[2] Rozdział 20

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Carmen nosiła Castiela pod swym sercem przez wiele miesięcy. Rodziła go w trudach i bólu przez dwie noce i dwa poranki. I lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, że Aria miała rację.

Castiel był potężny. Nie istniała na tym świecie istota równie silna, co on. Jej syn nie był jednak złem. Miał dobre, czyste serce. Był dla tego świata nie zagrożeniem, lecz zbawcą.

I ujrzała w nim zbawcę, gdy stanął w rozpostartych drzwiach. Choć tak bardzo różnił się od chłopca, który tego ranka wpadł do jej komnaty, Carmen rozpoznała go niemal natychmiast. Minęła jednak dłuższa chwila, nim Aria pojęła, że krocząca ku niej istota była tak naprawdę Castielem.

Smukła sylwetka mężczyzny poruszała się niczym cień. Spowity w czerń, otoczony mrokiem i z twarzą bladą niczym sama śmierć, wyglądał przerażająco.

Carmen poczuła, że Aria, która wciąż przyciskała jej ciało do podłogi, zadrżała. Jej uścisk stracił na sile. Pochłonięta strachem, osunęła się na posadzkę. Przeczołgała niemal pod samą ścianę i w końcu, odnajdując w sobie resztki odwagi, zerwała się na równe nogi i rzuciła biegiem w kierunku szklanych drzwi.

— Mamo... — Twarz Castiela pojawiła się tuż nad Carmen.

Dwa białe kosmyki osunęły się na jego skronie, a we fiołkowych, bystrych oczach kryło się dziecko, którym był.

— Nie pozwól jej uciec — szepnęła z trudem łapiąc oddech.

— Nie powinienem zostawiać cię samej...

— Musisz to zakończyć — wtrąciła. — Teraz.

Castiel skinął, zaciskając blade wargi. Mięsień jego szczęki drgnął, gdy wstał na równe nogi. Ostatnim, co ujrzała Carmen nim jej powieki opadły, była jego oddająca się sylwetka. 

***

Aria pokonała całą długość tarasu, zbiegła po stopniach marmurowych schodów i biegnąc dalej, znalazła się pośród martwych drzew ogrodu koszmarów. Od muru oddzielającego pałac od lasu dzieliło ją pięć metrów, gdy nagle niebo nad jej głową spowiły czarne, gęste chmury, ziemia zadrżała, a na jej powierzchni pojawiły się drobne pęknięcia.

Zatrzymała się gwałtownie, kiedy drogę zastąpiła jej ubrana w czerń postać.

— Nie. — Pokręciła głową i cofnęła o krok. Ziemia zdawała się pękać pod jej stopami. — Przecież byłeś tylko dzieckiem.

— Wciąż nim jestem — odparł spokojnie, przesuwając się w przód.

— Nie... Wyglądasz jak...

— Jak mój ojciec? — dokończył. — Ten sam, którego zamieniłaś w marmurową rzeźbę?

Aria cofnęła się o kolejny krok. Ciało miała spięte z przerażenia.

— To niemożliwe...

— To? — Rozłożył ręce. — To tylko ciało, nad którym mam kontrolę. Tak jak nad chmurami. — Uniósł wzrok i spojrzał na czarne niebo. — Nad ziemią...

Aria drgnęła, czując kolejne pęknięcie pod swoją stopą.

— To wszystko może stać się tym, czym chcę, aby się stało. Mogę być dzieckiem lub starcem. Przybrać postać kobiety lub mężczyzny. Mogę sprawić, że serce, które bije w twej piersi obróci się w proch...

Zatrzymał się i spojrzał na nią niemal z troską. Czarny płaszcz, który okrywał jego ramiona, zatrzepotał pod wpływem gwałtownego powiewu zimnego wiatru.

— Ale nie zrobię tego. Wiesz dlaczego? Bo nie jestem potworem, którego we mnie widzisz. Pozwolę ci żyć, ale poniesiesz karę za skrzywdzenie mojej rodziny.

Castiel postawił krok w przód, ziemia zatrzęsła się pod jego butem, a niebo pokryły czarne chmury, zwiastun nadciągającej żałoby. 

***

Czerń była kojąca. Otoczony nią Devlin nie czuł ani bólu, ani zmęczenia. Jego myśli nie trapiły żadne troski, a miejsce, gdzie niegdyś biło jego serce, zdawało się już mu nie doskwierać.

— Czujesz ulgę, czyż nie? — Głos rozbrzmiał tuż za nim i wydawał się aż nazbyt znajomy.

Devlin odwrócił się i stanął przed człowiekiem tak bardzo podobnym do jego samego.

— Ojcze? — szepnął. — Jakim cudem... Nie jesteś prawdziwy, prawda?

— Nie — przyznał. — Twoja dusza, wyrwana z ciała, błądzi w nicości, w której jesteś sam. A ja... Jestem tylko twoimi własnymi myślami, które przybrały taką postać, jaką im nadałeś...

— Carmen — wyrwało się spomiędzy jego warg.

— Żyje i niebawem dojdzie do siebie.

— Muszę do niej wrócić...

— Nie musisz, ale możesz.

— Nie zostawię jej samej...

— Ona nie jest sama. — Wtrącił jego własny głos. — Dziecko, które wspólnie wydaliście na ten świat...

— Castiel.

— Będzie najpotężniejszym władcą tych czasów. Sprawi, że mur runie, a świat narodzi się na nowo. Lasy staną się zielone. Woda w strumieniach czysta, a wszystkie istoty będą żyły w zgodzie. Musimy tylko... otworzyć własne serce i połączyć dwa królestwa. Ale ty.... Ty dokonałeś już wszystkiego, co było ci przeznaczone. Nadszedł czas abyś odpoczął. Jeżeli zdecydujesz się wrócić... Ten ból będzie towarzyszył ci aż po kres wieczności. Nie można żyć i kogoś, jeżeli nie ma się serca...

— Carmen — wtrącił. — Ona jest moim sercem.

Jego odbicie posłało mu lekki uśmiech.

— Wybór spoczywa tylko w twoich rękach, Devlinie...

***

Carmen czuła ból w każdym fragmencie swojego ciała. W każdym mięśniu i w każdej kości. Zdawał się wypełniać jej żyły i płynąć wraz z krwią prosto do serca.

Złapanie pierwszego oddechu kosztowało ją wiele wysiłku. Uniosła powieki i tuż nad sobą ujrzała wykrzywioną w grymasie zmartwienia twarz Castiela.

— Mamo...

— Nie dotykaj mnie — szepnęła łamiącym się głosem.

— W porządku. To ja przyniosłem cię do komnaty. Twój dotyk nie może już nikogo skrzywdzić.

Powiodła wzrokiem po jego twarzy.

— Nie jesteś już dzieckiem...

— Jeżeli wolisz, abym na powrót się nim stał...

— Nie. — Uniosła dłoń i z oczami pełnymi łez, dotknęła jego policzka. — Tak bardzo mi go przypominasz...

— Tatę?

Skinęła.

— Wiedziałeś, prawda? Od początku wiedziałeś, że Devlin jest... — Jej głos stracił na sile.

— Powinnaś odpocząć, mamo. Ja i wuj Julian wszystkim się zajęliśmy...

— Co z Arią?

— Odeszła...

— Nie zabiłeś jej.

— Nie, mamo. Ale ukarałem ją za wszystko. Odebrałem jej nieśmiertelność...

— Stała się człowiekiem?

— Tak. Jeżeli ludzie okażą jej łaskę, być może wpuszczą ją za mur. Odpocznij, mamo. Teraz już wszystko będzie dobrze.

— Muszę go zobaczyć...

— Nie teraz. Jesteś zbyt słaba. — Castiel podniósł się z łóżka. — Zabiorę cię do niego, gdy tylko wrócisz do sił.

Carmen skinęła. Była zbyt słaba i senna, aby się spierać.

— Zostawię cię samą. — Oznajmił, jednak zatrzymał się tuż przed drzwiami. — Słyszysz ten dźwięk?

— Jaki dźwięk?

— Przypomina... — Zmarszczył brwi. — Bicie serca.

— Słyszy moje serce?

— Tak. A także swoje, ale to trzecie... — Odwrócił głowę i spojrzał prosto w oczy Carmen. — Jedno należy do mnie, drugie do ciebie, a trzecie... trzecie bije tuż pod twoim sercem, mamo. 



J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro