Zaklęcie Ostateczne

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zostaliśmy zalani morzem strzał. Początkowo byłam spokojna, bo wiedziałam, że większość z nas potrafi tworzyć naprawdę trwałe bariery, ale jednego nie przewidziałam – tego, że niektóre groty będą kończyć się dziwnymi, czarnymi szpikulcami. Po tym, jak część przebiła się przez naprędce postawione bariery, domyśliłam się, że groty pokryto barwnikiem stworzonym z kamieni pochłaniających magię. Na szczęście żadna z nich nie upadła blisko mnie. W przeciwnym razie nie mogłabym korzystać ze swej magii.

– Tarcze w dłoń! – Głos Gerarda poniósł się po polanie. – Atakować bez rozkazu!

Sam nie okrył się tarczą, za to wyciągnął miecz i z okrzykiem na ustach oraz obnażonym ostrzem w ręce rzucił się ku drzewom, zza których nas ostrzeliwano. Szybko usłyszałam pierwsze krzyki wrogów. Oni byli przygotowani na atak bez kontaktu i najwidoczniej nie podejrzewali, że ktoś z nas będzie na tyle szalony, by zaryzykować szarżę bezpośrednią.

Amatorzy.

Sięgnęłam po tarczę i broń. Po ćwiczeniach z Mistrzynią Rinną potrafiłam się bronić. Nie byłam najlepsza, ale dzięki uporowi Laury odbyłam wystarczającą ilość treningów, bym wiedziała, co robić i nie dała się od razu zabić.

Znów poczułam ukłucie na myśl, że mojej przyjaciółki już nie ma.

– Dziękuję – wyszeptałam, a wiatr poniósł moje słowa ku niebu.

Strzała świsnęła mi tuż obok ucha. Musiałam wrócić myślami do teraźniejszości. Schowałam ból głęboko. Teraz nie było czasu na smutek. Przyszedł moment, w którym musiałam przeistoczyć się w wojowniczkę.

Skoncentrowałam się i wysłałam impuls Mocy prosto do ziemi. Zasłoniłam się tarczą, by nikt nie zranił mnie strzałą, dopóki będę używać magii. Pokierowałam zaklęcie w kierunku drzew. Wyczuwałam ich pnie i gałęzie, a nawet liście, które z każdym dniem będą tracić życie, aż w końcu spadną. Chciałam sięgnąć ku korzeniom, ale to też mogłam wykorzystać. Uwolniłam więcej Mocy i nakazałam liściom opaść. Wszystkie jednocześnie oddzieliły się od gałęzi i przykryły łuczników. Zdumieni wrogowie krzyczeli, niepewni, co się stało.

– Teraz! – zakrzyknął Gerard tubalnym głosem.

Spomiędzy drzew wybiegł wysoki, wiotki mężczyzna i dźgnął krótkim mieczem, ale zamiast w Księcia, trafił rumaka w bok, rozcinając go. Koń, na którym siedział, stanął dęba, ale Książę utrzymał się w siodle. Przestraszone zwierzę okręciło się dookoła. Haller zamachnął się mocno i jego miecz pozbawił zdumionego przeciwnika głowy.

Poczułam, jak śniadanie podjeżdża mi do gardła.

Pokryci liśćmi napastnicy zaczęli wychodzić zza nagich pni. Skierowali się ku Gerardowi.

– Nie na mojej warcie – warknęłam, by dodać sobie animuszu.

Kątem oka widziałam, że Haller gdzieś zniknął. Miałam nadzieję, że jest przy nim Daniel, by go chronić, ponieważ ja byłam teraz zajęta. Właśnie wysłałam kolejny silny impuls, a z ziemi wyrwały się długie korzenie. Zaczęły tańczyć w powietrzu, siekąc wrogów, owijając się wokół nich i zatrzymując ich w miejscu. Kobiety i mężczyźni krzyczeli, gdy oderwane kończyny unosiły się nad ich głowami. Niektórzy nie mogli wydać z siebie żadnego dźwięku, ponieważ korzenie zacisnęły się na ich gardłach.

– Brać ją! – krzyknął ktoś.

Domyśliłam się, że miał na myśli mnie, więc zarządziłam strategiczny odwrót i prędko dotarłam do centrum naszej drużyny. W chaosie strzał, krzyczących i walczących ludzi oraz wierzgających koni nikt nie powinien mnie zbyt łatwo dostrzec. Na razie wolałam nie testować swych umiejętności w walce bezpośredniej.

– Gdzie Książę? – zawołał ktoś.

Rozejrzałam się szybko wokoło. Znajdowałam się pośród znajomych osób, ale nigdzie nie dostrzegałam charakterystycznych ciemnobrązowo-cynamonowych włosów Gerarda.

– Szukajcie Księcia! – krzyknęłam w panice.

Ostatnim razem widziałam go wtedy, gdy wpatrywał się w coś pomiędzy drzewami. Nie wierzyłam, że zostawiłby swoich ludzi bez dowódcy, gdyby nie stało się coś strasznego. Spięłam konia i pognałam w tamtą stronę, wymijając zarówno przyjaciół, jak i wrogów. Szybko dostrzegłam zamieszanie na wydeptanej przez zwierzęta ścieżce. Gerard stał na szeroko rozstawionych nogach, po jego ogierze nie było śladu. Mężczyzna miał w ręce dwa ostrza: swój ulubiony miecz i – zamarłam na chwilę, widząc to – sztylet Laury. Zanim skierował go w stronę wroga, ucałował lśniące ostrze.

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, kiedy zobaczyłam, z kim przyszło mu się zmierzyć. Kilka kroków od Gerarda stało tylko dwóch mężczyzn. Jednym z nich był jasnowłosy, wymuskany młodzieniec mierzący Hallera spojrzeniem, w którym mieszało się uznanie, kokieteryjność i bezwzględność. Drugim był Bres.

Byłam pewna, że Félicien go dopadł i zabił. Jakim cudem stał tu i teraz, skoro miał być martwy? W mojej głowie zrodziły się straszliwe podejrzenia.

– Bez Księżniczki u boku nie jesteś już taki odważny, nieprawdaż? – zadrwił Bres, zbliżając się powoli do Gerarda. – Ale spokojnie, niedługo do niej dołączysz.

Walczący zaczęli krążyć, a ja siedziałam na stojącej nieruchomo klaczy, głucha na bitewne okrzyki i ślepa na to, co działo się za moimi plecami. Cały świat skurczył się do dwóch tak różnych od siebie mężczyzn, którzy rozpoczynali właśnie walkę na śmierć i życie.

W jednej chwili ich ostrza zderzyły się, dając początek serii nagłych wypadów i pchnięć.

Nagle zza mnie wyskoczył Daniel, strasząc mi konia. Jednak zanim Strażnik zdołał dobiec do Hallera, ktoś odciągnął go do tyłu i zaciągnął ponownie między drzewa. Daniel wyrywał się i klął, na czym świat stoi, ale nie potrafił pokonać adwersarza. Zamarłam, widząc, jak silniejszy mężczyzna płynnym ruchem wyciąga z pochwy zawieszonej na plecach miecz i bez wahania przebija nim ciało mojego przyjaciela.

– NIE! – wrzasnęłam.

Daniel przestał się wyrywać. Z niedowierzaniem spojrzał na wystające z jego piersi zakrwawione ostrze. Gdzieś z tyłu mojej głowy pojawiła się myśl, że miecz minął serce. Potem Daniel upadł na kolana. Popatrzył na mnie i runął na ziemię.

Przeniosłam wzrok na osobę, która zabiła Strażnika. Mój wzrok skrzyżował się z nienawistnym spojrzeniem Féliciena. Poczułam, jak po policzkach płyną mi łzy. Dotknęłam ich. Nawet nie zauważyłam, że płaczę.

Potem wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Na Féliciena rzucił się Orios. Strażnicy zwarli się w walce. Miałam gorącą nadzieję, że to olbrzym zwycięży.

– Dlaczego?! – zawołał Orios. – To twój syn!

– Nigdy nie pragnąłem dziecka Ariany – wyznał bezbarwnym tonem Félicien. – Ani jej samej, jeśli mam być szczery. Była tylko środkiem do osiągnięcia celu. Chciałem pozostać w pałacu, a ona była na tyle blisko Królowej, by mi to zapewnić.

Zjeżyły mi się włosy na głowie, kiedy Orios wydał z siebie nieludzki wrzask.

– Kochałem Arianę! – zawołał. – Mówiłem jej, że przy tobie nic dobrego ją nie czeka! Ale omotałeś ją dla własnych celów! Pozwoliłeś jej umrzeć, a potem zabiłeś jej ukochane dziecko! – Zrobił krótką przerwę, by przetrzeć twarz ręką. Domyślałam się, że on też płacze. – Obyś na wieczność płonął w piekle!

Zamieszanie po drugiej stronie kazało mi się odwrócić od Strażników.

– Nie! – krzyknęłam znowu.

Uniosłam rękę, by rzucić czar, ale ktoś mnie powstrzymał. Pejcz zawinął się wokół mojego nadgarstka.

– Nie tak szybko – powiedziała jasnowłosa kobieta. – Najpierw sobie trochę popatrzymy.

Powiedziawszy to, wskoczyła na moją klacz, złapała mnie mocno i w ułamku sekundy wsadziła mi do ust coś obłego i zimnego. Zakrztusiłam się. Spróbowałam sięgnąć po Moc, ale nie mogłam. Coś ją zablokowało. Zrozumiałam, że obłym przedmiotem jest czarny amulet. Napastniczka zasłoniła mi usta ręką i złapała mnie mocno. Była taka silna...

Zabiję ją, przyrzekłam sobie. Zanim to się skończy, zabiję ją... albo umrę, próbując.

Umknął mi moment, w którym zza pleców Gerarda wyskoczył młodszy mężczyzna. Z powodu podobieństwa do Bresa domyśliłam się, że to jego syn. I nagle dotarło do mnie coś jeszcze: już go widziałam. To jego obserwowałyśmy z Laurą w dniu urodzin i wyboru jej narzeczonego. To on tańczył z nią na przyjęciu weselnym.

Jak wiele sygnałów przegapiłyśmy?

Celtiber, bo tak miał na imię mężczyzna, złapał Gerarda od tyłu, gdy ten odparowywał atak Bresa, po czym błyskawicznie ciął go po twarzy. Haller syknął głośno.

– Szkoda – powiedział Celtiber. – Nie lubię niszczyć piękna. Szkoda, że nie daliście mi wyboru.

Kiedy Gerard spróbował sięgnąć Celtibera, Bres wbił miecz w jego ciało.

– Tylko na tyle cię stać? – wycharczał Gerard i zrobił coś, czego nikt się nie spodziewał.

W okamgnieniu przywołał ogień tak potężny, że wrogowie bez namysłu odskoczyli od niego. Haller na tym nie poprzestał. Płomienie rozprzestrzeniały się, paląc na popiół wszystko w swoim zasięgu. Wszystko poza ich władcą. Ranny Gerard zrobił krok do przodu. Ścisnął mocniej miecz i zakręcił nim młynek.

– Już opuszczacie przyjęcie? – spytał. – Zabawa dopiero się zaczyna.

Jego oczy stały się odbiciem ognia.

Bres jęczał głośno. Jego twarz była poparzona. Na czerwonej skórze już pojawiały się bąble.

Ludzie za mną zaczęli krzyczeć. Ja sama czułam gorąco, ale nie mogłam się ruszyć. Kobieta, która wciąż mocno mnie trzymała, wpatrywała się w płomienie jak zaczarowana. To był mój moment. Zamachnęłam się głową i uderzyłam ją w nos. Zobaczyłam krople krwi lecące w powietrzu. Ugryzłam nieznajomą, dzięki czemu odruchowo zabrała rękę, po czym szybko wyplułam czarny kamień. Zeskoczyłam z klaczy i przywołałam Moc. Kilkanaście sekund później jasnowłosa leżała na ziemi, a z jej piersi wystawały dwa zakrwawione korzenie.

– Gerardzie! – krzyknęłam, rozglądając się.

Huk wywołany przez pożar stawał się nie do zniesienia. Nawet obdarzony magią ognia nie mógł długo wytrzymać takiej bezpośredniej ekspozycji na moc żywiołu.

Nagle z góry nadleciał grad strzał o ciemnych grotach. Nie mogłam nic zrobić. Było za późno. Strzały przeskoczyły nad płomieniami i wbiły się w ruchomy cel. Spomiędzy języków ognia wydobył się krótki okrzyk. Potem ciemna sylwetka upadła na ziemię.

Krzyknęłam głucho.

Rozejrzałam się wokół, myśląc gorączkowo, co mogłabym zrobić.

Moje spojrzenie padło na przegrywających Strażników, na ciało Daniela, na ciemny zarys widoczny pośród płomieni.

– To dziś – szepnęłam, gdy nagle dotarło do mnie, że przegraliśmy.

Każdy obdarzony znał zaklęcie, które było tak silne i tak destrukcyjne dla rzucającego, że można było użyć go tylko raz. Nazywano je Zaklęciem Ostatecznym. Ja również takie znałam. Wydobyłam je z zakamarków pamięci.

– Nie mam już niczego do stracenia – powiedziałam do trupa jasnowłosej kobiety. – Zabraliście mi wszystko, co kochałam.

Odeszłam kilka kroków, by oddalić się od ognia i anihilatorów magii. Wzięłam głęboki wdech. Postarałam się wyciszyć wszystkie bodźce. Potem powoli uniosłam ręce. Zaczęłam śpiewać. Mój głos najpierw był delikatny, cichy, a potem coraz głośniejszy, bardziej natarczywy. Docierał do uszu walczących, którzy chwytali się za głowy, próbując go uciszyć. Zaśpiewałam jeszcze głośniej. Z oczu i uszu niektórych pociekła krew. Wokół mnie pojawiła się zielonkawa poświata.

Kolor zielony towarzyszył mi od zawsze. Kojarzył się z lasem, ziołami, wiosną. Tradycyjnie łączono go z Mocą Medyków. Moje oczy były szmaragdowe. Zielony był życiem. A każde życie musi się kiedyś zakończyć.

Tym razem zieleń nie poprzestała na rozświetleniu wszystkiego wokół, jak przy słabszych zaklęciach. Iskry magii wlewały się we mnie przez usta, uszy, nos. Szarpały moje włosy i ubranie. Drenowały mnie z Mocy. Te same iskry podstępnie atakowały wrogów. Padali jeden po drugim. Ich serca przestawały bić, mózgi nie wytrzymywały, płuca były rozrywane na kawałeczki. Rozkoszowałam się tym widokiem.

Z upływem czasu moje ręce i nogi zaczęły drżeć, głos – słabnąć, a w mojej klatce piersiowej rozlał się niemożliwy do uleczenia ból.

Ale ja nawykłam do bólu. Przywitałam go z otwartymi ramionami.

Ostatnim, co widziałam, były radosne twarze pozostałych przy życiu Strażników. Uśmiechnęłam się kącikami ust. Tylko na tyle było mnie stać.

Wreszcie wszystko się skończyło.

A ja przewrotnie poproszę: zostańcie z bohaterami jeszcze przez chwilę!

To wciąż nie koniec ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro