Rozdział trzynasty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

w którym niezawodny duet Holmes&Watson (wraz z dwoma małymi pomocnikami) powraca do akcji


– Popatrz, Rosie, gdzie jesteśmy – powiedział John, pokazując swojej córce obojgu im dobrze znane drzwi z plakietką 221B.

Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko na ten widok.

– Dom wujka! – zawołała radośnie, wyrywając się z uścisku ojca.

Watson również cieszył się z powrotu do Londynu. Ta podróż po największych miastach Europy była naprawdę fascynująca i pozwoliła mu odetchnąć od codziennych problemów. Szybko jednak zaczął tęsknić za domem, pracą, śledztwami, ale oczywiście najbardziej za Sherlockiem. Kiedy decydował się na ten wyjazd, czuł się nieco zmęczony obecnością swojego przyjaciela, jednak zaledwie po kilku dniach zaczęło mu brakować złośliwych komentarzy, niedorzecznych teorii i ciągłego ganiania po mieście za kolejną sprawą do rozwiązania. Spokojne wylegiwanie się na plaży czy zwiedzanie najsłynniejszych europejskich zabytków nie dawało mu tyle frajdy co przebywanie w towarzystwie upierdliwego, aspołecznego detektywa.

Rosie, która z początku wydawała się zachwycona zmianą otoczenia, po dwóch tygodniach też zaczęła marudzić, że chce wracać do wujka i babci, jak nazywała panią Hudson. Najwyraźniej więc Londyn to dla Watsonów najlepsze miejsce pod słońcem.

Nie chcąc dłużej męczyć córki, John podszedł do drzwi i bez pukania wszedł do środka. Mimo że już tu nie mieszkał, spędzał na Baker Street zdecydowaną większość wolnego czasu i czuł się to jak u siebie.

Na dole panowała cisza. Nie grało nawet radio, którego zawsze słuchała gospodyni, a więc musiało jej nie być w domu. Drzwi jednak były otwarte, więc Sherlock musiał znajdować się w środku. Bez chwili wahania Watson chwycił mocniej Rosie i zaczął wspinać się po schodach. Z góry również nie dochodziły żadne głośniejsze dźwięki, ale to o niczym jeszcze nie świadczyło. Bardzo możliwe, że Holmes zatopił się w swoim pałacu myśli i zupełnie nie miał kontaktu ze światem zewnętrznym. Dlatego też John zrezygnował z radosnego okrzyku „Wróciliśmy!", który mógłby wybudzić detektywa z zamyślenia, a to z kolei już „na dzień dobry" spowodowałoby niepotrzebne pretensje. Po cichu otworzył szerzej lekko uchylone drzwi i wszedł do środka. Ostatnimi czasy bardzo rozgadana Watsonówna, o dziwo, chyba rozumiała powagę sytuacji, bo nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Na pierwszy rzut oka salon był pusty, co nieco zaskoczyło Johna. Było późne popołudnie i o tej porze detektyw powinien po raz setny w ciągu dnia przeglądać swoją pocztę, grać na skrzypcach lub ewentualnie medytować, popijając nieco spóźnioną herbatę. Nic takiego jednak się nie działo.

Zastanawiał się, co mogło się stać, kiedy usłyszał cichutki głosik swojej córki.

– Chłopczyk – powiedziała, wskazując na podłogę w głębi pokoju.

Watson spojrzał w tamtą stronę i rzeczywiście na ziemi, wśród porozrzucanych plastikowych przedmiotów różnego kształtu, siedział kilkuletni chłopiec. Z uwagą przyglądał się jednemu z elementów, próbując go połączyć z pozostałymi. Wydawał się bardzo skupiony na tym zadaniu i najwyraźniej zupełnie nie zauważył ich dwójki stojącej w progu.

John potrząsnął głową, aby upewnić się, że nie ma zwidów. Dziecko. Na Baker Street. W salonie Sherlocka. Świat się chyba kończy.

– Znalazłeś ten piszczel? – Usłyszeli nagle głos detektywa, dochodzący gdzieś z okolic kuchni.

– Chyba tak – odparł mały. – Ale byłbym pewien, gdybyś pozwolił mi skorzystać z instrukcji!

– Instrukcje są dla debili. Nie nauczą cię logicznego myślenia, tylko bezmyślnego powtarzania czegoś, co wymyślił jakiś bezmózgi idiota.

Watson przenosił wzrok z chłopca na miejsce, skąd dochodził głos jego przyjaciela i próbował zrozumieć, co się tu właściwie wyprawiało. Szczerze mówiąc spodziewał się wielu zaskakujących widoków po tak długiej nieobecności, ale ten, którego właśnie był świadkiem, na pewno do nich nie należał.

– Poza tym – kontynuował Holmes – jeśli chcesz pracować z trupami, musisz wiedzieć, gdzie jest jaki organ. Wtedy już żadna instrukcja ci nie pomoże – dodał, wchodząc do salonu. – O, cześć John – powiedział na widok swojego przyjaciela takim tonem, jakby nie widzieli się dwa dni, a nie ponad dwa miesiące. – Dobrze, że już jesteś. Właśnie dostaliśmy nową sprawę. Nakarmię tylko Colina i ruszamy. Cześć Rosie – dodał, uśmiechając się do niej słodko.

– Wujek! – krzyknęła i zaczęła wyrywać się z objęć ojca, który postawił ją na ziemi i już chwilę później przytulała się do nogi detektywa.

– Dlaczego ona może mówić do ciebie „wujku" a ja nie? – poskarżył się chłopiec, wstając z podłogi i podchodząc do pozostałych.

– Bo jest mała i nie umie jeszcze powiedzieć „Sherlock" – wyjaśnił zainteresowany. – Poza tym jestem jej ojcem chrzestnym, więc przysługują jej dodatkowe przywileje.

Watsonówna szybko straciła zainteresowanie detektywem, który nie zwracał na nią dostatecznej uwagi i zaczęła przyglądać się nieznanej jej dotąd osobie, która była jej bliższa wzrostem. 

Chłopiec uśmiechnął się do niej szeroko i wyciągnął rękę w jej kierunku.

– Cześć – przywitał się radośnie. – Jestem Colin.

Dziewczynka trochę niepewnie uścisnęła jego dłoń. Była dość ufnym dzieckiem, ale tata zawsze powtarzał jej, że nie powinna rozmawiać z nieznajomymi. Jednak, jak na jej wiek przystało, była niezwykle ciekawska, a stojący przed nią chłopiec był bardzo interesującym obiektem obserwacji.

– Rosie – powiedziała cichutko, jakby lekko zawstydzona.

John i Sherlock przyglądali się uważnie tej scenie. Pierwszego z nich nieco ona rozczuliła, a drugi wydawał się zirytowany stratą czasu na takie błahostki jak wymiana uprzejmości.

– Dobra, koniec tych pogaduszek – zarządził detektyw. – Colin, zjedz te swoje płatki i zaraz łapiemy taksówkę. I tak straciliśmy już sporo czasu. – Chłopiec kiwnął głową ze zrozumieniem i odebrał do Holmesa miskę z jedzeniem. – A wy – wskazał na Watsonów – idziecie z nami.

John przyglądał się temu wszystkiemu i nie był w stanie pojąć, co tak naprawdę się tutaj działo. Postanowił jednak nie wyciągać pochopnych wniosków, tylko spokojne porozmawiać z Sherlockiem. Na osobności.

– Popilnujesz jej chwilkę? – spytał Colina, wskazując na swoją córkę, która właśnie rozsiadała się na podłodze wśród plastikowych części ludzkiego ciała.

Chłopiec kiwnął głową na zgodę, więc Watson chwycił zdezorientowanego przyjaciela za ramię i zaciągnął do kuchni, aby tam móc na spokojnie dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi.

– Chciałbym zauważyć, że zostawiłeś swoją córkę pod opieką sześciolatka – oznajmił Holmes, zanim tamten zdążył cokolwiek powiedzieć. – Czy uważasz, że to bezpieczne?

– Szczerze mówiąc, sądzę, że to lepszy pomysł niż zostawianie jej sam na sam z tobą – odparł nieco złośliwie John.

Detektyw tylko przewrócił oczami. Tego typu uwagi nigdy nie wydawały mu się śmieszne. Przecież wbrew pozorom radził sobie z Rosie całkiem dobrze.

– Co to za dzieciak? – spytał Watson.

– Syn Cartera – odparł Sherlock rzeczowym tonem, a przyjaciel spojrzał na niego zdziwiony. – Molly ci o tym nie wspominała? – dodał, robiąc przytyk do faktu, że patolog pozostawała z jego przyjacielem w kontakcie przez te dwa lata, kiedy on nie miał zielonego pojęcia, gdzie się ona podziewa.

John postanowił to zignorować. Nie było sensu znów roztrząsać tego wątku.

– A co on tutaj robi?

– Carter zabrał Molly na romantyczny weekend we dwoje – oznajmił detektyw, krzywiąc się nieznacznie. – Pani Hudson zaoferowała, że zajmie się młodym, ale dzisiaj przed południem nagle przypomniało się jej, że jest umówiona z niejakim Richardem do teatru. Oczywiście nie wypadało jej odmówić, bo to premiera i bilety kosztowały fortunę, więc postawiła mnie przed faktem dokonanym. Musiałem się nim zająć. Dzięki Bogu, że nie jest taki męczący jak jego ojciec. Kazałem mu zacząć składać model szkieletu, który kupiłem mu na urodziny. Na szczęście tak go to wciągnęło, że miałem spokój przez większość popołudnia. Dopiero kilkanaście minut temu zgłodniał. A potem dostałem mail z nową sprawą. Właśnie, czy możemy nie marnować już więcej czasu?

Nie czekając na odpowiedź, Holmes obrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni. Johnowi nie pozostało nic innego jak ruszyć za nim.

Nie był do końca pewien, co o tym wszystkim myśleć. Sherlock zajmujący się dzieckiem bez wcześniejszego wszczynania awantury i oburzenia się to naprawdę rarytas. Tym bardziej, że to był w sumie obcy dzieciak. Ale zaraz... czy on nie wspomniał przypadkiem o prezencie urodzinowym? Który sam kupił? To było naprawdę podejrzane.

W salonie zastał inny, niecodzienny, ale dość uroczy widok. Colin musiał już skończyć swój podwieczorek, bo siedział na podłodze obok Rosie i pokazywał jej kolejne kości i wymieniał ich nazwy. Dziewczynka próbowała je powtórzyć, ale niektóre okazywały się zbyt trudne. Mały Carter jednak się tym nie przejmował, tylko zaczął wybierać takie, które wydawały mu się prostsze w wymowie. Oboje wydawali się zadowoleni ze wspólnej zabawy.

– Nieźle ci idzie – zagadnął John, podchodząc do nich. Naprawdę chłopiec wykazywał więcej cierpliwości wobec jego córki niż Sherlock.

– Dzięki – odparł z uśmiechem. – Muszę zacząć ćwiczyć bycie starszym bratem.

Po raz kolejny w ciągu kilku minut Watson doznał szoku. Obrócił się i spojrzał na stojącego nieopodal detektywa z zaskoczoną miną.

– Molly jest w ciąży? – spytał niedowierzająco. W gruncie rzeczy mogło być to bardzo prawdopodobne, ale jakoś na chwilę obecną nie mógł sobie tego wyobrazić.

– Jeszcze nie – odparł Holmes, zakładając płaszcz. – Ale z tego, co wiem, Carter ma zamiar w najbliższym czasie ją zapłodnić. Może nawet robi to właśnie w tej chwili.

John pokręcił z politowaniem głową. Naprawdę nie chciał znać intymnych szczegółów z życia patolog i jej męża. Zresztą Sherlocka też one nie powinny obchodzić.

– Dobra, zbieramy się – zarządził detektyw. – Raz, raz.

Dzieciaki zerwały się z podłogi, gotowe na przygodę. Ojciec jednego z nich jednak je powstrzymał.

– Nie zabiorę dwójki małych dzieci na miejsce zbrodni – zaprotestował, posyłając przyjacielowi surowe spojrzenie.

Holmes westchnął ciężko. Znowu to samo. A myślał, że nieobecność Molly i Ryana ułatwi sprawę.

– Spokojnie. To nie morderstwo. Żadnych trupów, rozlewu krwi czy innych nieprzyjemnych widoków. Tylko domniemane porwanie. Nic im nie grozi. A może przynajmniej nauczą się czegoś pożytecznego – odparł, po czym obrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia, nie patrząc za siebie, aby upewnić się, czy idą za nim. Wiedział, że i tak to zrobią.

John walczył przez chwilę z własnym sumieniem, ale ostatecznie pomógł Colinowi włożyć kurtkę, wziął Rosie na ręce i cała trójka podążyła za detektywem. W sumie, skoro nie było tam żadnych zwłok, to chyba wielka tragedia się nie stanie. Tak przynajmniej sobie wmawiał, bo szczerze mówiąc, po tych dwóch miesiącach leniuchowania miał ochotę na trochę bieganiny i umysłowego wysiłku.

Kiedy zeszli na dół, Sherlock już czekał przy taksówce. Kierowca na widok mężczyzn z dwójką małych dzieci zmarszczył nieco brwi, ale tego nie skomentował. Zdarzało mu się być świadkiem dziwniejszych scen.

Podczas drogi Holmes przybliżył wszystkim sprawę, którą mieli się zająć. Rodzice pewnej nastolatki dostali wiadomość, że ich córka została porwana. Z racji tego, że to bardzo bogata rodzina, oczywiście pojawiło się także żądanie okupu, które znaleźli w skrzynce pocztowej. Było napisane ręcznie, a nie, jak można by się spodziewać, komputerowo. Musiał to robić naprawdę jakiś amator. Rodzice zwrócili się jednak z prośbą do detektywa, aby na podstawie tego skrawka papieru pomógł im ustalić cechy porywacza. Chcieli przybyć na Baker Street, ale Holmes miał już w głowie pewną teorię i chciał znaleźć jej potwierdzenie w domu klientów.

– Nie wygląda to na nic skomplikowanego – skomentował John po wywodzie przyjaciela.

– Bo takie nie jest – odparł Sherlock. – Ale skoro nie ma Cartera, który mógłby mi dostarczyć coś w miarę przyzwoitego, musimy się zadowolić tym.

Watson był bardzo ciekawy, jak układała się współpraca detektywa z Amerykaninem. Choć z początku ten pierwszy narzekał na drugiego, teraz wydawało się, że radzili sobie całkiem nieźle. Niewykluczone, że obecność Molly jakoś stymulowała tę relację. Mimo wszystko wydawało się, że Holmes nie chciałby być w konflikcie z mężem swojej przyjaciółki.

John chciał również zapytać o stosunki przyjaciela z patolog, ale obecne okoliczności nie wydawały się najlepsze. Powinni się teraz skupić na sprawie. A poza tym obok siedziały dzieci, które raczej nie powinny być świadkami takiej rozmowy. Co prawda Rosie nie wiele by z tego zrozumiała, ale Colin był już na tyle duży, że bez problemu mógłby wszystko powtórzyć Molly i Ryanowi.

Niedługo później wysiedli przed pokaźnych rozmiarów rezydencją. Nie ma co, jej właściciele naprawdę musieli mieć kieszenie pełne pieniędzy. Porywacz dobrze wiedział, gdzie uderzyć. W drzwiach przywitał ich lokaj, który zaprowadził ich do bogato zdobionego salonu. Sherlock przeszedł obojętnie obok mnóstwa kosztowności znajdujących się na każdej wolnej przestrzeni. John i dzieciaki nie potrafili jednak ukryć swojego zachwytu i oszołomienia.

– Tu jest jak w jakimś pałacu – szepnął Colin, a Watsonowie nie mogli się z nim nie zgodzić.

Weszli do salonu, gdzie na kanapie siedziało małżeństwo po czterdziestce. Wstali, aby przywitać swoich gości, ale, jak wiadomo, detektyw nigdy nie bawił się z jego zdaniem zbyteczne uprzejmości. 

– Gdzie jest list? – spytał surowym tonem.

Lekko zdezorientowany mężczyzna podał mu kartkę. Holmes dosłownie przez sekundę rzucił na nią okiem, po czym znów spojrzał na swoich klientów. Jak na kogoś, komu właśnie porwano jedyną córkę, nie wydawali się zbytnio zrozpaczeni. Raczej tylko lekko wytrąceni z równowagi.

– Potrzebuję jakichś notatek napisanych przez państwa córkę – dodał niewzruszony.

Małżeństwo spojrzało na siebie zdziwione. Zupełnie nie rozumieli, do czego miałoby mu się to przydać i jaki związek miało to z porywaczem.

– Nie mam całego dnia – warknął, kiedy żadne z nich nie zrobiło żadnego ruchu w celu wykonania jego prośby czy raczej żądania.

W końcu właściciel domu zerwał się z sofy i udał do innego pomieszczenia, aby przynieść potrzebny rekwizyt. Kobieta nadal siedziała sztywno z nieco wstrząśniętą miną.

– Przepraszam za niego – odezwał się John, który już z przyzwyczajenia tłumaczył się przed innymi z nietaktownego zachowania przyjaciela. – I przykro mi z powodu zaginięcia państwa córki. Ale proszę się nie martwić. Znajdziemy ją – dodał, uśmiechając się pokrzepiająco.

Kobieta jednak skupiła swoją uwagę na Colinie i Rosie, którzy stali nieco z tyłu, nadal podziwiając niecodzienny wygląd domu.

– Co tu robią te dzieci? – spytała oburzona, zapewne bojąc się, że mogłyby one wyrządzić jakąś szkodę w tym nieskazitelnie perfekcyjnym wnętrzu.

– Są z nami – odparł Sherlock, rozglądając się dookoła i notując mentalnie kolejne spostrzeżenia takie, jak na przykład zupełny brak rodzinnych zdjęć. – I zapewniam, że mimo młodego wieku mają więcej oleju w głowie niż pani i pański mąż.

Gospodyni zrobiła obrażoną minę. Jak on śmiał porównywać jej intelekt do intelektu dwulatki?! Powinna natychmiastowo wyrzucić go ze swojego domu! Kto wtedy jednak rozwikła zagadkę porwania ich córki? Słyszała wiele złego na temat zachowania Holmesa, ale podobno też był piekielnie dobry w rozwiązywaniu spraw beznadziejnych.

Chwilę później do salonu wrócił jej mąż, niosąc ze sobą notatnik. Podał go detektywowi, który zaczął przerzucać kolejne kartki. Panująca cisza wydawała się uciążliwa, więc John postanowił ją przerwać i tym samym dowiedzieć się czegoś, co mogłoby rzucić nowe światło na sprawę.

– Czy przychodzi państwu do głowy ktoś, kto mógłby być w to zamieszany? – spytał, podchodząc nieco bliżej. – W większości przypadków, porywaczem jest osoba związana z ofiarą, która wie dużo o stanie finansowym jej najbliższych.

– Jest taki chłopak – zaczęła kobieta z nutką złości w głosie. – Kręcił się ostatnio koło Caroline. Kategorycznie zabroniliśmy jej się z nim spotykać. To nie była nasza liga. Jego rodzina od lat ma problemy finansowe. Myślę, że to on. Pewnie chce wyłudzić od nas pieniądze, żeby jego ojciec pijak i hazardzista miał za co pić i grać.

– To na pewno nie on – wtrącił się stanowczo Sherlock. – John wypadłeś ostatnio nieco z obiegu – dodał, podając mu list od porywacza. – Powiedz mi, co widzisz. Przekonamy się jak bardzo jest z tobą źle.

Watson westchnął i wziął kartkę. Mógł się tego spodziewać. Ale rzeczywiście ta dość długa przerwa, mogła nieco obniżyć jego i tak do tej pory dość marne umiejętności spostrzegawcze.

Przyjrzał się kartce zdecydowanie dłużej niż detektyw. Starał się jednak zwrócić uwagę na wszelakie szczegóły, jakie rzuciły mu się w oczy, zanim zaczął swój monolog.

– Równa wielkość liter. Pismo dość zgrabne, ale lekko pochylone. Napisała to raczej kobieta. – Holmes kiwnął lekko głową, przyznając mu rację. – Tekst napisany jest piórem, nie długopisem. Obecnie mało kto ich używa. Więc stawiałbym raczej na jakąś starszą osobę. Lub wysoko wykształconą.

– Niekoniecznie – wtrącił się detektyw. – Według mnie użyto go do zmylenia tropu. Osoba, która napisał list nie posługuje się piórem na co dzień. Świadczą o tym liczne plamy i litery, które miejscami wyglądają, jakby były stawiane bardzo niepewnie. Pominąłeś jednak najważniejszą rzecz.

John po raz kolejny spojrzał na kartę, ale nie mógł doszukać się tego, co rzekomo mu umykało. Wszystko, co obaj powiedzieli, wydawało się wyczerpujące i naprawdę nie miał pomysłu, co mógł przeoczyć.

– Osoba, która napisała list, jest leworęczna. – Usłyszeli nagle cichy, niepewny głosik.

Wszyscy spojrzeli na Colina, który z poważną minką spoglądał przez ramię Watsona. Czując na sobie zaskoczone spojrzenia, nieco się zawstydził. Chyba nie powinien się odzywać.

– Skąd wyciągnąłeś takie wnioski? – spytał Sherlock i, o dziwo, w jego głosie nie kryła się pogarda czy irytacja, ale szczere zaciekawienie, a nawet aprobata.

– Kelly, z która siedzę w ławce, jest leworęczna. Kiedy pisze, atrament rozmazuje się w zeszycie tak, jak na tej kartce – wytłumaczył chłopiec, wskazując na charakterystyczne smugi widniejące na liście. – Pani ciągle zwraca jej uwagę, żeby pisała ostrożniej.

Młody Carter spojrzał niepewnie po zebranych w salonie osobach. Właściciele i Watson nadal wpatrywali się w niego z lekkim szokiem. Za to Holmes uśmiechnął się i posłał mu pełne uznania spojrzenie.

– John, naprawdę z tobą kiepsko – powiedział ze zrezygnowaniem detektyw. – Nawet sześciolatek jest bardziej spostrzegawczy – dodał, a Colin wyprostował się dumnie. Uznanie Sherlocka wydawało mu się cenniejsze nawet od pochwały ojca, który do tej pory był jego największym autorytetem.

Watson zupełnie nie przejął się tym przytykiem. Był do nich przyzwyczajony, a poza tym nie był to odpowiedni czas na obrażanie się.

– Kojarzą państwo jakąś leworęczną kobietę, która chciałaby w jakiś sposób państwa... pogrążyć? – zwrócił się do klientów.

Ci zastanowili się chwilę, ale ostatecznie pokręcili przecząco głowami.

– Niestety, chyba nie znamy nikogo takiego – odparł mężczyzna.

– Oczywiście, że znacie – oznajmił oburzony tonem detektyw. – Tylko nie zdajecie sobie sprawy z tego, że potrafi pisać lewą ręką i postanowiła zrobić was w bambuko.

John spojrzał na przyjaciela pytającym wzrokiem. Po pierwsze dlatego, że nie miał pojęcia, do czego on zmierzał, a po drugie, dlatego, że nigdy nie słyszał, aby Holmes używał takiego zwrotu jak „zrobić kogoś w bambuko". Gdzie on to w ogóle usłyszał?

– Co pan ma na myśli? – spytała kobieta, również nic nie rozumiejąc.

– Podejdź tu na chwilę – Sherlock zwrócił się do Colina, który posłusznie stanął koło niego. – John się dzisiaj do niczego nie nadaje, ale może chociaż ty uratujesz męski honor – dodał, odbierając od przyjaciela list i posyłając mu znaczące spojrzenie. – Spójrz na to. – Pokazał chłopcu list i notatnik, który dostał od klienta. – Co widzisz?

Mały w skupieniu studiował oba przedmioty, przenosząc wzrok z jednego na drugi. Marszczył przy tym brwi, w taki sam sposób jak jego ojciec, kiedy nad czymś intensywnie rozmyślał. Detektyw był naprawdę bardzo ciekawy rezultatów tego eksperymentu, któremu poddał młodego Cartera.

– Litery są bardzo podobne – powiedział chłopiec. – Na przykład i tu i tu kropki nad „i" to małe kółeczka.

– I jaki z tego wniosek? – spytał Holmes, ucieszony, że tok myślenia jego podopiecznego zmierza we właściwym kierunku.

– Napisała je ta sama osoba? – spytał niepewnie sześciolatek.

– No nareszcie! – krzyknął Sherlock. – W końcu ktoś zaczął tu logicznie myśleć!

– Zaraz, zaraz – powiedział nieco skołowany klient. – Czy pan właśnie sugeruje, że list od porywacza napisała nasza córka? – spytał z niedowierzaniem.

Detektyw przewrócił oczami. Dlaczego ci ludzie są tacy nieogarnięci? Przecież to takie oczywiste!

– Ja niczego nie sugeruję – odparł surowo. – Ja to wiem.

– Ale Caroline jest praworęczna! – Kobieta podniosła głos, równocześnie zrywając się z kanapy.

– Wbrew pozorom wyćwiczenie drugiej ręki nie jest takie trudne – wyjaśnił Holmes. – Ale skąd możecie to wiedzieć, skoro nawet nie znacie na tyle dobrze swojej córki, aby rozpoznać jej charakter pisma.

Klienci chyba nie byli pewni, czy ta uwaga powinna ich zawstydzić, czy oburzyć. Nikt nie miał prawa ich pouczać, jak powinni traktować swoje dziecko! Na już na pewno nie ktoś tak arogancki i niewychowany!

– Mogę się założyć – kontynuował – że to całe porwanie to sposób na zwrócenie na siebie uwagi. Musicie ją bardzo zaniedbywać, skoro posunęła się do tak drastycznych metod.

To powiedziawszy, obrócił się na piecie i ruszył w stronę wyjścia, pozostawiając właścicieli domu z kompletnym osłupieniu. Co za idioci! Trzeba być naprawdę zapatrzonym w czubek swojego nosa, żeby nie dostrzec desperackiego wołania własnego dziecka o poświecenie mu choć odrobiny uwagi. Tak bardzo obawiali się o swój majątek, że nawet nie dostrzegli amatorszczyzny, jaka skrywała się za całym tym „porwaniem". Naprawdę powinni się wstydzić.

Po wyjściu detektywa John nadal stał na środku salonu, nie mniej zszokowany niż klienci. Przez te dwa miesiące najwyraźniej nie tylko wyszedł z wprawy, ale też zapomniał, jak absurdalne sprawy przychodzi im rozwiązywać. I jak ludzie potrafią być okrutni i nieczuli wobec innych, często swoich najbliższych.

Kiedy już otrząsnął się z lekkiego odrętwienia, chwycił Rosie za jedną rękę, Colina za drugą i mrucząc ciche pożegnanie, we trójkę udali się do wyjścia. Nic już tu po nich. Małżeństwo samo teraz musiało przetrawić uzyskane informacje i podjąć kolejne działania.

Sherlock czekał na nich przed furtką, próbując złapać taksówkę.

– Podejrzewałeś takie rozwiązanie, zanim tu przyjechaliśmy, prawda? – spytał Watson, stając obok przyjaciela.

– Byłem go niemal pewien, ale potrzebowałem niezbitych dowodów – odparł niewzruszony Holmes, a John tylko kiwnął głową ze zrozumieniem. – Za to ty dałeś plamę na całej linii. Masz szczęście, że chociaż Colin dostrzega oczywiste oczywistości. No, młody – zwrócił się w jego stronę – będą z ciebie ludzie – dodał, czochrając jego jasne włosy.

Chłopiec uśmiechnął się dumnie, a chwilę potem zatrzymała się przed nimi taksówka. Cała czwórka wsiadała do środka z poczuciem, że kolejna sprawa została pomyślnie rozwiązana. John miał jednak nadzieję, że nie ostatnia.

Och, jak mu tego brakowało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro