biały | niewinność

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Daniel leży na kanapie zajadając się paczką dopiero co przywiezionych mu przez Roberta ulubionych żelek z Ameryki. Zawsze uwielbiał kupować je w ogromnych ilościach, gdy wybieraliśmy się wspólnie do Stanów i wcale nie zamierzałem go w tym ograniczać, bo wystarczył jeden jego uśmiech, abym zgodził się nawet na najbardziej niedorzeczną rzecz. Taki już byłem - zupełnie uległy względem tego cholernego blondyna. 

Przepięknego, najwybitniejszego, niesamowitego blondyna posiadającego taką energię, niezmiernie cieszył się życiem. Zapomniał już zupełnie o tym, co było, a w pełni oddał się życiu teraz. Nie patrzył w przeszłość, chcąc trwać w chwili. I przyznam szczerze - nie jestem w stanie go poznać. W głowie nie mieści mi się to, że ten sam człowiek jeszcze kilka miesięcy temu siedział poddany depresji i robił sobie krzywdę. 

- Jak wyniki? - w przemyślenia wtrąca mi się mój starszy przyjaciel, na którego zerkam odwracając tym samym wzrok od tego dużego dzieciaka. Uśmiecham się nieco wymuszenie, trochę nerwowo. Nie chcę odpowiadać, bo sam musiałbym przyznać się przed innymi, że przecież nie będzie lepiej, chociaż Daniel cały czas mnie o tym przekonywał. Przełykam ślinę i zamykam oczy, żeby nie widzieć reakcji Johanssona. 

- Nowotwór... - chciałbym powiedzieć coś więcej, ale głos mi się załamuję i kręcę na to bezsilnie głową. Cóż mogę począć? Nie jestem w stanie mówić o tym nawet najbliższym przyjaciołom. Jak mam uświadomić o tym rodzinę Daniela? Jak uświadomić samego siebie?

Wstaję z krzesła na tyle cicho, na ile potrafię i gestem dłoni daję do zrozumienia mężczyźnie, żeby poszedł ze mną. Wychodzimy na zewnątrz, gdzie wyjmuję z kieszeni papierosy i mierzę się z niezadowolonym wzrokiem Roberta. Kręci głową, ale mimo to daje się namówić. Orzeźwiające powietrze pozwala mi się trochę uspokoić. 

- Jest nadzieja, że nie będzie nowotworem złośliwym, ale to tylko nadzieja. Nawet nie wiesz, jak Daniel ucieszył się, gdy usłyszał o tym, że nic mu nie będzie - śmieję się na to, bo teraz mnie to bawi. Jest tak beztroski i optymistyczny, chociaż dobrze wie, jak to wszystko wygląda w sprawie raka. - To po prostu debil, ale kto mu o tym powie, gdy tak szeroko się uśmiecha?

Gdy Johansson już chce się odezwać uciszam go szybko i wzdycham, bo bezsensownym byłoby, gdyby chciał mnie pocieszać. To nie ja byłem tym, któremu było to potrzebne, a już na pewno nie tym, który w tej sytuacji najbardziej się załamywał. Chociaż przez moment sam tak myślałem.

Nie zasługiwał na to. Tak jasny, niewinny człowiek miał stanąć właśnie przed kolejnym, ogromnym problemem i zupełnie sam go zwalczyć, bo wszystko zależało tylko od niego. Czy będzie chciał się leczyć? Czy podda się chemii? Czy w razie potrzeby znów da się położyć na stół operacyjny? Zastanawiałem się, czy to zawsze musiało padać na niego? Czy tym razem ja nie mógłbym mieć problemu? 

Zacząłem nawet podejrzewać, że to wszystko jest karą dla mnie za wcześniejsze zachowanie. W ten właśnie sposób Bóg przygotowuje mnie do piekła. Wcale bym się temu nie zdziwił, wręcz przeciwnie - jakbym mógł, to sam bym się tam wysłał. 

Tylko błagam, czy ktoś mógłby powiedzieć mi, że to głupi żart?



__________

fajniutkie będzie, zapewniam, bo wiem co się stanie już wszystko wiem

za pomoc dziękuję  bo sam bym tego nie wymyślił tak sprytnie

rozdziałów będzie 10, będą pojawiać się codziennie

pozdrawiam

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro