Rozdział dwunasty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

w którym Sherlock uczestniczy w przyjęciu urodzinowym Colina


Sherlock siedział sztywno na kanapie w wypełnionym balonami, serpentynami, kolorowym konfetti i wrzaskiem dzieci salonie Carterów, zastanawiając się, co on właściwie, do cholery, tutaj robił. Jedno było pewne i równocześnie zaskakujące – nie przyszedł tu z przymusu. O, nie. Sam świadomie podjął decyzję, że się tutaj zjawi. Tylko, że wtedy nie miał pojęcia, z czym się to tak naprawdę będzie wiązało. I szczerze mówiąc, żałował teraz, że nie wziął tej banalnej sprawy, z jaką przyszła do niego klientka, kilka minut przed jego wyjściem z Baker Street. Że też wtedy przyszło mu na myśl, że urodziny jakiegoś sześciolatka są bardziej ekscytujące niż tajemnicze zniknięcie drogiej biżuterii. 

Nagle poczuł niespodziewany podmuch wiatru spowodowany gromadką około dziesięciu dzieciaków, które przebiegły dokładnie kilka centymetrów przed jego nosem. Dobrze, że żadne z nich nie zwróciło na niego uwagi. Nie chciał stać się atrakcją przyjęcia z uwagi na to, że był jedynym obecnym dorosłym poza rodzicami solenizanta. 

Skoro już o nich mowa, Molly widział tylko przelotnie, gdyż cały czas krzątała się po kuchni, dokańczając tort i przekąski w liczbie, której zapewne nie byłby w stanie skonsumować nawet cały wygłodniały pluton wojska. Ryan natomiast przez chwilę biegał za rozbrykanymi małymi gośćmi, aby przypilnować, żeby nic im się nie stało, ale ostatecznie dał sobie spokój i z lekką zadyszką opadł na wolne miejsce tuż obok detektywa. 

– Powinieneś wziąć się za siebie – zasugerował Holmes. – Z taką kondycją to nie złapiesz nawet uciekającej babci z laską i sztucznym biodrem. 

Carter zaśmiał się na ten przytyk. Już dawno nauczył się obracać tego typu uwagi w żart. 

– Jestem ciekawy, jak wyglądałby taki pościg w twoim wykonaniu – odparł Amerykanin. – Z tego, co zauważyłam, twoja egzystencja opiera się na siedzeniu w domu, wożeniu się taksówkami i ewentualnym przejściu kilkunastu metrów z pojazdu na miejsce zbrodni. Szczerze wątpię, aby to wpływało korzystnie na twoją sprawność ruchową. 

Detektyw zmierzył go krytycznym wzrokiem. Nie wierzył, że to możliwe, ale Ryan stawał się coraz bardziej bezczelny. 

– Tylko, że ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie jestem policjantem i efektowne pościgi za uzbrojonymi przestępcami nie wchodzą w mój zakres obowiązków. 

Cóż, tu Carter musiał przyznać rację. Chyba rzeczywiście czas zapisać się na siłownię. Albo przynajmniej zacząć biegać. 

– Mam do ciebie pewną sprawę – Amerykanin niespodziewanie zmienił temat, ale niestety nie udało mu się go dokończyć, bo do salonu weszła Molly, niosąc ogromny, czekoladowy tort. 

– Dzieciaki! – krzyknęła w stronę ogrodu, gdzie obecnie znajdowała się ta wesoła gromadka. – Czas zdmuchnąć świeczki i pomyśleć życzenie! 

Nie trzeba było im tego dwa razy powtarzać. Wkrótce wokół stołu zebrało się siedmiu chłopców i trzy dziewczynki. Wszyscy byli ubrani kolorowo, a nawet odrobinę elegancko. Każde miało na głowie urodzinową czapeczkę, a na ustach szeroki uśmiech. Z zachwytem wpatrywali się w tort, który był popisem cukierniczych zdolności Molly. Gdyby Sherlock miał w sobie trochę więcej wrażliwości, pewnie nazwałby ten obrazek uroczym. 

Patolog zaczęła odpalać po kolei wszystkie sześć świeczek, a Carter sięgnął po leżący na komodzie aparat fotograficzny. Robienie urodzinowych zdjęć było ich małą tradycją. W całym tym zamieszaniu Holmes został pozostawiony sam sobie. Nie chcąc wyjść na gburowatego gościa, którym i tak niewątpliwie był, podniósł się z kanapy i stanął nieco bliżej stołu, ale na tyle daleko, aby nie zmieścić się w kadrze aparatu. Zdjęcia ze ślubu Johna i Mary oraz ze chrzcin Rosie wystarczą mu na całą resztę życia. 

– A teraz, skarbie, pomyśl życzenie – powiedziała Molly, kiedy wszystkie świeczki były już zapalone, aparat ustawiony, a Colin nabrał powietrza w policzki, aby zdmuchnąć wszystko za jednym razem. 

Nastała chwila ciszy, podczas której najpierw solenizant zastanawiał się nad swoim życzeniem, a potem niczym smok chuchnął w stronę tortu. Chwilę później rozległy się gromkie brawa i piski, a na twarzy Colina zagościł szeroki uśmiech. Ku swojemu zaskoczeniu detektyw też się lekko uśmiechnął. 

Nim się obejrzał w jego rękach wylądował papierowy talerzyk z pokaźnym kawałkiem tortu i plastikowy kubeczek z sokiem pomarańczowym. Poczuł się jak na kinderbalu dla przedszkolaków. Zaraz, chwila. Przecież waśnie w czymś takim uczestniczył. I to, o czym nie należy zapominać, z własnej woli.  

Był w połowie jedzenia tortu, kiedy poczuł na sobie czyjeś ciekawskie spojrzenie. Niebyt długo zajęło mu namierzenie przypatrującego mu się delikwenta. Był to jeden z dzieciaków. Był ubrany w niebieską koszulę oraz krawat w kolorowe kropki i wyraźnie miał nadwagę. Matka musiała go nieźle przekarmiać. 

Sherlock posłał chłopcu groźne spojrzenie, mając nadzieję, że go to odstraszy. Nic podobnego. Wywołało to tylko jeszcze większe zainteresowanie.  

– Czy to prawda, że tata Colina znajduje zwłoki, a pan wymyśla skąd się tam wzięły? – spytał chłopczyk z poważną minką. 

Holmes momentalnie poczuł, jak w jego stronę obróciło się pozostałe dziesięć małych główek. Ani przez sekundę nie dał po sobie poznać, że to pytanie jakkolwiek go poruszyło. Każdy normalny dorosły pewnie nie udzieliłby rzetelnej odpowiedzi, tylko zbyłby dzieciaka jakimś banałem. Detektyw nie mógł jednak sobie na to pozwolić. Miał zamiar wszystko wyjaśnić tym maluchom. Tak, aby zapamiętały to sobie na całe życie i nigdy więcej nie zadawały takich głupich pytań. Wcześniej jednak rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem Molly i Ryana, którzy na pewno nie byliby zadowoleni z jego nieodpowiedniego dla nieletnich wykładu. Na szczęście byli w kuchni i bardzo wątpliwe, aby dotarły do nich jego słowa. 

– Po pierwsze Carter nie znajduje zwłok – zaczął rzeczowym tonem. – To zazwyczaj jacyś przypadkowi ludzie się na nie natykają i dzwonią na policję, co w gruncie rzeczy jest szczytem głupoty, bo pracują tam sami idioci, którzy nie są w stanie złapać nawet najbardziej fajtłapowatego zbrodniarza na świecie. Tak że, pamiętajcie, jeśli jesteście świadkami jakiejś zbrodni pod żadnym pozorem nie wzywacie policji, rozumiecie? – spytał, a wszystkie główki pokiwały zgodnie na „tak". – Ale wracając do głównego wątku – ludzie dzwonią do takich osób jak Carter, który potem dzwoni do mnie. A ja niczego nie wymyślam, tylko dedukuję – zaakcentował mocno ostatnie słowo. 

– A co to znaczy? – spytała jedna z dziewczynek. 

– To znaczy – odparł lekko poirytowanym głosem (dlaczego to on musiał im to wszystko tłumaczyć? Czy przypadkiem od tego nie są rodzice?) – że na podstawie wyglądu zwłok i miejsca zbrodni ustalam, co się wydarzyło, kto to zrobił i dlaczego. Czyli w sumie robię to, co powinna robić policja. Tylko szybciej. I skuteczniej.

Dzieci wpatrywały się w niego jak zaczarowane. Chyba właśnie zyskał nowych fanów. Nie był tylko pewien, czy to powinno go cieszyć, czy raczej przerażać.  

– To prawda – potwierdził Colin. – Sherlock jest najlepszy – dodał z dumą, jakby chwalił się swoim najlepszym przyjacielem. 

– Tak, a w czym? – spytała Molly, która niespodziewanie weszła do salonu. 

– We wszystkim oczywiście – odparł detektyw z cwanym uśmiechem, na co patolog spojrzała na niego z politowaniem. 

– W de... – Colin urwał, nie mogąc sobie przypomnieć tego trudnego dla świeżo upieczonego sześciolatka słowa. – Decośtam.  

– W demoralizowaniu małych dzieci? – zasugerowała doktor Carter. – O, to na pewno. Zabronił wam dzwonić na policję, prawda? – zwróciła się w stronę dzieciaków, które energicznie pokiwały głowami na potwierdzenie. – Wiedziałam, że twoje pojawienie się tutaj przynieście tylko same szkody dla społeczeństwa – dodała w kierunku Holmesa.  

– Ja tylko uświadamiam ich, jak wygląda rzeczywistość – bronił się Sherlock. – Chyba nie chcemy, żeby wyrośli na takich samych idiotów jak ich rodzice. 

Molly posłała mu piorunujące spojrzenie. 

– Tyle że potem to ja będę musiała się tłumaczyć przed tymi rodzicami, dlaczego ich dzieci opowiadają takie głupoty – odparła. 

– To nie są żadne głupoty! – oburzył się detektyw. – To logika! I zapobieganie notorycznie, masowo popełnianym bezcelowym działaniom, pochłaniającym cenny czas i energię. Jeśli chcesz, to ja bardzo chętnie się rozmówię z tymi głąbami. Może w końcu coś do nich dotrze. 

– O, lepiej nie – zareagowała natychmiast patolog. – Sama sobie z nimi poradzę. 

Wolała nawet nie myśleć, co mogłoby wyniknąć z takiej interwencji Holmesa. Jednego była pewna – nic dobrego. Nie zamierzała jednak nigdy dopuścić do takiej ewentualności. To byłby koniec świata. 

Dzieci, niebyt zainteresowane wymianą zdań dorosłych, dokończyły swoje kawałki tortu i znów zaczęły się ganiać po całym domu i ogrodzie. Chwilę później Molly także zniknęła z pola widzenia, zanosząc do kuchni brudne talerzyki. Sherlock nie był jednak długo sam, bo zaraz koło niego znalazł się Ryan.  

– Smakował ci tort? – spytał wesołym głosem. – Molly sama piekła. 

– Całkiem przyzwoity – odparł, co można było uznać za pochwałę, gdyż niespecjalnie przepadał za słodkościami. W domu to zawsze Mycroft wyjadał wszystkie ciastka z puszki schowanej na najwyższej półce w kredensie. 

Nastała chwila ciszy zakłócana tylko echem dziecięcych krzyków, dochodzących z drugiego końca domu. Detektyw zaczął poważnie zastanawiać się nad tym, czy nie powinien już sobie pójść, kiedy Amerykanin nagle zaczął następny temat rozmowy. 

– Mam wolny weekend i chcemy się wybrać z Molly gdzieś za miasto – zaczął lekkim tonem. – Tak w ramach rekompensaty za tę nieudaną rocznicę ślubu. Nie znam jednak zbyt dobrze tej okolicy. Może doradziłbyś mi, gdzie mógłbym ją zabrać? Wiesz, takie spokojne, ustronne miejsce dla pary zakochanych.

Sherlock poczuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie. Dlaczego pytał o to właśnie jego? Przecież on nie miał zielonego pojęcia o związkach i romantycznych wypadach. Powinien mu powiedzieć, aby poradził się kogoś bardziej kompetentnego i nie zawracał mu niepotrzebnie głowy, ale nagle zdał sobie sprawę, że zna trafną odpowiedź na to pytanie. Nie był nawet pewien, skąd się ona wzięła. Po prostu musiała tkwić uśpiona w zakamarkach jego umysłu i teraz pod wpływem impulsu została uwolniona. Nie dał jednak oczywiście po sobie poznać, że niespodziewanie go oświeciło.  

– Myślę, że Eastbourne będzie odpowiednie – odparł neutralnym tonem. – Molly uwielbia morze, a tam są przepiękne klify – dodał, na co Carter uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową ze zrozumieniem. 

Detektyw nie podzielał entuzjazmu policjanta. Zdał sobie sprawę, że patolog, już kilka lat temu wspominała o tym miejscu. Jako dziecko często jeździła tam z ojcem, aby wspólnie podziwiać zachwycające widoki. Wiedział też, że po jego śmierci nie miała serca znów tam pojechać. Sądził jednak, że po tylu latach rany już się zagoiły i z chęcią wróciłaby tam, aby znów napawać się pięknem tych okolic i szczęśliwych wspomnień. Wolałaby jednak, aby to on był tym mężczyzną, który zabierze ją w tę niezwykłą podróż. Ale cóż, teraz już nie przysługiwało mu takie prawo. Miał je Ryan. 

– Super, dzięki – powiedział Amerykanin. – Na pewno się ucieszy z tego wyjazdu. 

– Tak, na pewno – mruknął pod nosem Holmes. Co do tego nie miał wątpliwości. – A co zrobicie z Colinem? – spytał, kiedy nagle przypominało mu się o dziecku, które raczej stanowiło przeszkodę w romantycznym wypadzie we dwoje. 

– Rozmawiałem z panią Hudson, kiedy byłem przedwczoraj na Baker Street – odparł policjant. – Powiedziała, że chętnie zajmie się młodym. 

Sherlock jęknął w duchu. W sumie nie miał nic przeciwko małemu Carterowi, ale wizja kilkulatka biegającego po jego mieszkaniu przez cały weekend jakoś nie napawała go radością. 

– Jestem jej za to bardzo wdzięczny – kontynuował Ryan. – Od momentu przeprowadzki nie mięliśmy z Molly dla siebie zbyt wiele czasu. Oboje dość dużo pracujemy i pilnujemy Colina, żeby dobrze radził sobie w szkole. Naprawdę przyda nam się chwila wytchnienia. 

Co detektyw mógł na to odpowiedzieć? Kiwał tylko głową, jakby doskonale znał problemy codziennej, małżeńskiej rutyny, o której oczywiście nie miał zielonego pojęcia. A już jakiś czas temu nauczył się, aby nie wypowiadać się na tematy, o których nic nie wie.  Nastała więc chwila ciszy, przerwana krzykiem solenizanta. 

– Tato! Chodź tu szybko! 

Amerykanin westchnął ciężko, posłał swojemu rozmówcy przepraszające spojrzenie i ruszył w kierunku, z którego dochodził dźwięk.  

Sherlock znów został sam i wcale mu się to nie podobało. Chociaż i tak lepsze to niż dziesięć par ciekawskich oczu wpatrujących się w niego z dziecięcym zachwytem. Po kilku minutach zaczął się jednak nudzić. Molly chyba na dobre utknęła w kuchni, a Ryan przy dzieciakach, więc postanowił pozwiedzać dom na własną rękę. Do tej pory był tylko w salonie oraz jadalni, a chciał zobaczyć też resztę pomieszczeń. Na dole nie znajdowało się już tylko kuchnia i łazienka, nic ciekawego. Skierował się więc do prowadzących na piętro schodów. Zatrzymał się w połowie drogi na górę. Na ścianie wisiało kilka ramek ze zdjęciami. Większość z nich przedstawiała małego Cartera w różnym wieku – od niemowlaka do obecnego wyglądu. Na innym znajdowała się szczęśliwa rodzina – Ryan, Molly i Colin. Uśmiechali się wesoło do obiektywu. Zdjęcie musiało zostać zrobione jeszcze a Stanach. Wyglądali naprawdę... uroczo. Szczególną uwagę Holmesa przykuła jednak fotografia, która niezbyt pasowała do pozostałych. Przedstawiała młodą, niewątpliwie piękną blondynkę. Długie, falowane włosy powiewały na wietrze, uśmiech był szczery, wręcz urzekający. Z niebieskich oczu aż biła miłość i troska. Nie zajęło mu dużo czasu, aby domyślić się, kim była. 

– To moja mama. – Z zamyślenia wyrwał go dziecięcy głos. 

Oderwał wzrok od zdjęcia i spojrzał na stojącego obok niego Colina. Miał mokrą koszulkę. Musiał oblać się sokiem. 

– Była bardzo ładna, prawda? – spytał cicho chłopiec. – Nie bardzo ją pamiętam, ale tata zawsze mówi, że miała najpiękniejszy uśmiech na świecie. 

Sherlock nie mógł się z tym zgodzić. Rzeczywiście kobieta była nieprzeciętnej urody, ale dla niego to kto inny był posiadaczką najpiękniejszego uśmiechu. 

– Tęsknisz na nią? – spytał detektyw, zaskakując tym samego siebie. 

– Troszkę – odparł maluch, ale bez cienia smutku. – Ale teraz mamy Molly, a ona jest dla mnie jak mama. 

Holmes znów spojrzał na fotografię. Jak to możliwe, że żony Cartera zupełnie nie były do siebie podobne? Pod względem wyglądu były swoimi totalnymi przeciwieństwami. Może chociaż łączyły je cechy charakteru? Nie sądził jednak, aby na całym świecie znalazła się równie uczynna, dobroduszna i bezkonfliktowa osoba jak Molly. 

– Chciałbym jednak mieć większą rodzinę – powiedział nagle Colin. – Kiedy zdmuchiwałem świeczki, zażyczyłem sobie rodzeństwa – dodał poważnym tonem.  

Sherlock o mało nie zakrztusił się własną śliną. Rodzeństwo? Ale to by oznaczało, że Molly i Ryan... O, nie! Istnienie młodego Cartera był w stanie zaakceptować, ale wspólne dziecko patolog i Amerykanina? To wydawało mu się czymś niedorzecznym. 

– No, co ty! – zawołał, chcąc jakoś ratować sytuację. – Rodzeństwo to najgorsze, co cię może spotkać! Uwierz, wiem to z własnego doświadczenia. 

Niewiele mijał się z prawdą. Nigdy nie był zwykłym dzieckiem ze zwykłym ignorującym go starszym bratem i irytującą młodszą siostrą. Jak się później okazało, obie te osoby miały duży wpływ na jego dorosłe, pogmatwane życie, sprawiając, że stało się ono jeszcze bardziej skomplikowane. 

Chłopiec nie zdążył nic odpowiedzieć, bo na schodach pojawił się Ryan. 

– Co ty tu jeszcze robisz? – zwrócił się do syna. – Miałaś się szybko przebrać i zejść na dół. Koledzy na ciebie czekają. 

– Rozmawiałem z Sherlockiem o mamie – odparł Colina na swoje usprawiedliwienie, po czym, widząc groźny wzrok ojca, pobiegł do swojego pokoju. 

Holmes sądził, że Amerykanin go wyminie i ruszy śladami chłopca. Ten jednak stanął obok niego i również spojrzał na fotografię swojej pierwszej żony, wzrokiem pełnym miłości, tęsknoty i smutku. 

– Kate była moją pierwszą miłością – powiedział niespodziewanie, nie odrywając oczu od zdjęcia. – Byliśmy ze sobą od liceum. Długo nie mogłem pozbierać się po jej śmierci. Ale potem pojawiła się Molly i wszystko znów nabrało sensu. 

Detektyw nie miał pojęcia, co mógłby na to odpowiedzieć. Nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji. Nie był z nikim na tyle blisko, aby opłakiwać utratę bliskiej osoby. Oczywiście była Mary, ale to nie do końca to samo. Była jego przyjaciółką, a nie ukochaną kobietą. Tak więc mógł się tylko domyślać, co przeżywali John i Ryan, widząc, jak ich żony opuszczają ten świat. 

– Czy mi się wydawało, czy Colin mówił coś o rodzeństwie? – Carter nagle zmienił temat, jakby nie chcąc powracać do bolesnych dla niego wspomnień. 

– A tak – odparł Sherlock. – To jego życzenie urodzinowe – dodał lekko kpiącym tonem, jakby to było najbardziej absurdalne życzenie, jakie kiedykolwiek słyszał.  

– To się świetnie składa, bo akurat ostatnio rozmawialiśmy z Molly o powiększeniu rodziny – powiedział policjant z uśmiechem. 

Serce detektywa na moment zamarło. Marzenie Colina, które wydawało mu się doprawdy absurdalne, właśnie stawało się rzeczywistością. Nigdy nie sądził, że czyjeś prywatne życie i podejmowane decyzje będą go tak obchodzić. A tymczasem czuł się przerażony wizją niemowlaka w ramionach Molly, który miałby połowę jej genów, a drugą połowę jakiegoś obcego faceta. 

– To... – zaczął niepewnie, czując na sobie wzrok Amerykanina – wspaniale – wydukał. 

– Oboje stwierdziliśmy, że niestety nie stajemy się młodsi i chyba przyszedł na to najwyższy czas.  

Holmes nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek przeprowadzi tego typu rozmowę. Dzieci i rodzinne życie nigdy nie były jego ulubionym tematem, więc unikał go jak ognia. Co z resztą ostatnimi czasy nie było trudne, bo żaden z jego znajomych nie zamierzał zmieniać swojego stanu cywilnego czy ilości posiadanych pociech. Lestrade już odchował synów i ostatnio nawet pogodził się z żoną, John wydawał się pogodzony z rolą wdowca i samotnego ojca, a Mycroft w ogóle nie nadawał się do założenia rodziny i, dzięki Bogu, nie zamierzał tego robić. Wcześniej nawet nie przyszło mu do głowy, że Carterowie mogli by chcieć mieć kolejne dziecko. Tym razem wspólne. 

– Może nawet poszczęści nam się na tym wyjeździe – dodał Ryan, posyłając Sherlockowi porozumiewawcze spojrzenie. 

Detektyw starał się przyjąć obojętny wyraz twarzy, choć tak naprawdę aż się w nim gotowało. Co mógł jednak na to poradzić? Posiadanie dziecka było jednym z przywilejów małżeństwa. 

– Tato! – Usłyszeli nagle. – Nie mogę znaleźć tej niebieskiej koszulki! 

– Przepraszam cię, ale muszę tam iść – powiedział policjant, wchodząc na kolejne schody. – Mógłbyś zejść na dół i sprawdzić, czy Molly nie potrzebuje pomocy z tymi urwisami?  

Nie czekając na odpowiedź, wspiął się na piętro i ruszył w stronę pokoju syna. Holmesowi nie pozostało nic innego, jak wrócić do salonu i zbadać obecną sytuację. O dziwo, dzieciaki siedziały grzecznie przy stole, zarzucone przekąskami przygotowanymi przez panią domu. Zajadali babeczki, ciasteczka i galaretkę z bitą śmietaną niemalże z prędkością światła. Wyglądało na to, że chaos został opanowany. 

Patolog znalazł oczywiście w kuchni. Krzątała się przy blacie, sprzątając już niepotrzebne naczynia. Stanął w progu i, opierając się o futrynę, przyglądał się jej uważnie. 

Wyobrażenie sobie Molly w ciąży, z pomału rosnącym brzuchem, nie było wcale trudne. Stwierdził, że bardzo by jej to pasowało. Czemu więc ten wyimaginowany widok wydawał mu się taki niewłaściwy? Przecież to takie oczywiste, takie naturalne, że chciała być matką. Nie mógł się jednak z tym pogodzić. Tyle że być może problem nie tkwił w samej wizji dziecka, a w jego niedoszłym jeszcze ojcu. 

W pewnym momencie gospodyni odwróciła się w stronę drzwi. Na widok Sherlocka uśmiechnęła się lekko. Po ostatniej rozmowie w laboratorium ich stosunki nieco się ociepliły. I, mimo że nie byli tak blisko jak kiedyś, to detektyw i tak cieszył się z tego postępu. Odzyskał choć trochę swojej dawnej Molly.  

– Kupiłem Colinowi model ludzkiego szkieletu do składania – zagadnął, aby przerwać nadal lekko krępującą ciszę. – Mam nadzieję, że ten prezent zalicza się do „przyzwoitych". 

O dziwo, wybranie upominku dla sześciolatka nie było takie trudne, jak mu się wydawało. Stwierdził, że skoro chłopcu tak bardzo spodobała się jego czaszka, to warto, aby miał swoją. Oczywiście ta plastikowa nie była nawet w połowie tak fascynująca jak prawdziwa, ale to zawsze coś. 

– Na pewno się z niego ucieszy – odparła z uśmiechem. 

Nastała kolejna chwila milczenia. Jak to się stało, że nie mieli sobie nic do powiedzenia? A może właśnie chodziło o to, że mieli jeszcze wiele spraw do wyjaśnienia, ale nie czuli się na siłach do przeprowadzenia konfrontacji? Zresztą przyjęcie urodzinowe dziecka nie było chyba najlepszym miejscem na tego typu dyskusje. 

Detektyw zastanawiał się, czy nie poruszyć tematu, na który przed paroma minutami rozmawiał z Carterem. Ostatecznie odrzucił jednak ten pomysł. Molly mogłoby się nie spodobać, że mąż opowiada innym o ich prywatnych sprawach, a nie chciał znów stracić jej zaufania. Jego plan zakładał odbudowanie przyjaźni, a nie nawarstwianie się kolejnych nieporozumień i żalów. 

– Mógłbyś zanieść to do salonu? – spytała, wręczając mu dwa dzbanki z sokiem. – Za chwilę pewnie zaczął wołać, że chce im się pić.

Nie protestował, tylko bez słowa wykonał prośbę. Jeśli naprawdę chciał odzyskać swoją Molly, musiał zacząć się starać – tak, jak to wcześniej ustalili. Przyjaźń wymaga poświecenia, lojalności i wzajemnego wsparcia. Nie miał zamiaru kolejny raz popełniać błędów zaniedbania. Nie teraz, kiedy wiedział jaką ceną jest to obarczone i jak trudno jest odbudować to, co się zniszczyło przez własną dumę i niechęć do wyrażania najgłębiej skrywanych uczuć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro