Rozdział 21

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Czy mogę już...

— Nie. — Aksamitny głos Devlina rozbrzmiał tuż obok ucha Carmen, a zimny oddech musnął jej policzek.

Prowadził ją w tylko sobie znanym kierunku, nawet na moment nie odrywając silnych, dużych dłoni od talii jasnowłosej. Za sprawą delikatnego powiewu wiatru Carmen wiedziała jedynie, że z pewnością opuścili mury pałacu.

Król zatrzymał ją lekkim, lecz stanowczym szarpnięciem, a potem, niemal odpierając podbródek na jej ramieniu, szepnął prosto do jej ucha:

— Otwórz oczy, najdroższa.

Carmen uniosła powieki. To, co ujrzała zaparło dech w jej piersi.

Stała bowiem przed ogrodem, nadzwyczaj pięknym, który zawierał w sobie tak wiele cudowny rzecz, które nie dane było jej ujrzeć, gdy żyła za murem. Nie znała nazw większości z nich — wysokie drzewa z białymi kwiatami, zielone żywopłoty, które tworzyły coś na kształt labiryntu i wielka fontanna.

Devlin przesunął się o krok w bok.

— Nie wszystko, co otacza ten pałac jest przerażające i martwe — oznajmił, wiodąc spojrzeniem po ogrodzie. — To miejsce... zostało stworzone przez moją matkę. — Przeniósł wzrok na Carmen. — Podejdź bliżej.

Jasnowłosa chwyciła materiał białej sukienki i z lekkim uśmiechem ruszyła w kierunku fontanny. Przysiadła na jej kamiennym brzegu.

— To ryby — oznajmił Devlin, gdy dostrzegł, że z zaciekawieniem przyglądała się pływającym w wodzie kolorowym stworzeniom. — Nigdy ich nie wiedziałaś?

— Nie. — Pokręciła głową, zanurzając opuszki placów w ciepłej wodzie. — Za murem ludzie cierpią na brak wody, więc nie moglibyście marnować jej na... ryby. — Cofnęła gwałtownie głowę, gdy jedno ze stworzeń podpłynęło bliżej.

Kącik ust Devlina drgnął ku górze w lekkim uśmiechu.

— Nie zrobią ci krzywdy — zapewnił, również przysiadając obok fontanny. — Są niegroźne. — Zanurzył bladą dłoń w wodzie i chwycił jedną z rybek. Carmen obserwowała go uważnie. — Cóż, przynajmniej nie te małe. Rekiny, rzecz jasna, są w stanie zjeść dorosłego człowieka, ale sam nigdy owego nie spotkałem. Podobno wymarły lata temu... — Chwycił rękę dziewczyny i ostrożnie przelewając do niej nieco wody, podał jej rybę.

Potem przez moment jedynie się w nią wpatrywał.

— Niewiele istnieje rzeczy spoza muru, które wiedziałaś, prawda? — zapytał.

— To prawda — przyznała. — Wtedy, gdy ujrzałeś mnie w lesie... To był pierwszy raz, kiedy wyszłam za mur. Po tym, co przytrafiło się mojej mamie, tata nie pozwalał mi nigdzie się ruszać, nawet z nim czy z Kolem...

— Twoim bratem?

— Mhm. — Pochyliła się ostrożnie, aby umieścić stworzenie w jego naturalnym środowisku. — Pięknie tutaj. — Rozejrzała się dookoła. — Twoja mama musiała mieć dobre serce.

— Dlaczego tak uważasz?

— Tylko ludzie o dobrym sercu są w stanie stworzyć równie piękne rzeczy, jak ten ogród. — Odetchnęła głęboko.

— Sądzę, że byłaby tobą oczarowana.

— Hm? — Uniosła brwi. — Nie była wampirem, jak ty?

— Była, ale uwielbiała śmiertelników. Uważała, że jesteście jedyną pozostałością po świecie, który straciliśmy. — Odwrócił wzrok. — Mój ojciec zawsze ją za to karcił. On z kolei szczerze was nienawidził.

— Tak jak...

— Jak ja — dokończył, ponownie na nią zerkając. — Wciąż niezbyt za wami przepadam — przyznał szczerze. — Ale nie pałam do śmiertelników tak wielką nienawiścią, jak kiedyś. Gdyby mój ojciec dowiedział się, że teraz dostarczam im jedzenie i wodę, aby przeżyli, byłby... bardzo rozczarowany...

— Gdyby tutaj był... Nienawidziłby mnie, prawda?

— Tak. Ale na szczęście odszedł już dawno temu.

— Czy on...

— Żyje — wtrącił Devlin. — Ale już nigdy więcej nie odważy się przekroczyć progu tego pałacu. Nie po tym, co zrobił mojej matce... — Zamilkł nagle.

Carmen mimowolnie wróciła do chwili, w której Julian po raz pierwszy oprowadzał ją po pałacu. Wówczas właśnie powiedział jej, że to ich ojciec zabił matkę.

— Przykro mi, Devlinie...

— Bycie królem nigdy nie jest łatwe. Mój ojciec bardziej niż cokolwiek innego pragnął być w oczach ludzi potężny. Chciał, aby się go bali. Myślę, że właśnie dlatego wyrwał mojej matce serce na oczach całego królestwa. — Uniósł wzrok ku niebu.

Wieczór był przyjemnie ciepły.

— Widziałeś to, prawda? — szepnęła.

Spojrzał prosto w jej oczy. Carmen nie dostrzegła na jego twarzy nawet cienia smutku.

— Tak. Nie zdołałem go zatrzymać. Wówczas i tak niewiele mogłem uczynić. On był królem, ja jeszcze nie. Strażnicy i tak by mnie zatrzymali... — Nabrał głęboki oddech i wstał na równe nogi, poprawiając materiał czarnego płaszcza. Potem podał Carmen swą dłoń. — Wystarczy już smutnych historii. Chodźmy. — Pomógł jej wstać, po czym ruszył w kierunku żywopłotu.

— To labirynt?

— Mhm.

— Poczekaj. — Zatrzymała się. — Może zrobimy mały eksperyment?

— Eksperyment?

— Wejdę tam, a ty mnie znajdziesz...

— Carmen...

— Nie dasz rady?

— Oczywiście, że dam — mruknął, marszcząc brwi. Puścił jej dłoń i cofnął się o krok. — Ruszaj. Tylko pamiętaj, aby dobrze się przede mną schować, najdroższa.

Carmen zaśmiała się cicho i zniknęła w labiryncie. Początek okazał się dosyć prosty, dopiero później, gdy korytarze zaczęły się mnożyć, dziewczyna kompletnie się pogubiła.

Nie była pewna, ile czasu minęło, nim w końcu się zatrzymała.

Niebo nad jej głową stało się czarne, co oznaczało, że wieczór przemienił się w noc.

— Devlinie? — szepnęła, rozglądając się dookoła.

Jeżeli brunet jej nie odnajdzie, nie zdoła sama wrócić do początku labiryntu.

Niemal pisnęła, gdy niespodziewanie silne ramiona objęły jej talię.

— Powiedziałem ci już, że nie istnieje na tym świecie miejsce, w którym bym cię nie odnalazł, najdroższa — szepnął tuż obok jej ucha. — Potrafię usłyszeć bicie twojego serca z odległości wielu kilometrów.

Carmen odwróciła się, wciąż pozostawiając w jego objęciach. Gdy już miała coś powiedzieć, jej wzrok spoczął na czymś, co znajdowało się tuż za Devlinem.

Wyswobodziła się z jego ramion i ruszyła przez miękką trawę w kierunku kamiennego nagrobka umieszczonego w samym sercu labiryntu.

— Rosaria... — Odczytała wyryte w kamieniu imię, gdy Devlin stanął u jej boku. — To twoja mama? — zapytała cicho.

Brunet nabrał głęboki oddech i skinął.

Carmen odwróciła wzrok i obdarzyła go spojrzeniem. Potem splotła razem ich palce. Doskonale wiedziała, że ból, który właśnie czuł głęboko w sobie, był nie do wytrzymania.

Wiedziała to lepiej niż ktokolwiek inny.



J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro