Luka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

(polecam włączyć piosenkę)

Mój umysł zalewało morze obrazów. Jednocześnie znajdowałam się w swoim ciele i poza nim. Widziałam nocne niebo usiane gwiazdami i rozświetlone przez nie jeden, lecz dwa srebrzyste księżyce; las na wzgórzu, z którego widać było duże miasto z jasnymi domami o czerwonych dachach, nad którymi górował biały pałac wyglądający jak przeniesiony z fantazji – nie miałam pojęcia, jak jego misterna konstrukcja nie zawalała się pod własnym ciężarem; później znowu szłam po chwiejnym mostku wiszącym nad zamgloną przepaścią; uniosłam wzrok i popatrzyłam na bajeczne, pyszniące się kolorami ogrody mieszczące się na czubkach wysokich, lecz wąskich masywów skalnych; podziwiałam niesamowity kanion wyglądający, jakby natura stworzyła go z cudnej urody fioletowego ametystu; stałam pod wodospadami, których woda lśniła niczym płynne srebro. Owe cuda olśniewały mnie i przerażały swą odmiennością.

Znalazłam się na zatłoczonym targu. Ciepłe ciała napierały na mnie ze wszystkich stron. Widziałam ludzi o skórze barwy cynamonu, sumaku, mahoniu. Ich twarze były nieznajome, podobnie jak oblicza osób, które pojawiały się przede mną w kolejnych wizjach. Ktoś zlizał sok pomarańczowego owocu z moich palców. Ktoś inny wsadził mi do ręki przedmiot przypominający kulę do kąpieli.

Wszystko wokół spowijała moc wypełniająca każdą żywą komórkę. To ona sprawiała, że to, na co patrzyłam, skrzyło się od magii niczym śnieg w promieniach słońca bezchmurny, zimowy dzień.

Wreszcie ujrzałam jaskinię. Jej ściany lśniły od niezliczonej ilości luster, a ziemia – od świeżo przelanej krwi. Jakimś cudem wiedziałam, że przyczyniłam się do tego. Wzniosłam niematerialne ręce do ust, by powstrzymać niemy krzyk. Przeniosłam się znowu do ogromnej sali wykutej w litej skale. Z jednej strony znajdowało się ogromne okno. Teraz ziała w nim dziura, a o ułamane szkło zahaczony był naszyjnik z czarnym kamieniem, na widok którego zadrżałam.

Na sam koniec zobaczyłam swoje odbicie w wielkim, bogato zdobionym lustrze. Miałam na sobie niesamowicie piękną białą suknię wyszywaną perłami i jakimiś kryształami. Miała długie rękawy z niewielkimi bufkami, niewielki dekolt, rozcięcie na spódnicy i miękką falą opadała aż do ziemi. We włosy ktoś wpiął mi różę.

Wyglądała jak ja, ale nie była mną. Widziałam królewski wyraz jej twarzy, jej pewną siebie postawę, niesamowity blask rozjaśniający całą jej sylwetkę, jarzący się w jej wnętrzu. Odniosłam wrażenie, że spojrzała prosto na mnie, zupełnie jakby chciała spojrzeć mi w oczy.

Kim jesteś?, chciałam zapytać, ale nie mogłam.

Nagle wróciłam do swojego ciała. Gerard coś mówił, jego usta się poruszały, ale nie słyszałam ani jednego słowa. Widziałam, że jest zmartwiony i zdezorientowany. Jego sylwetkę spowijało widmo najprawdziwszego ognia. To wyglądało pięknie i przerażająco jednocześnie. W końcu Petri położył mi ręce na ramionach, a spomiędzy jego palców zaczęły wydobywać się impulsy jasnej i czystej energii zabarwionej na czerwonawy kolor. Z każdym z nich czułam się odrobinę lepiej, ból klatki piersiowej powoli ustępował, wizje przed oczami zanikały, oddech wracał do normy.

Za Gerardem stał Daniel. Jego spojrzenie było utkwione we mnie, szukało czegoś, jakby Francuz spodziewał się jakiejś zmiany. Świetlista emanacja wokół niego falowała niespokojnie. Miała kojący, zielonkawy kolor.

— Ty — szepnęłam, wskazując na Gerarda. — I ty — dodałam, patrząc na Daniela. — Wy wiecie, co się ze mną dzieje. — Urwałam na moment. — Czy ja oszalałam?

Od lat widuję ducha, więc może ostatecznie zwariowałam?

Odpowiedział mi Gerard:

— Podejrzewam, że właśnie zobaczyłaś Eregię.

Eregia. Znowu to dziwne, słodko-gorzkie słowo.

Zauważyłam, że kilka metrów dalej, oświetlona blaskiem sączącym się z salonu zapełnionego przez moją rozśpiewają rodzinę, stała Emerencja. Miała na sobie granatową suknię, złotą koronę na głowie oraz naszyjnik, który przyciągał moje spojrzenie niczym magnes. Z uśmiechem wskazywała na nasze trio zgromadzone w przedpokoju.

Gerard i Daniel podążyli za moim spojrzeniem, lecz po ich minach zorientowałam się, że nikogo nie widzą. Postanowiłam zaryzykować pytanie:

— Czy mówi wam coś imię Emerencja?

Chevalier popatrzył na mnie tak, jakby w tej właśnie chwili zaczął bać się o moje zdrowie psychiczne.

— Nie pamiętasz własnej matki?

— Mojej... matki? — powtórzyłam zdrętwiałymi wargami. Usiadłam na ławie. — Może strułam się czymś i to jest efekt toksyn w organizmie. Tak, to na pewno to...

— To nie są żadne wymysły! — Ton Daniela był ostry jak brzytwa. Pierwszy raz odezwał się do mnie w tej sposób. — Królowa przysłała nas tu, byśmy byli bezpieczni, ale to nie oznacza, że możemy porzucić naszą misję, więc przestań sobie wmawiać, że to wszystko nieprawda!

— To nie jest czas ani miejsce na tę rozmowę — powiedział twardo Petri, przerywając wybuch Francuza. — Przedyskutujemy to, gdy Laura będzie na siłach. Teraz najważniejsze jest, by odzyskała wspomnienia.

Nie słuchałam ich.

— Okłamaliście mnie — rzekłam cicho, zwieszając głowę. — Zaufałam wam obu, a wy kłamaliście na każdym kroku. Nienawidzę kłamstw. Nie chcę was więcej widzieć.

Powiedzenie tego sprawiło mi chwilową ulgę, ale tak naprawdę nie wyobrażałam sobie świata, w którym Gerard czy Daniel znikają z mojego życia. Całe moje jestestwo wyrywało się ku nim, choć nie rozumiałam, dlaczego tak jest.

— Mój ojciec również pochodzi z Eregii — wyznał Chevalier. — Nigdy nic mi nie powiedział, a przecież musiał wiedzieć, kim jesteś, kim jest córka jego przyjaciół. Uwierz mi, ja też byłem w szoku, gdy cię pierwszy raz zobaczyłem. Ale od razu wiedziałem, że to ty.

To mnie zastanowiło. Powinnam była zapytać wcześniej.

— Ja... czyli kto? Dlaczego mnie pamiętacie?

— Emerencja, twoja matka, była Królową Eregii — odparł Daniel, podchodząc do mnie. Przyklęknął przede mną i ujął moje dłonie w swoje. — Ty zaś byłaś naszą Księżniczką, dziedziczką tronu. Technicznie rzecz biorąc powinniśmy cię nazywać Królewną, ale przez to, że jesteś Księżniczką pewnej wyspy, używa się tego tytułu.

Tego było za dużo.

Wyrwałam dłonie z uścisku Francuza.

— Wiecie co? — Wstałam i skrzyżowałam ręce na piersi, jakby to miało pomóc mi odgrodzić się od nich. — Dość tej farsy. Chyba obaj zbyt często oglądaliście Czarodziejkę z Księżyca. Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę.

Sięgnęłam po pierwszy z brzegu płaszcz. Gerard zbliżył się, by pomóc mi założyć okrycie. Zgromiłam go wzrokiem, ubrałam się, wciskając ramiona do rękawów i wyszłam z domu. Ostatkiem sił powstrzymałam się od trzaśnięcia drzwiami. Nie chciałam zaalarmować rodziny, że coś jest nie tak.

Miałam nadzieję, że zimne powietrze pomoże mi się uspokoić. Skierowałam się w stronę fontanny. Usiadłam na pobliskiej ławeczce i, ukryta przed wścibskimi spojrzeniami, rozpłakałam się od nadmiaru targających mną emocji. Płakałam i płakałam, słone krople zamarzały mi na policzkach i wpadały do ust. Wycierałam twarz rękawem znalezionego płaszcza, nie myśląc o tym, że na pewno go ubrudzę i właściciel nie będzie zadowolony. Z rzęsiście oświetlonego salonu dobiegały nieco przytłumione dźwięki kolęd. Płatki śniegu wirowały w powietrzu, tworząc piękne wzory. Nie zwracałam na to uwagi.

— To dla mnie za dużo — szepnęłam, obejmując się ramionami.

Czułam się okropnie, ponieważ mimo tego, co powiedziałam Danielowi i Gerardowi, nie potrafiłam uwierzyć w kłamstwo, które sama sobie wmawiałam. Nie po tym wszystkim, co zobaczyłam. Wizje mnie przekonały. One i moc, którą niedawno odkryłam. Nie mogłam tego wszystkiego zignorować. Pozostawało mi tylko przemyśleć wszystko i zaakceptować fakt, że moje życie wywróciło się do góry nogami. A instynkt podpowiadał mi, że to nie koniec.

Nagle zapłakałam jeszcze głośniej, bo zrozumiałam, że płaszcz, który zabrałam z wieszaka, należał do Gerarda. Mocniej przygarnęłam do siebie jego poły, otulając się zapachem mężczyzny.


Sporo dzieje się w życiu Laury! W moim życiu również jest wiele zmian, przez co mam coraz mniej czasu napisanie (nowa praca, nowe wyzwania!), ale mam nadzieję, że mimo wszystko zostaniecie ze mną i moimi bohaterami <3

Udanego weekendu!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro