Rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

- Chyba się budzi!

- Odsuńcie się od niej! Wszyscy! I ty też! - zagrzmiał kobiecy głos.

- Chciałem tylko podać jej wodę - powiedział Alejandro.

Poznałam jego głos. Więc to nie był sen. Alejandro naprawdę tu był. Odnalazłam go. Ale kim była ta kobieta?

- Ja jej podam - odparła kobieta. Stuknęło szkło. - Jak zobaczy tylu mężczyzn to jeszcze znowu zemdleje!

Sporadyczne szmery przecinały ciszę.

- I skąd ona cię w ogóle zna?

Ponownie dłuższa cisza. Nawet szmery ustały. To był ten czas, kiedy Alejandro powinien skłamać. Tego się spodziewałam - że zaprzeczy i będzie szedł w uparte, że mnie nie zna. Tym czasem on...

- Spotkaliśmy się już kiedyś.

Otworzyłam oczy. Leżałam na czymś miękkim i puchatym. Dookoła stali zgarbieni mężczyźni, małpich rozmiarów - pochylali się tak, jakby mieli garba albo kij z tyłu pleców. Za nimi, górujący nad wszystkimi (czego mogłam się spodziewać, biorąc pod uwagę jego niezmienny wzrost) stał Alejandro. Opierał się ramieniem o framugę okna i przyglądał mi się. Sądziłam, że będzie bardziej troskliwy, ale on wydawał się zły. A nawet wściekły. Czyżby nie ucieszył się na mój widok? A może... wcale mnie tu nie chciał? Ten jego dziwaczny strój się nie zmienił. Jego szalone okulary były przewieszone przez kołnierz czarnej koszulki, którą miał na sobie. Przy nim stało dwóch krasnali. Poznałam ich. Pamiętałam ich twarze.

Alejandro nie skłamał. A ja nie wierzyłam, że tego nie zrobił.

Ktoś uścisnął moją dłoń. To kobieta, która przy mnie klęczała, a którą widziałam wcześniej.

- Mas przeniesie ją do jednego z domków - powiedział Alejandro.

- Do jednego z domków? Chcesz by zamieszkała na dole?

- A czemu nie? Kilka stoi wolnych.

- Lepiej będzie, jeśli zamieszka z nami. Nie wiemy kim jest. - Kobieta spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. - To znaczy my nie wiemy, bo ty przecież wiesz.

Z... nami?!

- Wiem tylko tyle, że ona już kiedyś gościła w tej kuli.

- I była to długa wizyta?

Kobieta obróciła głowę. Żyła na jej szyi pulsowała. Ona też żyła. I była zjawiskowa. Szczupła i zgrabna, o urodzie jakiej marzyły młode dziewczyny. Tak jakby nie musiała nic robić, a natura sama obdarowała ją pięknem. Miała nieskazitelną śniadą cerę, o zdrowej i napiętej skórze, długie włosy koloru blond, jakby żywcem wzięte z reklamy dobrego szamponu, zadbane paznokcie i uzębienie. Takie dziewczyny spotyka się może raz w życiu - spogląda się na nie ze zdumieniem, zastanawiając się, gdzie żyły tyle czasu, że ich ciała nadal pozostają tak perfekcyjne. Niczym nieskażone, bez zmarszczek, bruzd życia czy zwyczajnych śladów będących efektem używania klimatyzacji, przebywania na mrozie, czy na zbyt silnym słońcu. Na niej nie było widać niczego, poza tym, że dopiero została wyjęta z pudełka.

- Nie nazwałbym tego tak. - Pokręcił głową, po czym spojrzał na mnie. Jego spojrzenie było srogie i poważne. Uniósł rękę, a ja poczułam, że ziemia znowu się trzęsie. - Mas, zaprowadźmy ją na dół.

Złapałam się kołyszącej się trawy. Między palcami poczułam jak jej źdźbła się rozchodziły, pozostawiając kilka na moich rękach. Nade mną pojawiły się ślepia - duże, wąskie i poruszające się. Warczenie ponownie wypełniło ciszę.

- Grrrrrauu...

Wrzasnęłam. Poderwałam się, by zeskoczyć, ale wtedy zrozumiałam - leżałam nie na trawie, a na wielkiej puchatej kreaturze. Jej futro miało fioletowy kolor, z łap wystawały pozaginane pazury, paszcza była rozchylona tak bardzo, że wyglądała na wyłamaną. Kły ostre, aż lśniły kiedy się na nie spoglądało. Z głowy wystawały jej podwójne uszy, z ostrymi zakończeniami. Jedne pozostawały nieruchome, a drugimi stale poruszała, jakby się wachlowała, albo odbierała sygnały, ze źródła mi niekoniecznie znanego. Jedno ucho miała oklapłe. Czyżby została ranna? Walczyła z kimś niedawno?

Wydarłam się wniebogłosy, jednak na nikim nie zrobiło to wrażenia, a jedynie wywołało uniesienie brwi na twarzy Alejandra. On był spokojny, a zatem i ja powinnam. Czyż nie?

- Nie, zaniesie ją do klepsydry. - Kobieta wstała i byłam na równi z jej głową. Jakiż ten zwierz musiał być wielki, skoro równałam się z jej twarzą, leżąc na nim. - Gościa należy ugościć należycie. Nakażę kuchni przygotowanie stosownej wieczerzy!

- A nie sądzisz, że na dole będzie jej bardziej... normalnie?

- Bardziej normalnie?

- I tak doznała już zbyt wielu wrażeń. - Wskazał głową na oranżerię. - Miała atak paniki, kiedy ją znalazłem.

- Pewnie dlatego tak bredziła... - podsumowała kobieta. - Jednak to niczego nie zmienia. Jej umysł musi zaakceptować to, co widzi.

- Ale dno przypomni jej świat, z którego przyszła. Jej dom.

- Jej domu już nie ma. Tak samo jak jej świata. I lepiej będzie, im szybciej to do niej dotrze.

Jak to... nie ma mojego domu, ani świata?

Alejandro skinął. Kiedy kobieta podeszła do niego, odwrócił ode mnie wzrok i objął ją ramieniem. Nie wiem, co szepnął jej na ucho, ale ona tylko pochyliła ku niemu głowę, po czym uścisnęła jego rękę.

Alejandro spojrzał w naszą stronę, kiwnął podbródkiem i zwierz, o imieniu Mas poderwał się.

- Aaaa! Przecież ja spadnę!

- Trzymaj się jego grzywy na szyi! - krzyknął Alejandro. - To mu nie przeszkadza!

- Ale gdzie on mnie zabierze?!

- Do naszego domu! - Alejandro wskazał ręką na klepsydrę, drugą nadal obejmując w pasie nieznajomą kobietę. - Odpoczniesz w jednym z pokojów, a potem on dopilnuje byś trafiła na ucztę!

- Na... ucztę?!

To nie zabrzmiało dobrze. Co miało być posiłkiem na tej uczcie?!

Mas, kreatura o nieznanej dla mnie nazwie, przypominająca trochę smoka, trochę psa, a odrobinę stwory z bajek, o których czytałam w dzieciństwie, spojrzała na mnie, jakby się zgryźliwie uśmiechając, i klepnęła zębami.

- Urządzimy dla ciebie iście królewskie powitanie! - krzyknęła idąca obok Alejandra kobieta. - W końcu mój mąż nie często miewa gości! Tym bardziej takich, których zna!

- Mąż...? - szepnęłam.

Mas przebiegł obok Alejandra, a ten przysunął rękę do jego głowy i nim kreatura zdążyła pobiec dalej, przeczesał palcami jego grzywę.

- Biegnij, Mas. Zabierz ją do klepsydry.

Mas warknął i uderzył łapami o posadzkę. Nadal nie widziałam ziemi, czy jakiegokolwiek innego materiału, po którym mógłby biec. Ale biegł. Nastroszył futro, warknął przeraźliwie i skoczył na schody. Przeskakiwał z jednych na drugie, jakby zmieniał drabiny, wspinając się ku szczytowi klepsydry.

Byliśmy wysoko, kiedy Mas nagle stanął. Zaparł się łapami i wyjrzał w dół, chyląc łeb prosto w zielonkawą otchłań.

- To... klepsydra?! - Zacisnęłam palce na futrze na jego szyi. - Chyba nie zamierzasz skoczyć w tę przepaść?! Do środka tej zielonej mazi!

Mas obrócił głowę, a jego uśmiech znowu mnie zmroził. Że też on taką szczękę musiał mieć! Jednak z wargami wyglądałby o wiele lepiej i łagodniej!

W normalnej klepsydrze dolna i górna część musiałaby być zamknięta - inaczej piasek by się z niej wysypał. Ale w tej, bąbelki tylko rozchodziły się dookoła, rozbijane przez fruwające dookoła małe meduzy.

Mas klepnął zębami ostrzegawczo, tuż przy sunących obok niego meduzach i te rozpierzchły się na boki. (Tak, to były meduzy. A nie ptaki.) Odepchnął się od jednego ze schodków i skoczył - w odpowiednim momencie, kiedy klepsydra obracała się tak, że mógł trafić w jeden z dwóch otwartych sufitów.

Przylgnęłam do niego całym ciałem i zamknęłam oczy. Pękające bąbelki dudniły mi w uszach, rozpryskiwały się na mojej twarzy. Ale w przed oczami jedyne co widziałam, zanim znowu zemdlałam, to wielkie zielone oczy kobiety, która nazwała Alejandra swoim mężem - dobre oczy. Pogodne i dobroduszne. Kim ona była i co ją łączyło z Alejandrem?

Osunęłam się ponownie w mroki nocy.

2

Oddychałam. Moje piersi się unosiły, a powietrze wypełniało płuca. Żyłam. To, co widziałam zanim zemdlałam i to dwukrotnie - wydawało się snem. Szalonym, acz pięknym snem. Ponieważ był w nim Alejandro. Nieważne jak wyglądał, czy jak bardzo się zmienił, ale to był on.

Otworzyłam oczy. Ściany były białe jak wtedy, łoże wyglądało łudząco podobnie... Zaparłam się na rękach i rozejrzałam. Jednak to nie była ta sama sypialnia, którą dawniej zajmowałam w pałacu Alejandra.

W pałacu Alejandra... Usiadłam na łóżku, jednoosobowym małym łóżku. Dwie osoby by się tutaj na pewno nie zmieściły. No chyba, że jedna leżałaby na drugiej...

Leniwie odgarnęłam włosy z twarzy. Ściana po prawej stronie była cała w oknie, przez które zaglądały meduzy. Schody ciągnęły się w górę i w dół, poniżej stała oranżeria Alejandra, a jeszcze niżej dno kuli. Trzasnęło. Klepsydra obróciła się. Pokój pozostał w takim samym poziomie, w jakim był, ale my znajdowaliśmy się coraz niżej - jakbyśmy siedzieli w diabelskim młynie, albo zjeżdżali windą. Bardziej w diabelskim młynie, bo choć poziom pozostawał ten sam, oranżeria oddalała się i musiałam się wychylać, by ją dojrzeć. Klepsydra zataczała koło, po swoim niewidzialnym okręgu. Meduzy z tej odległości wyglądały jak malutkie parasoleczki, wirujące samotnie w powietrzu.

Mas mlasnął. Leżał przy drzwiach i pochrapywał, jeśli tak można nazwać rzężenie, które wychodziło z jego pyska. I tak, nadal się do mnie uśmiechał. Zaczynałam się już do tego powoli przyzwyczajać. Wiedziałam, że to on, bo między jego nogami znajdowały się dwa obrośnięte futrem jądra. Sam ich widok mnie paraliżował. A myśli jakie wywoływał, były znacznie gorsze...

Błysnęło światło. Pokonaliśmy poziom zerowy kuli - tak go nazywałam. Jakoś musiałam, by tutaj nie zwariować. Ustaliłam ostatecznie trzy poziomy. Poziom zerowy był miejscem, z którego wyszłam i na którym znajdowała się oranżeria i środek klepsydry. Poziom pierwszy był szczytem klepsydry, poziom drugi środkiem schodów (zaczynającym się na poziomie zerowym i idącym ku samej górze), a poziom trzeci był ich końcem - najwyższym poziomem, który niebawem poznałam... Dno kuli także opatrzyłam tymi samymi cyframi poziomów. Tyle tylko, że gdy się pokonało ostatni schodek przy schodzeniu, nie stąpało się po niewidzialnej przestrzeni, a po zwykłej ziemi - przeplatanej uliczkami i chodnikami. Na dnie kuli znajdowało się bowiem bożonarodzeniowe miasteczko, którego przedsmak doznałam, kiedy ujrzałam wcześniej świetliste białe choinki i pomarańcze.

Poziom zerowy kuli znikał w górze okna. Schody przewijały się, jakby ktoś przesuwał je na taśmie. Aż wreszcie klepsydra zatoczyła okrąg i trzasnęło - stanęła na poziomie pierwszym. Przylgnęłam do szyby i wyginałam szyję, by dojrzeć co jest pode mną. Migoczące witraże, czubki zielonych choinek, oświetlone jak ulice w środku nocy, dachy pokrytych śniegiem domów, z których kominów unosił się szarobiały dym i roztańczone karuzele...

Mas dotknął mojej ręki, a ja wzdrygnęłam się i odskoczyłam.

- Co?! Co chcesz?!

Kreatura warknęła i pochyliła się.

- Czy on chce, by na niego usiadła? - Kucnęłam. Bestia wpatrywała się we mnie. Ktokolwiek miał kiedyś zwierzę, będzie wiedział, jak bardzo rozumne mogą być ich oczy. I takie były też oczy Masa. - To Alejandro? Wzywa mnie? Chcesz mnie do niego zabrać?

Kreatura klapnęła zębiskami, a ja złapałam się jej futra i wskoczyłam na nią. Jeśli to Alejandro mnie wzywał, to był chyba jedyny sposób na spotkanie z nim. Sama nigdy nie odnalazłabym go w tym zwariowanym świecie!

Kreatura poderwała się, uderzyła łapą w drzwi, a te rozsunęły się na bok. Wybiegła na korytarz i pędziła tak szybko, że nie zdołałam się nawet przyjrzeć temu, co mijaliśmy. Zamknęłam oczy, podmuch powietrza był zbyt silny. Mogłam tylko zaufać - temu, że to Alejandro mnie wzywał i że bestia odpowiada tylko na jego wezwania. 


Kochani,
kończę 3 tom Johna.
Jak tylko wstawię ostatni rozdział, obiecuję, że wracam do Kuli^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro