21. | "Szukam mojej Pani" |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Głucha cisza panująca na sali szpitalnej, zakłócana była wyłącznie przez rytmiczne popiskiwanie aparatury, monitorującej parametry życiowe Marinette oraz nieregularne krople deszczu bębniące w coraz szybszym tempie, w blaszany parapet za oknem.

Wpatrując się niewyrażającym emocji wzrokiem w szybę, śledząc, jak pojedyncze krople łączą się z innymi, by spływać po zimnej tafli szyby smętnymi strugami, Marinette gładziła dłonią swój odkryty, podpięty do KTG brzuch.

Nino, który właśnie wrócił z pokoju zabiegowego z pozszywanym łukiem brwiowym, położył swoją dłoń na ramieniu Alyi, niespuszczającej czujnego wzroku z monitora, na którym cienka, błękitna linia, podskakująca co chwila to w górę, to w dół, rejestrowała bicie serca dziecka. Luka nie potrafił na to patrzeć. Był sparaliżowany strachem. Nie mógł znieść myśli, że w każdej chwili, paraboliczna kreska może się rozprostować, a przeszywający, niczym głos kata dźwięk aparatu, poinformować ich, że ta mała, nienarodzona istotka odeszła, nim zdążyła zobaczyć, jak wygląda świat, na który została powołana. Opierał czoło o zimną szybę, zaciskając powieki.

— Marinette... — zaczęła cicho Alya, przenosząc wzrok z kardiomonitora, na bladą, pokrytą wieloma niezbyt głębokimi ranami ciętymi twarz przyjaciółki. — Uważam, że nadszedł już czas.

Początkowo odpowiedziała jej cisza. Marinette biła się z myślami i Alya nie mogła mieć jej tego za złe. Od wielu lat była przyzwyczajona do życia w myśl zasady: "Po pierwsze, służyć mieszkańcom Paryża". W pierwszej kolejności była superbohaterką, odpowiedzialną za życie i bezpieczeństwo ponad dwóch milionów ludzi, ale teraz nosiła pod sercem jedno istnienie, które, czy była tego świadoma, czy też nie, przeważało tę szalę.

— To stanie się dziś — szepnęła. — Już nigdy więcej nie narażę jej życia. Ona... Ona jest wszystkim, co mi po nim zostało — dodała, łamiącym się głosem. — Rób, co trzeba, Alya. Godzę się na wszystko, byle tylko moja córka pozostała bezpieczna.

Nino opadł ciężko na białe, plastikowe krzesełko nieopodal Luki i zdejmując swoją czerwoną czapkę z daszkiem, przeczesał palcami przydługie, kędzierzawe włosy.

— A co robimy z tym potworem? Chyba powinniśmy wydać go glinom, nie sądzisz?

— Nie — odcięła stanowczo.

— To chyba jakiś żart, prawda Nettie? — zapytał Luka, rzucając jej wyzywające spojrzenie. — Chcesz mu tak po prostu odpuścić? Tyranowi, który terroryzował miasto przez lata? Bestii, która omal nie zabiła ciebie i twojego dziecka? Ty chyba nie mówisz poważnie?

— Nie chodzi mi o niego, tylko o Adriena.

— Cóż za niespodzianka — prychnął oschle Luka.

Marinette kontynuowała, nie zważając na uszczypliwy komentarz.

— Ostatecznie to on płaciłby za to, co wyprawiał jego ojciec. Gabriel pójdzie do więzienia i co dalej? Co z jego firmą? Co z Adrienem? Doskonale wiecie, jak okrutni potrafią być ludzie. Nie chcę, żeby został napiętnowany, jako syn największego przestępcy ostatniej dekady. Adrien na to nie zasługuje.

— Marinette, do cholery! — ryknął Luka, odrywając się gwałtownie od okna.

Widząc jego wyraz twarzy, Nino wstał pospiesznie z krzesła, tarasując mu drogę do łóżka Marinette. Chwycił za jego ramiona i zatrzymał w pół kroku, posyłając gniewne spojrzenie.

— Stary, ochłoń. Marinette potrzebuje teraz spokoju. To nie jest najlepszy moment na pokaz zazdrości.

— Zazdrości? — powtórzył z niedowierzaniem. — Chcecie puścić tego zwyrola wolno tylko dlatego, żeby jego synek nie stracił twarzy? Ludzie, co jest z wami nie tak? On musi ponieść karę za to, co zrobił!

— Gabriel Agreste od dawna płaci wysoką cenę za swoje czyny — odrzekła słabo Marinette. — Widziałam to, wtedy, kiedy zabrałam jego broszkę. To cień człowieka. Jest chory z miłości, targany rozpaczą. Największą karą jest dla niego świadomość, że nie może zrobić nic, by zrealizować swój cel. Jego żona odeszła na zawsze, a on ma związane ręce.

— Wolałbym, żeby jego ręce były skute kajdankami — mruknął Luka, podwijając rękawy bluzy.

— To już postanowione. Jako wasza liderka i strażniczka, podjęłam decyzję. Władca Ciem został zneutralizowany. Nooroo powrócił szczęśliwie do szkatułki, a Biedronka... Biedronka już nie istnieje. To była moja ostatnia walka. Teraz czas poświęcić się zupełnie nowej misji — dodała, zagryzając wargę.

***

A/N: Jeżeli lubicie czytać, słuchając muzyki, polecam włączyć sobie teraz melodię, przy której powstawał ten rozdział. Wówczas wydarzenia nabierają zupełnie innego klimatu 💔

https://youtu.be/w98wgv0LA68

Nie mógł zasnąć. Pomimo iż Plagg nalegał, żeby wykorzystał jedną z niewielu okazji, jakie miał ostatnimi czasy na beztroski sen, odczuwał nieuzasadniony niepokój. Bolał go żołądek. Doskonale znał to uczucie. Denerwował się. Podświadomość podpowiadała mu, że za zamkniętymi na cztery spusty drzwiami rezydencji, musiało dziać się coś złego.

Usiadł na łóżku, przyciskając poduszkę do obolałego brzucha i obserwując, jak jego kwami pochrapuje miarowo na swoim małym legowisku, czekał, aż awaria zostanie naprawiona, a zasilanie w domu powróci.

Kiedy usłyszał nieprzyjemne brzęczenie rolet, podnoszących się mozolnie do góry, a rażące światło lamp, zapalających się jednocześnie w jego pokoju oślepiło go na moment, natychmiast zerwał się na równe nogi i podbiegł pośpiesznie do okna. Spojrzał na panoramę Paryża z duszą na ramieniu, jednak ku jego niewypowiedzianej uldze, krajobraz ten zdawał się niczym niezakłócony. Żadnych akum, żadnego zniszczenia. Mimo to, nieprzyjemny ucisk w jego brzuchu nie zniknął. Upewniając się, że Plagg nadal spokojnie spał, opuścił bezszelestnie pokój i skierował się w stronę schodów.

— Nathalie? — zawołał w pustą przestrzeń, kiedy znalazł się w salonie. — Tato?

Po kilku chwilach daremnego nawoływania domowników zrozumiał, że najwyraźniej nikogo nie było w domu, co było w istocie niecodziennym zajściem. Jego ojciec praktycznie nigdy nie opuszczał murów rezydencji, podobnie zresztą jak Nathalie, ale nawet jeśli zdarzało się, że musieli wyjechać gdzieś w interesach, zawsze zostawiali z nim jego ochroniarza. Telefon również pozostawał głuchy.

— Ugh... Co się tu dzieje? Pali się, czy jak? Drzesz się jak opętany — ziewnął Plagg, materializując się u boku swojego właściciela, który przekraczał właśnie próg pokoju.

— Coś jest nie tak, Plagg — stwierdził, opadając na kanapę i biorąc do ręki pilota. — Wygląda na to, że w domu nie ma nikogo oprócz nas — dodał, włączając kanał informacyjny. — Nie mogę się do nikogo dodzwonić. Mam nadzieję, że nic się nie...

Wtem jego oczy spoczęły na katastroficznych obrazach, wyświetlanych w telewizji. Paryż był spustoszony. Zewsząd łypały na niego powybijane w oknach szyby i budynki otoczone językami ognia. Słyszał krzyk, płacz dzieci, trzymanych w ramionach przez matki, próbujące uciec przed śmiercionośnymi bełtami, które potrafiły zaprószyć ogień.
Wszystko wyglądało tak, jakby właśnie nadszedł koniec świata. Zupełne przeciwieństwo tego, co na własne oczy widział jeszcze kilka chwil temu przez okno. Już miał wstać z kanapy, żeby ponownie skontrolować sytuację na zewnątrz, kiedy jego uszu dobiegł jingle, zapowiadający wiadomości.

Plotki krążące od kilku godzin po Paryżu, okazały się prawdziwe. Tyran, siejący terror i spustoszenie w naszym mieście od lat, został ostatecznie pokonany. To koniec Władcy Ciem. Mimo to... — speakerka zawiesiła na moment głos, jakby starała się zachować jak najbardziej profesjonalnie, nie pozwalając sobie na najmniejsze drżenie głosu. — ...to nie jest dobry dzień dla Paryżan. Z tej strony Nadia Chamack. Witam państwa w specjalnym wydaniu wiadomości.

— Władca Ciem pokonany? — zawołał, zrywając się z miejsca. — Ale jak to? Jakim cudem? Przecież...

— Ekhem... Mały... — przerwał mu półszeptem Plagg, wskazując łapką na telewizor. — Chyba... musisz coś zobaczyć.

Adrien przeniósł swoje spojrzenie ponownie na telewizor. Tym razem, zamiast Nadii, na ekranie znajdowała się Rena Rouge. Spokojny wyraz twarzy gryzł się z przerażeniem, jakie odbijało się w jej orzechowych tęczówkach.

Drodzy Paryżanie — zaczęła, unikając patrzenia w kamerę. — Władca Ciem w istocie został ostatecznie zneutralizowany. To była trudna walka. Przeciwnik, z jakim przyszło nam walczyć, dysponował agresywną bronią, był wyposażony we wszelkie atrybuty doskonałego myśliwego, którego celem byliśmy my, oraz nasze Miracula. Pokonaliśmy Łowcę, jednak nie przewidzieliśmy, że potężny oponent był wyłącznie zasłoną dymną, która miała nas rozproszyć i zmylić. Władca Ciem zastawił na nas pułapkę, z której nie wszystkim nam udało się wyjść cało — zawiesiła głos, po raz pierwszy od początku wywiadu konfrontując swój wzrok z obiektywem kamery, tak, że Adrienowi wydawało się, jakby patrzyła prosto w jego oczy. — Zawsze myśleliśmy, że dzień, w którym pokonamy naszego odwiecznego wroga, będzie świętem wszystkich obywateli miasta. Tymczasem jest mi niezmiernie przykro poinformować państwa, że w wyniku bohaterskiej próby odzyskania miraculum motyla z rąk Władcy Ciem, straciliśmy... Straciliśmy naszą przywódczynię.

Adrien zaśmiał się nerwowo, czując, jak cała krew odpływa z jego twarzy i kończyn. Nie rozumiał słów Reny. Nie rozumiał ani słowa.

— Plagg, o czym ona pieprzy? — rzucił w końcu, nie spuszczając wzroku z telewizora.

Logo kanału telewizyjnego, który oglądał, zmieniło barwę z niebieskiego na czarny, a na dole ekranu pojawił się czerwony pasek informacyjny, na którym widniał wypisany wielkimi, drukowanymi literami, napis: "WŁADCA CIEM POKONANY. BIEDRONKA NIE ŻYJE".

— Mały...

— O czym oni mówią? Plagg, wytłumacz mi. Powiedz mi, dlaczego w tej telewizji pieprzą takie bzdury?!

— Adrien...

— To jakiś chory żart. To kara za to, że nie mogłem ostatnio z nimi walczyć, prawda?

Chłopak krążył po pokoju w tę i z powrotem, chichocząc nerwowo i wykrzykując kolejne obelgi w stronę niekompetentnej telewizji. Nie dopuszczał do siebie w ogóle możliwości, że to, co przed chwilą usłyszał, mogło być prawdą.

W tym momencie jego oczom ukazał się łamiący serce widok. Pozbawione ducha ciało jego partnerki, poranione setkami szklanych odłamków, leżące na zimnym, mokrym asfalcie. Krew, która mieszając się z kroplami deszczu, tworzyła wokół niej coraz większą, czerwoną kałużę. Wycie syren. Krzyk Carapace'a, potrząsającego jej ciałem, trzymanym w swoich ramionach. A potem ciemność. Czarny ekran, na którym po sekundzie pojawiła się jej roześmiana twarz. Patrzył w ciszy, jak czerwień maski przybiera odcienie szarości, a w tle rozbrzmiewały jej słowa, wypowiedziane kilka lat temu, po pierwszym ataku Władcy Ciem:

"Władco Ciem, nie wiem, kiedy to nastąpi, ale znajdziemy cię i to ty oddasz nam swoje miraculum. Uroczyście wam obiecuję, jeśli ktoś będzie chciał was skrzywdzić, Biedronka i Czarny Kot zrobią wszystko, żeby go pognębić!"

Bohaterska Biedronka dotrzymała słowa — komentowała dalej Nadia. — Według zapewnień Reny Rouge, miraculum motyla wróciło w ręce prawowitego opiekuna. A już za chwilę w naszym studio pojawi się psycholog, monsieur Jean Martin, który powie nam, jak poradzić sobie z żalem po stracie obrończyni Paryża. Widzimy się tuż po przerwie, zostańcie z nami.

Plagg nie odważył się odezwać ani słowem. Obserwował tylko z niepokojem reakcję swojego właściciela, gotowy do interwencji w każdej chwili.

— Plagg... — wychrypiał, wyciągając przed siebie drżącą pięść. — Wysuwaj pazury...

***

Nie wiedział, od jak dawna gnał, przeskakując z dachu, na dach kolejnych budynków, ściskając w dłoni pojedynczą, czerwoną różę. Liczyło się tylko to, żeby ją znaleźć. Przecież to wszystko, co zobaczył w telewizji, nie mogło wydarzyć się naprawdę, zgadza się? Jego Pani nigdy w życiu nie zostawiłaby swojego Kotka samego, nawet jeżeli nie był ostatnio idealnym partnerem. Nie odeszłaby bez pożegnania jak mama, prawda?

— Kropeczko... — wołał, coraz bardziej zachrypniętym głosem, nie zważając na łzy, które zlewając się z zimnymi, ostrymi kroplami deszczu, znacznie utrudniały mu widoczność. —Kropeczko, błagam, wróć do mnie. Będę dobrym Kotkiem, grzecznym Kotkiem. Nie wyjadę do Stanów, sprzeciwię się ojcu. Proszę... — łkał, zeskakując z dachu katedry Notre Dame. — Biedronko, gdzie jesteś? Pokaż się, proszę... Chcę cię zobaczyć... Oni mówią, że ciebie już nie ma... Co za bzdury... Co za pieprzone brednie...

Nawet dźwięk klaksonu i pisk opon hamującego gwałtownie przed nim samochodu nie otrzeźwiły jego myśli. Zdenerwowany kierowca opuścił szybę w dół.

— Facet, powariowałeś?! Nie możesz wyskakiwać przed maskę samochodu, jak gdyby... — zawahał się, widząc zziębniętą, drżącą postać. — Czarny Kot? Co ty robisz?

Blondyn odwrócił w jego stronę głowę. Jego kocie uszy położyły się po sobie, kiedy przyciskając różę do serca, odparł:

— Przepraszam... Ja tylko... Szukam mojej Pani...

— Słyszałem, co się stało. Strasznie mi przykro, to... To musi być dla ciebie trudne.

— Spokojnie — odpowiedział, ruszając dalej przed siebie, wlekąc za sobą swój ogon po ziemi. — Znajdę ją. Ona nigdy by mnie nie opuściła. Wie, że bez niej nigdy nie mógłbym być szczęśliwy. Zaraz ją znajdę... Za chwilę... — dodał, zmuszając swoje nogi, żeby powłóczyły dalej przed siebie.

Kierowca westchnął głęboko i delikatnie ruszył z miejsca, rzucając paryskiemu bohaterowi ostatnie, pełne współczucia spojrzenie.

Zaczynało świtać, kiedy dotarł na dach starego budynku, na którym niegdyś przygotował dla niej niespodziankę. Pomimo tego, że Paryż powinien budzić się do życia, dookoła panowała głucha cisza. Nie było porannej wrzawy, odgłosów klaksonów ani śmiechów dzieci, pędzących do szkół i przedszkoli. Nawet gołębie gruchały inaczej, jakby były pogrążone w żałobie.

Usiadł na środku odrapanego balkonu i obracając pomiędzy palcami na wpół zwiędłą różę, postanowił do niej zadzwonić. Rozsunął swój kij, a wtem jego serce zamarło. Na wyświetlaczu pojawiło się jej zdjęcie oraz ikona, symbolizująca nieodebrane połączenie. Drżącym palcem przesunął po ekranie, odsłuchując wiadomość.

Minou... Nie wiem, co się z tobą dzieje. Nie pojawiasz się na patrolach, walkach... Nie wiem nawet, czy odsłuchasz tę wiadomość, ale jeśli tak, proszę, uważaj na siebie. Łowca poluje na właścicieli miraculi. Jeśli możesz, przyjdź na plac obok wieży Eiffla. Zwabię go tam.

To były jej ostatnie słowa. Prosiła go o pomoc, a on się nie zjawił. I mimo tego, że sama była w niebezpieczeństwie, nadal martwiła się o niego.

— Nie — jęknął, wybierając w pośpiechu jej numer, ale odpowiedziała mu tylko głucha cisza. — Nie, nie, nie, proszę! Nie zostawiaj mnie samego... Nie chcę znów być sam... Ja nie zniosę myśli, że ty... BIEDRONKO!!!!!!!

Przepełniony bólem i rozpaczą krzyk Czarnego Kota niósł się echem po pustych, paryskich uliczkach, docierając do uchylonych okien, należących do pogrążonych w smutku mieszkańców miasta, zapalających w nich czerwone świeczki, symbolizujące ich niegasnącą miłość i wdzięczność do ukochanej obrończyni Paryża.

— Błagam, nie... — zaszlochał, a róża w jego dłoni zaczęła gubić swoje płatki jeden po drugim.

Niewiele myśląc, schował swój kij i stanął na skraju metalowej barierki, zamykając mokre od łez powieki.

— Czekaj na mnie. Jeszcze kiedyś będziemy szczęśliwi. Gdziekolwiek jesteś. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro