążyłam do przodu. Zrobiłam ponad dziesięć kroków, gdy stanęłam w miejscu i rzuciłam za siebie:

– Musicie tutaj zostać. Wszyscy poza Księciem Małżonkiem. Strażnicy staną przy wyjściu, by nikt z was nie uciekł i nie przerwał rytuału.

– Ale skąd mamy... – zaczął Bres.

– Zobaczycie – ucięłam.

Mój głos trzasnął głośno i ostro niczym bicz.

Gerard podszedł do mnie i szepnął mi do ucha tak cicho, by nikt go nie usłyszał:

– Jesteś pewna, że dasz sobie radę?

Skinęłam głową.

– Stań krok za mną – poleciłam.

Ruszyłam na środek jaskini. Nasze sylwetki odbijały się w niezliczonych lustrach, które wcześniej ukazałam Gerardowi w wizji. Widziałam nasze odbicia w tym czasie, widziałam nas jako dzieci, lecz nie widziałam starców. Przeszedł mnie dreszcz. Wiedziałam, że lustra nie przewidują przyszłości, jednak poczułam się niepewnie.

Moc kusiła mnie i przyzywała. Obiecywała spełnienie najskrytszych marzeń. Oferowała nieograniczoną potęgę. Roztaczała wizję nieśmiertelności.

Musiałam odrzucić to wszystko i z czystym sercem rozpocząć rytuał.

Uniosłam lekko ręce. Zaczęłam nucić. Mój głos zaczął rozchodzić się po jaskini, odbijał się od ścian i luster, wracał do mnie, przenikał moje ciało i ciała ludzi, który byli tu ze mną. To wibrował nisko, to wznosił się wysoko, przywoływał Moc i dostosowywał ją do moich pragnień. Moja pieśń wypełniała nieskończenie wielkie pomieszczenie. Magia przesuwała się między moimi włosami, palcami, wzburzała materiał sukni.

Zaśpiewałam głośniej. Magia wdzierała się do mojego gardła. Lustra rozbłysły. Nie ukazywały już naszych odbić. Teraz z ich tafli eksplodowało światło wypełnione Mocą. Magia wirowała wokół i obnażała zęby niczym wściekły pies. Moje włosy latały we wszystkie strony, wpadały mi do ust, zakrywały oczy.

Nagle zgięłam się wpół. Siłą woli powstrzymałam się od zakończenia pieśni. Ból w podbrzuszu przybrał na sile, a po chwili zniknął, jakby coś go odegnało. Wyprostowałam się powoli. Uniosłam wysoko ręce i zaśpiewałam tak, by usłyszeli mnie w najdalszych krańcach królestwa.

Nareszcie magia wypełniła mnie i poddała się mojej woli. Ukierunkowałam ją. Nakazałam jej równowagę, wygładziłam nieliczne nierówności, skierowałam ją ku sercu Eregii, po czym puściłam ją wolno.

Przez czas równy uderzeniu serca nic się nie działo. Po tym wszystko ucichło.

Opadłam na ziemię. Nawet nie zauważyłam, że się unosiłam.

Poczułam, że ktoś podnosi mnie za ramię. Uniosłam wzrok i napotkałam spojrzenie Gerarda. Jego wzrok wyrażał fascynację, uwielbienie i... strach.

– Twoje oczy... – szepnął – one świecą.

Zamrugałam kilka razy.

– Zaraz przestaną.

Nachylił się ku mnie. Dostrzegłam przebiegłość w jego spojrzeniu.

– Pokaż im się taka.

Kiwnęłam głową. Przybrałam zdeterminowany i władczy wyraz twarzy i obróciłam się powoli.

Część zebranych klęczała ze wzrokiem wbitym w ziemię. Część wpatrywała się we mnie, a na ich twarzach malowała się groza. Popatrzyłam prosto na Bresa. Mężczyzna uklęknął na jedno kolano i skłonił głowę.

– Precz! – syknęłam do nich wszystkich.

Odwróciłam się od nich. Wzięłam Gerarda za rękę i pociągnęłam go na przeciwległy kraniec Jaskini Mocy.

– Księżniczko... – zaczął ktoś, ale zignorowałam go.

Szłam powoli. Moc opuszczała moje ciało. Nie mogłam dopuścić do tego, żeby ktoś z tych zdrajców to zobaczył. Ból w podbrzuszu powrócił. Naprawdę musiałam coś z tym zrobić.

Gerard nachylił się ku mnie. Musnął nosem moje ucho, nim powiedział:

– Teraz...

Wzdrygnęłam się. Coś było nie tak.

Tuż za mną rozległ się ohydny dźwięk. Obróciłam się szybko. Stanęłam oko w oko z Lordem Diplanem. Jego wzrok przepełniało niedowierzanie i coś jeszcze – determinacja. Gerard szybko zasłonił mnie własnym ciałem, gdyby okazało się, że atakujących jest więcej. Opuściłam spojrzenie. W rękach mężczyzny znajdował się długi, ostry sztylet wymierzony w miejsce, w którym jeszcze chwilę temu stałam. Jeśli udałoby mu się mnie dosięgnąć, przebiłby mi pierś.

Tymczasem to z jego brzucha wystawało długie ostrze. Przeniosłam wzrok na osobę, która wbiła je w trzewia zdrajcy.

To był Félicien. Ojciec Daniela, dowódca Strażników. Człowiek, o którym zawsze sądziłam, że z jakiegoś powodu mnie nienawidzi. Dziś to właśnie on uratował mi życie. Jego ciemnozielone oczy były wbite w plecy zdrajcy. Félicien zacisnął usta i powoli, bardzo powoli przekręcił miecz.

Z ust Lorda Diplana buchnęła krew. Zadrżał w śmiertelnych konwulsjach. Patrzyłam, jak z jego oczu uchodzi życie. Po kilku długich chwilach jego ciało opadło. Strażnik szarpnięciem wyswobodził swój miecz.

Dziś udało mi się opublikować dwa rozdziały! Pokornie proszę o wybaczenie (i wskazanie!) niedociągnięć. U góry macie grafikę przedstawiającą Féliciena. Mam nadzieję, że podobała Wam się lektura :) 

PS. Jak pisałam niedawno - zmierzamy do końca historii, więc zostańcie ze mną i moimi bohaterami jeszcze na chwilę ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro