PROLOG

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Świat tuż przed świtem to bardzo zimne miejsce. Kiedy był młodszy te chłodne godziny przed wzejściem słońca sprawiały że drżał z  zachwytu i podniecenia. Powietrze wibrowało od głosów budzących się leśnych ptaków. Jego bystre, chabrowo błękitne oczy łowiły błyski ich piór. Dostrzegał lśniące skrzydła strząsające kropelki zimnej mgły wśród koron drzew. Słyszał  setki maleńkich gardeł śpiewających jak instrumenty w osobliwym koncercie na cześć budzącego się dnia. Marzył  by schwytać któregoś z nich, poczuć bijące pod miękkim puchem maleńkie ptasie serduszko. Zawsze jednak pozostawały daleko od jego zachłannych dziecięcych rączek i szalonych planów, wysoko na tle jaśniejącego nieba, tam gdzie ich miejsce.Jakże inne było teraz jego życie gdy przybyło w nim trosk. Żałował że nie jest jednym ze skrzydlatych i nie pozbędzie się problemów tak łatwo jak skaczący na gałęzi kos otrząsa się z kropel wody.

Dziś rześkie powietrze sprawiało że myślał o śmierci. Pierwsze smugi słonecznego światła wślizgiwały się w ciemność pomiędzy szorstkimi sosnowymi pniami jak palce gładzące wystygłe martwe ciało. Wilgotny chłód przenikał aż do kości. Zatracał się powoli w tym bezgłośnym rytmie.Kolejny cichy krok i następny. Kłujące zimne powietrze w nozdrzach. Pot stygnący na nagich szarych plecach. Bose stopy zanurzone po kostki w wilgotnym mchu. Samotny, brodzący pośród wczesno porannej mgły. Drżał z zimna.

Dłoń zaciśnięta na mokrym kosmatym tobole który ciągnął po ściółce zesztywniała więc zmienił rękę. Czuł się zmarznięty, zmęczony bardzo mokry i bardzo martwy. Krew spływająca po podbródku nie była jego a jednak mimo to jej metaliczny smak wyzwalał tą dziwną niepewną myśl. Czy kolejny gorący oddech, zmieniający się w biały obłoczek tuż po opuszczeniu ust, nie jest jego ostatnim? Ponad wszystkim czuł głód. Zwilżył wargi przybierające niezdrowy siny kolor.Było już prawie zupełnie jasno. Las urywał się nagle ucięty jak nożem,zapewne kilka lat wcześniej przy budowie drogi. Szarpnięciem otworzył drzwi stojącej na poboczu furgonetki. Była niebieska choć całkiem inaczej niż jego oczy. Zrzucił na ziemię swój ciężar. Wszedł do auta i wrócił chwilę później  ubrany w poplamione spodnie i wymięty biały t-shirt. W ręce trzymał termos. Unosząca się z niego para łaskotała go w nozdrza kiedy pociągnął długi łyk gorzkiej kawy. Poczuł się odrobinę bardziej żywy. Otarł krzepnącą krew z nosa i policzków. Rzucił swój okrwawiony tobół na pake furgonetki. Pierwszy blady wycinek słonecznej tarczy wychylił zza horyzontu. Kolory świtu odbiły się w martwych przerażonych oczach sarny. Trzasnęły niebieskie drzwi. Barwy zniknęły. Silnik zakrztusił się i zawarczał. Po chwili auto sunęło po szosie wzbijając z asfaltu wodną mgiełke.

Rozpraszony coraz śmielszymi promieniami słońca świat chłodnego przedświtu przestał istnieć. Świat, którego zamknięta w pokoju dziewczyna nigdy nie miała poznać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro