[2] Rozdział 15

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Carmen wykrzywiła wargi w grymasie i skreśliła kilka zdań, które chwilę wcześniej napisała na zwoju papieru. Nie potrafiła zebrać myśli, ani nawet ułożyć je w jakieś sensowne słowa. Wszystko wydawało jej się... puste i nijakie.

Westchnęła, w końcu odkładając pióro na blat stołu. Od późnego popołudnia siedziała w bibliotece, starając się napisać list do rodziny. Mimo wszystko uważała, że powinni wiedzieć, iż była cała i zdrowa.

— Twój paskudny nastrój czuć aż w korytarzu. — Julian pojawił się tuż obok, a potem z gracją zajął miejsce po drugiej stronie stołu.

— Gdzie Castiel?

— Spędza czas z Devlinem. — Poruszył się, wciąż nie odrywając od niego spojrzenia. — Co trapi twoje śmiertelne serce? — zapytał. — Z całą pewnością nie jest to ten kawałek papieru. — Wskazał na zwój. — Boisz się, prawda?

— Nie.

— Szczerość to podstawa, Carmen. Musisz powiedzieć Devlinowi, że nie chcesz nosić korony.

Jasnowłosa poderwała głowę.

— Zawsze lepiej potrafiłem czytać z ludzkich twarz niż mój brat. Sądzi, że jesteś szczęśliwa. Że nie pragniesz być królową...

— Skąd...

— Jesteś zmęczona i chcesz tylko zaznać odrobiny spokoju.

Odwróciła wzrok.

— Nie wiem, czy sobie poradzę. Być może to ciężar, którego nie będę w stanie unieść.

Julian wpatrywał się w nią przez chwilę w całkowitym milczeniu.

— Powinnaś z nim o tym porozmawiać...

— Nie chcę go zawieść — wtrąciła.

— Więc zamierzasz zrobić coś wbrew sobie? — Uniósł brew i obdarzył ją lekkim uśmiechem, aby następnie wstać. — Mój brat cię kocha, Carmen i poprzysiągł uczynić wszystko, abyś była szczęśliwa, a kompletnie nieświadomie pcha cię w kierunku czegoś, czego częścią nie chcesz być. Oczywiście zrobisz, jak uważasz, ale nie skazuj samej siebie na takie cierpienie. — Skrzyżował dłonie za plecami. — Nie będę dłużej cię niepokoił.

Julian odszedł, zostawiając Carmen samą z jej własnymi myślami. 

***

— Strasznie tutaj ciemno. — Castiel starał się nadążyć za Devlinem, który stawiał duże, szybkie kroki.

Schodzili krętymi, wąskimi schodami w głąb pałacu.

— I zimno. — Chłopiec potarł drobne ramiona. — Nie chcę tutaj być.

— Cierpliwość popłaca, Castielu. — Devlin spojrzał na niego przez ramię.

— Dostanę za to ciastko?

Król westchnął, w końcu docierając do ciemnego korytarza. Gdy poczuł, że chłopiec zatrzymał się o jego boku, pstryknął palcami. Ten jeden ruch wystarczył, by pomieszczenie zalała fala bladego światła.

— Wow. — Castiel popędził w stronę szklanej ściany, za którą, na niewielkim podwyższeniu, stała gablota. — To prawdziwa korona?

Kącik ust Devlina drgnął ku górze. Złączył dłonie za plecami i podchodząc bliżej, sprawił, że ściana uniosła się.

Chłopiec popędził w stronę gabloty, w której na aksamitnej, białej poduszce, spoczywała najcenniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek znajdowała się na tej ziemi.

— Ale się błyszczy. — Odwrócił głowę ku Devlinowi. — Jest twoja?

— Tak. Niegdyś należała do mego ojca. Nakładając ją na głowę, stałem się królem.

— Wow. — Chłopiec otworzył nieco szerzej fiołkowe oczy. — Jest piękna.

— W istocie — zgodził się, zerkając na koronę. Wyglądała niczym czarne pnącza, ułożone na kształt koła. — Została wykuta z serca pierwszego króla, mego dziadka.

— Fuj... Jest z serca?

— To tylko przenośnia, Castielu — zapewnił. — Tak naprawdę w całości zbudowana jest z pyłu księżycowego.

— Ale księżyc wisi tak wysoko. Kto zdołał go dosięgnąć?

— Niegdyś ludzie potrafili latać tak wysoko, że byli w stanie dotknąć nieba.

— Naprawdę?

— Tak.

— Ale... ludzie są tacy słabi, prawda?

— Kiedyś byli silni. Najsilniejsi.

— Więc co się z nimi stało?

— Nie potrafili obdarzyć natury takim szacunkiem, na jaki zasługiwała. Odpłaciła im się więc, odbierając dawną potęgę. Teraz ludziom brak siły, odwagi. Są istotami skazanymi na wieczne wygnanie. Do końca świata będą bać się takich, jak my, Castielu. Taki los czeka wszystkich, którzy nie potrafią uszanować praw tego świata.

— Mogę ją przymierzyć?

— Nie, chłopcze. Gdybyś włożył tę koronę na swą głowę, zsunęłaby się z ciebie niczym strumień wody.

— Muszę dorosnąć?

— Nie w tym rzecz. Korona jest niczym żywa istota. Ma duszę. Dopasowuje się więc do głowy swego króla. Pewnego dnia ozdobi twoje skronie, Castielu. Jest jednak zbyt wcześnie.

— Dlaczego? — Wydawał się zasmucony. — Muszę być taki wysoki jak ty?

— Nie. — Uśmiechnął się, stając tuż za ramieniem chłopca. Położył dłonie na jego drobnych barkach. — Mój ojciec był niewiele starszy od ciebie, gdy sam został królem. Korona zdecydowała, że wówczas był gotowy. Ty nie jesteś. Jeszcze nie. Ale, jak już mówiłem, cierpliwość popłaca. Chodźmy.

Odwrócił się i ruszył ku wąskim schodom. Gdy kątem oka upewnił się, że chłopiec ruszył w ślad za nim, ruchem dłoni sprawił, że pomieszczenie ponownie zalała fala ciemności.

— Gdy pewnego dnia zostanę królem, będę najlepszym królem! — zawołała radośnie.

— Z pewnością — rzucił przez ramię, kierując się do biblioteki. — Będziesz rozdawał wszystkim swym poddanym ciastka?

— Nie. Zachowam je dla ciebie.

— Dobry król powinien się dzielić, Castielu.

Chłopiec wykrzywił wargi w grymasie. Zapewne nie takiej uwagi się spodziewał.

— Mamo! — krzyknął.

Carmen odwróciła wzrok i uśmiechnęła się, gdy tylko dostrzegła synka, który popędził w jej stronę. Chwyciła go w ramiona i złożyła na jego czole czuły pocałunek.

— Król pokazał mi coś super, mamo!

— Naprawdę? — Uniosła głowę i spojrzała na Devlina, który przystanął kawałek dalej. Potem pochyliła się i szepnęła: — Wiesz, że znajduje się tutaj regał z książkami o smokach?

— Tak?

— Mhm. Wybierz jakąś, abym mogła przeczytać ci ją przed snem, dobrze?

Gdy chłopiec zniknął pośród regałów, Carmen wstała na równe nogi. Zdołała zaledwie odwrócić głowę, gdy wargi Devlina opadły na jej usta. Pocałował ją lekko.

— Wszystko w porządku? — zapytał z troską.

Carmen uśmiechnęła się delikatnie.

— W jak najlepszym — zapewniła.


J.B.H 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro