Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nim nad osadą ludzi wzeszło słońce, przed główną bramą, jak każdego poranka, zebrała się kilkuosobowa grupa. Byli to głównie wysocy, dobrze zbudowani mężczyźni, dość silni, aby, w razie ataku jakiegoś nadprzyrodzonego stworzenia, byli w stanie się obronić.

Za murami otaczającymi miasto ludzi kryły się bowiem potwory, o których niegdyś słyszano jedynie w bajkach — wilkołaki, czarownice, demony i, najpotężniejsze z nich — wampiry. Żądne krwi bestie, czekające jedynie na swe kolejne ofiary.

Gdyby to tylko było możliwe, nikt nie opuszczałby bezpiecznych murów otaczających ten ostatni skrawek ziemi, jaki zdołali zdobyć dla siebie ludzie. Życie na pustkowiu rządziło się jednak swoimi prawami — brakowało tam świeżych roślin, zwierząt oraz wody. Każdego ranka specjalnie wyszkolona do tego grupa musiała wyjeżdżać poza mosiężną, ciężką bramę, aby zawalczyć o pożywienie dla tych, którzy zostawali za murem.

Nigdy w owej grupie nie znalazła się żadna kobieta. W mieście pełniły one role opiekunek dzieci, które miały czekać na swych mężów i ojców powracających z polowania.

Nie wszystkie jednak z nich tak łatwo godziły się z przypisanymi im rolami.

— Nie — odparł stanowczo Kol, zapinając ogłowie swego konia.

— Obiecałeś, że zabierzesz mnie ze sobą za mur, gdy skończę dziewiętnaście lat. — Skrzyżowała ramiona na piersi. — Dzisiaj są moje urodziny, Kol, naprawdę mógłbyś...

— Powiedziałem ''nie'', Carmen — powtórzył, obdarzając ją twardym, stanowczym spojrzeniem. Kol był wysokim, ciemnowłosym chłopakiem o zaledwie trzy lata starszym od jego siostry. Podobnie jak wszyscy jego towarzysze, jak i sama Carmen, miał na sobie ciemne ubranie, aby nie wyróżniać się na tle panującego na zewnątrz mroku. — Nasz ojciec zakazał, abym choćby opowiadał ci o tym, co spotykam na zewnątrz — westchnął.

Carmen przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, wcale nie kryjąc irytacji, którą nagle poczuła. Po śmierci jej mamy, tata i Kol traktowali ją jak wieczne dziecko, które za wszelką cenę należy chronić i trzymać z daleka od wszystkiego, co choćby wydawało się niebezpieczne.

Problem polegał jednak na tym, że Carmen nie była dzieckiem. Już nie. Przestała nim być w chwili, w której trzymała w swych ramionach umierającą mamę.

— Proszę... — Zrobiła krok w stronę brata. — Przecież umiem walczyć...

— Umiesz wymachiwać mieczem — wtrącił, poklepując szyję konia. — Ale to nie znaczy, że dasz radę się obronić, gdyby cokolwiek się stało...

— Kol — mruknęła, obdarzając go spojrzeniem. — Proszę, obiecuję, że będę trzymała się blisko ciebie. Proszę... — szepnęła, a jej ramiona nieco opadły.

— Na zewnątrz nie czeka na ciebie nic, dlaczego warto byłoby ryzykować, Carmen — odparł, po czym, chwytając wodze, odwrócił się w stronę bramy.

— Mówiłbyś inaczej, gdybyś, tak jak ja, spędził całe swe życie otoczony murem, Kol.

Szatyn przystanął, a jego ramiona opadły, gdy westchnął ciężko. Aż nazbyt dobrze wiedział, bowiem że owe wyprawy, choć niezwykle niebezpieczne i trudne, były w jakimś stopniu możliwością zaczerpnięcia oddechu.

— Proszę, Kol...

— W porządku — wtrącił, odwracając ku niej wzrok. Choć na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia, mruknął: — Przyprowadź konia. — Spojrzał na jej śnieżnobiałe włosy. — I załóż kaptur na głowę. Ktoś mógłby dostrzec cię z daleka — polecił, sprawiając tym samym, że na jasnej twarzy jego siostry pojawił się szeroki uśmiech. — Pośpiesz się...

***

Uniosła głowę i spojrzała na rozciągające się nad nią mroczne niebo. Do wschodu słońca pozostała jeszcze niespełna godzina, więc słońce było jeszcze daleko za horyzontem.

— Carmen.

Dziewczyna odwróciła głowę i, mocniej ściskając wodze karego konia, na którego grzbiecie zasiadała, spojrzała na swego brata.

— Jeżeli zrobisz coś głupiego, przysięgam...

— Nie zrobię — zapewniła. — Obiecuję...

Jej słowa zagłuszył trzask metalu. Ciężka brama, która odgradzała ludzi od niebezpieczeństw żyjących za murem, zaczęła powoli się rozsuwać.

Carmen nabrała głęboki oddech i, zmuszając swojego konia do ruszenia w przód, mocniej naciągnęła kaptur na swe jasne włosy.

Poczuła nagły dreszcz ekscytacji na samą myśl zobaczenia tego, o czym przez wszystkie lata swego życia mogła jedynie słyszeć — piękno natury, z której ludzie niegdyś mogli czerpać tak wiele, jak tylko zapragnęli. Teraz zdawała się ona niedostępna i bardzo trudna do zdobycia.

W chwili, w której przekroczyła bramę i znalazła się za murem, nie ujrzała tego, czego mogłaby się spodziewać. Miasto ludzi i na zewnątrz otaczało bowiem pustkowie.

— Las znajduje się jakieś dwa kilometry na północ — mruknął Kol, który zrównał krok swego konia z koniem Carmen. — Dojedziemy tak krótko przed wschodem słońca — poinformował.

Dziewczyna obdarzyła go spojrzeniem i w odpowiedzi jedynie skinęła. Była bowiem zbyt podekscytowana, aby wydusić z siebie choćby słowo. Dalszą część drogi pokonała więc w milczeniu, cały czas bacznie rozglądając się dookoła.

Choć do siodła miała przyczepiony łuk, wiedziała, że istoty, które żyły za murem, były o wiele szybsze, niż jakikolwiek ludzki odruch. Musiała być gotowa, aby bronić się niemal w każdej chwili.

Gdy jednak dostrzegła w oddali pierwsze zarysy wysokich drzew, zapomniała o łuku, o czujności. Jej serce zabiło mocniej, a kąciki ust drgnęły ku górze. Mocniej zacisnęła dłonie na wodzach i, resztkami sił powstrzymując się przed popędzeniem konia, z zachwytem wpatrywała się w gęsty las, do którego zbliżali się z każdą kolejną chwilą.

W momencie, w którym kopyta jej konia dotknęły miękkiej, zielonej trawy, uśmiechnęła się nieco szerzej.

Tak bardzo zazdrościła ludziom, którzy przeżyli swe życie jeszcze zanim planeta stała się jedynie pustkowiem, a codzienność sprowadzała się do walki. Walki o wodę, o pożywienie, o przetrwanie.

Z licznych opowieści swej babci znała jedynie zarys dawnego życia — podobno woda była dostępna niemal na każdym kroku, a wampiry, elfy, czy wilkołaki znane były tylko z książek i filmów.

Ludzie, którzy żyli w owych czasach nawet nie podejrzewali, jak wielkie mieli szczęście.

— Pojadę na przód szeregu — poinformował Kol, gdy wjechali na jedną z leśnych ścieżek. — Zaraz do ciebie wrócę, jasne?

Carmen obdarzyła go uśmiechem, a potem odprowadziła swego brata wzrokiem, gdy wyminął dwójkę jadących przed nimi mężczyzn i pogalopował przed siebie.

Tymczasem ona ponownie rozejrzała się dookoła. Powietrze, które ją otaczało, było przyjemnie chłodne i wilgotne.

Mrok sprawiał, że górujące nad nią drzewa zdawały się ogromne, zupełnie jakby sięgały samego nieba.

Szarpnęła wodzami i, zatrzymując swego konia, utkwiła wzrok w czymś, co znajdowało się po jej prawej stronie. Być może było to tylko przewidzenie, ale wydawało jej się, że pomiędzy drzewami dostrzegła jakiś ruch.

— Kol... — zamilkła, gdy nie dostrzegła przed sobą nikogo. Ścieżka, którą podążała, była całkowicie opustoszała, a rozciągający się w głębi lasu mrok, sprawiał, że nie widziała niczego, co znajdowało się w odległości dalej niż pięć metrów.

Przełknęła z trudem i, jeszcze raz zerkając w prawo, powoli zsiadła z konia. Wiedziała, jak nierozsądne było jej zachowanie, ale jeżeli to, co dostrzegła pomiędzy drzewami, było sarną, która była w stanie wykarmić kilka rodzin w mieście, nie miała w sobie dość obojętności, aby zmarnować taką szansę.

Przywiązała konia do pobliskiego drzewa i, odczepiając łuk oraz strzały z siodła, weszła w głąb lasu, w duchu modląc się, aby nie napotkać czegoś, co będzie chciało ją zjeść.

***

Jego długi, czarny płaszcz zatrzepotał na wietrze, gdy zatrzymał się przy jednym z wysokich drzew i, nabierając głęboki oddech, rozejrzał dookoła.

W pierwszej chwili uniósł wzrok ku niebu. Skrzywił się z niesmakiem, dostrzegając pojawiające się na nim pierwsze promienie słońca. Miał niewiele czasu, aby powrócić do zamku.

Poruszył się gwałtownie, gdy usłyszał szelest liści. W chwili, w której utkwił w niej swe spojrzenie, sarna runęła na ziemię, uderzając o nią z taką siłą, że huk rozniósł się zapewne na kilkadziesiąt metrów.

Nim jednak zdołał zrobić krok w jej stronę, powiew wiatru przyniósł do niego coś, co sprawiło, że zamarł — zapach, którego nie czuł od tak dawna. Słodki i kuszący. Ludzka krew.

Cofając się o krok, wtopił się w otaczający go mrok. Nie musiał czekać zbyt długo — po chwili spomiędzy drzew wyłoniła się postać. Była drobna i niewysoka. Zapewne chłopiec lub...

Uniósł brew ku górze, gdy człowiek zsunął ze swej głowy ciemny, duży kaptur, spod którego wysunęły się długie, śnieżnobiałe włosy, które zafalowały na wietrze.

Ludzkie dziewczę.

Uśmiech błysnął na jego bladej twarzy. Nie spodziewał się bowiem... Tak wybornej uczty.

Przesunął się o krok w przód i nagle, kompletnie wbrew samemu sobie, zamarł. Spojrzał na jej twarz i, nabierając głęboki oddech, pojął z zaskoczeniem, że nie może jej skrzywdzić.

Nie chodziło o przyzwoitość czy serce, którego, rzecz jasna, nie posiadał.

Skrzywił się z niesmakiem, z całych sił próbując ruszyć w kierunku dziewczyny. Nawet z odległości tych kilku metrów słyszał bicie jej serca, słyszał krew, która krążyła w jej żyłach. Choć z jednej strony pragnął jej posmakować, z drugiej natomiast... coś głęboko w jego mrocznym wnętrzu nie pozwalało mu wbić w nią swych kłów.

Przeszedł go zimny dreszcz, gdy jasnowłosa, powoli kucając przy rannym zwierzęciu, położyła na jego unoszącym się brzuchu swą drobną dłoń. Długie, gęste włosy zsunęły się z jej ramion i opadły na zarumienione policzki.

Syknął, gdy kolejny powiew wiatru przywiódł do niego jej zapach. Był słodki, niemal grzeszny. Rozbudził jego zmysły, w sposób, w jaki przecież nie powinien myśleć o kimś pokroju tej dziewczyny.

Była jedynie jego ofiarą, pożywieniem, a nie kimś, kogo pięknem mógłby się zachowywać. A jednak właśnie to robił, skryty pomiędzy konarami drzew. Patrzył na nią, choć przecież powinien już dawno ją zabić.

— Przepraszam — rozległ się jej szept. Cichy i niemal płaczliwy.

Słabe, ludzkie dziewczę. Zabicie jej zdawało się tak proste.

Przechylił głowę delikatnie w bok, gdy powoli wstała na równe nogi i, sięgając za siebie chwyciła drewniany łuk oraz jedną strzałę. Naciągnęła cięciwę, wstrzymała oddech i, zamykając oczy, strzeliła, uśmiercając ranne zwierzę.

— Carmen! — rozległ się donośny krzyk.

Po chwili spomiędzy drzew wybiegł chłopak. Był wysoki, lecz nie wyższy od niego samego. Pojawił się przy jasnowłosej, kładąc swe dłonie na jej ramionach.

Syknął, nagle czując nieodpartą potrzebę znalezienia się tuż za nim i rozszarpania jego gardła.

— Miałaś się nie oddalać — odparł, wciąż dysząc ciężko.

— Wiem, ale zdawało mi się, że zobaczyłam coś pomiędzy drzewami, Kol i...

— To mógł być wampir, Carmen — westchnął, po czym wyminął ją i podszedł do martwej sarny. — Żaden z nich by cię nie oszczędził, gdybyś tylko wpadła w ich ręce. To potwory — odparł twardo, obdarzając dziewczynę wymownym spojrzeniem. — Chodź. — Wyciągnął w jej stronę swą dłoń. — Wracamy do reszty.

— Co z sarną? — zapytała dziewczyna.

— Była ranna, gdy ją znalazłaś?

— Tak.

— Więc do niczego się nie nada — poinformował i szarpnął jasnowłosą, która ostatni raz spojrzała na martwe zwierzę, nim zniknęła pomiędzy drzewami.

Wyłonił się z mroku, dopiero gdy odeszli. Choć wciąż czuł jej zapach i słyszał przyśpieszone bicie jej serca, zdołał powstrzymać chęć ruszenia za dziewczyną.

Stanął nad sarną i, nagle uświadamiając sobie, że kompletnie stracił apetyt, skrzywił się z niesmakiem.

Spojrzał w stronę, w którą udała się jasnowłosa. Jego oczy błysnęły, a kąciki ust drgnęły ku górze w pełnym wyższości uśmiechu.



J.B.H 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro