[2] Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Carmen blakła. Z każdym mijającym dniem, jaki spędzała za murami pałacu, jej skóra stawała się coraz jaśniejsza, włosy jeszcze bardziej białe, a niebieskość tęczówek powoli zmieniała się w szary, sprany odcień.

Jej niegdyś długie włosy teraz z ledwością muskały swymi końcami szczupłe ramiona. Schudła, bowiem posiłki, które dostawała, były niewielkie i raczej marnej jakości. Sen, jeżeli w ogóle nadchodził, trwał zbyt krótko, aby zdołał przynieść ukojenie.

Przestałaby walczyć, poddała się, już wiele miesięcy wcześniej. Istniał jednak na tym świecie ktoś, dla kogo wstawała każdego dnia i znosiła upokorzenia, jakie ją spotykały.

Twarz Arii pojawiła się w odbiciu ogromnego lustra. Kobieta rozczesywała jej dłoni szczotką z kłów wilkołaków.

– Uśmiechnij się – nakazała. – Jeżeli on zobaczy, że czymś się martwisz, znowu nie będzie chciał zasnąć. Nie mam cierpliwości, by znowu czytać mu bajki przed snem, tak jak ostatnim razem.

Carmen spuściła wzrok. Choć teraz znajdowała się w przytulnej komnacie, po spotkaniu z synkiem, miała ponownie wrócić do celi. Brudnego, wilgotnego i zimnego pomieszczenia, w którym spędzała każdy swój dzień.    
 
– No. Wstań.

Powoli podniosła się na równe nogi. Jej szczupłe, drobne ciało teraz skrywało się za materiałem białej sukienki. Zazwyczaj nosiła o wiele mniej strojne szaty. Aria i jej matka dbały jednak o to, by zachowywała pozory, by ich kłamstwo nigdy nie zostało odkryte.

– On czeka na ciebie tam, gdzie zawsze – oznajmiła jedynie, suchym, wypranym z emocji głosem.

Carmen opuściła komnatę i przeszła do jasnego korytarza. Pałac różnił się od tego, w którym mieszkała razem z Devlinem. Był nieco mniejszy i nie tak mroczny.

Gdy dotarła do jednego z wyjść, przystanęła na krańcu ogrodu, aby przesunąć po nim spojrzeniem. Był ogromny, wypełniony wysokimi drzewami i gęstą, zieloną trawą.

– Mamo!

Drgnęła na dźwięk dziecięcego głosu, który rozbrzmiał nagle tuż za nią. Odwróciwszy się, niemal natychmiast ukucnęła, aby pochwycić małego chłopca w swoje objęcia. Przycisnęła go do siebie tak mocno, że malec zachichotał.

Carmen uniosła głowę, aby spojrzeć na jedną z opiekunek, która zajmowała się jej synem w tych licznych chwilach, kiedy ona zamknięta była w czterech ścianach lochu.

– Byłeś grzeczny? – zapytała, odsuwając się od chłopca.

Za każdym razem, kiedy miała okazję go ujrzeć, z bolącym sercem dostrzegła, jak bardzo stawał się podobny do Devlina – czarne, kręcone włoski, blada skóra i te piękne, fiołkowe oczy.

– Tak, mamo. – Potrząsnął główką.

– To dobrze. – Uniosła dłoń i palcami przeczesała kosmyki czarnych włosów, które osunęły się na czoło chłopca. – Chodźmy do fontanny. – Wstała na równe nogi, chwytając jego rączkę.

Poprowadziła go prosto w promienie słońca. Miriam i Aria nie wiedziały, jakim cudem jest odporny na ich działanie. Być może była to jedna z tych niewielu rzeczy, jakie zdołał odziedziczyć po Carmen?

Usiadła na kamiennej fontannie i wzięła synka na swoje kolana.

– Tęskniłem za tobą – odparł. – Ciocia Aria mówi, że wciąż jesteś chora. Kiedy wyzdrowiejesz, mamo? – zapytał z troską.

Carmen zmusiła się do słabego uśmiechu. Nie była chora, ale Aria właśnie tak wytłumaczyła chłopcu jej nieobecność przy nim. Nie mogła wyjawić mu prawdy. Wiedziała, że wówczas przypłaciłaby to życiem i już nigdy więcej go nie ujrzała.

Spędzała więc całe dnie w zimnej celi, co jakiś czas opuszczając ją, by ujrzeć swojego syna choćby przez godzinę czy dwie.

– Jeszcze trochę, skarbie – szepnęła, czując nagły smutek.

Pragnęła móc widywać go codziennie, spędzać z nim każdą noc i dzień. Mieć go tuż przy sobie.

Został jej jednak odebrany krótko po narodzinach. Miriam i Aria obawiały się, że Carmen będzie miała na niego zbyt duży wpływ, jeżeli ich nie rozdzielą.

– Mamusiu?

– Tak?

– Poczytasz mi dzisiaj bajkę przed snem? Jeżeli poproszę ciocię Arię, może zgodzi się, abyś spędziła ze mną wieczór?

– Nie czuję się najlepiej – skłamała. Ból niemal rozdarł jej serce.

Chłopiec zeskoczył z jej kolan. Wdrapał się na mur otaczający fontannę i pochylił się, aby zanurzyć małe rączki w ciepłej wodzie.

– Castielu – szepnęła. – Przepraszam.

– Rozumiem. – Wydął wargi w grymasie pełnym smutku. – Lubię ciocię Arię, ale ona chyba nie lubi mnie…

– To nieprawda.

– Wolałbym, żebyś ty tutaj była. Nie ona. – Grymas się powiększył.

Carmen przełknęła, gdy czysta woda zaczęła powoli zachodzić czernią. Niebo nad ich głowami również straciło niebieską barwę, stając się szare, jakby niebawem miała nadejść burza.

– Kochanie. – Położyła dłoń na ramieniu chłopca.

Choć niebawem miał skończyć rok, wzrostem przypominał trzy lub czteroletnie dziecko. Krew wampirów, która płynęła w jego żyłach sprawiała, że rozwijał się znacznie szybciej, niż powinien. Razem z nim rosła także siła, którą odziedziczył po Devlinie.

Aria i Miriam nie potrafiły w pełni nauczyć Castiela, jak powinien nad nią panować.

Carmen cofnęła gwałtownie rękę, czując ostre ukłucie bólu.

– Przepraszam. – Na twarzy Castiela pojawiła się trwoga. – Przepraszam, mamo… – Jego fioletowe oczy zaszły łzami.

– W porządku, skarbie – szepnęła, walcząc z grymasem. Wciąż czuła ów ból w swoich mięśniach i kościach.   
    
Aria pojawiła się na skraju ogrodu. Jej długa, bordowa suknia zatrzepotała na wietrze. Gdyby postawiła jeszcze choć krok w przód, promienie słońca całkowicie by ją pochłonęły.

– Castielu! – Zawołała, wyciągając rękę w kierunku chłopca. – Twoja mama powinna odpocząć.

Carmen obdarzyła chłopca lekkim uśmiechem. Potem zamknęła jego małą twarz w swoich dłoniach i złożyła na jego czole pocałunek.

– Bądź grzeczny, Castielu. – Spojrzała prosto w jego oczy. – Nie sprawiaj kłopotów, wysypiaj się i zawsze zjadaj posiłki do końca, dobrze?

– Wtedy wyzdrowiejesz, mamo?

Łzy, które zgromadziły się pod powiekami jasnowłosej, sprawiły jej nieznośny ból. Uniosła wzrok. Pośród czarnych włosów synka dostrzegła dwa białe kosmyki.

– Tak – obiecała. – Niebawem do ciebie wrócę. Będziemy mogli spędzać ze sobą każdy dzień. Będę czytała ci przed snem i budziła cię o poranku. Poczekaj jeszcze tylko troszeczkę.

– Dobrze. – Obdarzył ją najpiękniejszym uśmiechem, jaki dane jej było kiedykolwiek ujrzeć.

I właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, wydawał jej się lustrzanym odbiciem kogoś, komu niegdyś ofiarowała swoje serce.

Obserwowała, jak Castiel wyswobodził się z jej objęć, a potem pobiegł w kierunku Arii, która zabrała go do pałacu. Miała jeszcze chwilę dla siebie, nim zmuszona będzie wrócić do celi, nazywanej także jej pokojem.

Uniosła wzrok i spojrzała w niebo, które na powrót stało się błękitne.
Żywiła głęboką nadzieję, że Devlin był gdzieś tam, cały i zdrowy. Pragnęła wierzyć, że pewnego dnia dane im będzie ponownie się spotkać.



J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro