Rozdział 22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tae i Jungkook stali oparci o jedną z metalowych, wielkich skrzyni. Na horyzoncie morza rozciągała się daleka, ciemna pustka. Mewy przysiadały na skrzypiących hakach, pordzewiałych od słonego wiatru nadciągającego znad wody. Kilka statków cumowało niedaleko brzegu. Granica między taflą, a zanurzającymi się statkami zamarzła, tak samo jak oszronione żagle i maszty. Skuta lodem powierzchnia pod stopami chłopców, tworzyła ślizgawkę. A przed spadnięciem z klifu bronił tyko naciągnięty między niskimi słupkami łańcuch. W ciemnościach nawet nie odróżniały się zgnitym odcieniem. W powietrzu unosił się zapach ryb i odchodów mew.

- Przepraszam cię Kookie.

- Za co?

- Za to, że cię w to wciągnąłem.

- I tak bym za tobą poszedł. Przecież wiesz – szeptali.

- I to mnie właśnie przeraża. Kiedy wszystko się zacznie, zdaj się na Kaia i jego ludzi. Trzymaj się blisko mnie i podejmuj pochopnych decyzji.

- Kocham cię Tae.

- Wiem.

- I nic z tym nie zrobisz?

- Jesteś dla mnie jak brat. Nic dziwnego, że mnie kochasz, ja czuję to samo.

- Tak sobie to tłumacz. Wiedz, że nie mam do ciebie pretensji. I nawet jeśli już nigdy się nie spotkamy lub jeżeli zginiemy... to wszystko między nami jest dobrze.

- Przytuliłbym cię Kookie, ale to byłoby podejrzane.

Najmłodszy uśmiechnął się. Przyjrzał się swoim zielonym butom. Zawsze je lubił i chodził w nich przez wszystkie pory roku. Uważał je za oryginalne i ciekawe, nawet po wielu latach, gdy wytarte czubki odstraszały i czyniły z niego człowieka niechlujnego.

Coś zaszeleściło. Obaj zwrócili na to uwagę. Zza jednego z kontenerów wyszedł Straszy. Wbrew pozorom nie był taki stary. Tylko białe włosy dodawały mu lat. Z wyjątkiem tego prezentował się nadzwyczaj młodo i rześko. Chyba wizja przyszłych zarobków na specyfikach D.O tak napędzała jego wyobraźnię i poprawiała humor. Delikatnie się uśmiechał. Wniósł do atmosfery aurę bogactwa, nie pasował do tak obskurnego miejsca. Stukał obcasami czarnych, świecących czystością butów. Miał na sobie długi, głęboko szary płaszcz, sięgający kostek. Spod rozpiętych pod szyją klap płaszcza wystawał kawałek czarnej koszuli. Nie posiadał szalika, jedynie skórzane rękawiczki. Zauważyli równo przycięta bródka i bokobrody, szybkie spojrzenia i pełne werwy, acz wolne ruchy w ich stronę. W normalnych warunkach nie mieliby szans, ani sposobności by porozmawiać z takim człowiekiem. Dwójka młodych ludzi, ćpun i dziecko, naprzeciwko eleganckiego filantropa wyciągniętego z salonów najbogatszych koreańskich bankierów.

Tae się nie bał, jednak czuł obok nerwowe ruchy Kooka. Martwił się o niego. Wysunął się odrobinę naprzód, by zasłonić go swoim ciałem. Wiedział jednak, że snajperzy nie mieliby żadnych oporów, ani problemów, żeby zdjąć młodszego jednym strzałem.

- Jesteście.

- Tak jak obiecałem.

- Cieszę się, że dotrzymujesz słowa Taehyung.

- Cieszę się, że jesteś.

- Dowiedziałem się dzisiaj bardzo ciekawej rzeczy. Dosyć mocno mną wstrząsnęła – Starszy grał. Tae był pewien, że wie już o zasadzce.

- Co się stało?

- Yato. Nie żyje. Zabity we własnym domu.

- Słyszałem w wiadomościach, że zmarł na zawał.

- Wierzysz w to?

- Biznesmeni tak mają, dużo stresu, niezdrowego stylu życia odbija się na ich zdrowiu.

- Dużo wrogów też odbija się na zdrowiu – skwitował Starszy – Kook nie chowaj się i wyjdź do mnie.

Jungkook drgnął. Chciał posłuchać, ale Tae powstrzymał go zasłaniając drogę wyciągniętą ręką.

- Co się dzieje Tae?

- Nie będziesz z nim rozmawiał.

- Dlaczego nie? Nie mogę porozmawiać z własnym człowiekiem?

- On już dla ciebie nie pracuje.

- Gdzie twój płaczliwy głos i błagający ton?

- Zostawił w domu numer 16, piętnaście lat temu– zza ich pleców wyłonił się Kai. Wpatrzony nienawistnym spojrzeniem w sylwetkę wuja wyszedł na przód wymijając dwóch mężczyzn.

- Jongin... nie podejrzewałem, że żyjesz – próbował nadal wyglądać władczo, ale zdziwienie na jego twarzy było autentyczne. Najwyraźniej zabrał za mało ludzi. Tym lepiej dla nich.

- Żyję. Tak samo jak D.O. Pamiętasz go jeszcze?

- Mały szatan. Jak mógłbym zapomnieć..

- I cała reszta, wszyscy których skazałeś na pewną śmierć tylko dlatego, że mnie znali.

- Trudno zabić karaluchy, szybko się rozprzestrzeniają.

- Nawet nie wyobrażasz sobie co mam ochotę ci teraz zrobić.

- Wyobrażam, znam twoje sadystyczne zapędy.

- Moje? Sadystyczne? – zawarczał Kai i podszedł jeszcze parę kroków. Starszy mężczyzna cofnął się w tył, gdy brunet wyciągnął broń i wymierzył nią w mężczyznę.

- Opanuj się. Wszyscy jesteście pod ostrzałem. Wystarczy, że uniosę dłoń.

- Kłamiesz.

- Przekonaj się.

- Kai... przestań.

- Nie! – krzyknął mężczyzna – Powiedz mu co zrobiłeś! Przyznaj się do wszystkiego!

- O czym mówisz? – zapytał Tae.

- Jak zwykle dramatyzujesz Jongin. Od dziecka to samo. A trzeba było tylko trzymać się z daleka od dorosłych spraw.

- Czym nazywasz dorosłe sprawy?! Gwałcenie naszej matki?! Czy może nasłanie na Tae Jujina!?

- To chyba nie najlepsze miejsce i czas na wylewanie takich brudów.

- Tu się zgodzę, to wszystko to twoje zasrane brudy, z których się teraz wyspowiadasz zanim cię zabiję.

Kai nie zdążył zareagować kiedy Tae wybiegł zza jego pleców i rzucił się na Starszego. Gdzieś nad nim świsnęła kula. Osłaniała ich ciemność, a siła V pozwoliła mu zaciągnąć oszołomionego ciosem mężczyznę w zaułek między kontenerami. Słyszał w uszach szum krwi i odgłos strzelaniny. Nie przeszkadzało mu to w uderzaniu i okładaniu pięściami mężczyzny, który w końcu zaczął się wyszarpywać i walczyć.

Kilkoro ludzi Hae ujawniło się w ciemności. Kai chwycił Kooka i pociągnął go za sobą chowając ich razem za blaszana ścianą. V zniknął mu z oczu. Przeklinał go za głupotę i samowolkę. Kiwnął głową, by dać znak stojącemu na jednym z wysokich kontenerów, przyglądającemu się wszystkiemu Baekowi, a ten przekazał go dalej.

Wszyscy rozpierzchli się w poszukiwaniu ukrywających się ludzi z Hae. Najwyraźniej nie było ich dużo, inaczej już dawno wystrzelali by ich jak kaczki.

Jin zacisnął w dłoni stal broni. Sunął w ciemności ostrożnie i uważnie. Na ziemi zauważył leżące ciało. Chłopak nie był wiele starszy od niego. Na ustach zastygł mu wyraz przerażenia, zginął szybko i niespodziewane, postrzelony w tył głowy. Ktoś był tu już przed nim. Nawet nie zauważył jak ktoś od tyłu pchnął go na ścianę, od której odbił się z głośnym uderzeniem. Mężczyzna musiał stracić gdzieś broń, był za to silny. Uderzył Jina, tak że ten zatoczył się w tył i oparł przodem o kontener. Nawet nie wymierzył broni, strzelił na oślep. Kula trafiła wroga w brzuch. Padł na ziemię ledwo mieszcząc się w wąskiej uliczce. Koszulka od razu przefarbowała się na ciemną czerń, a on oddychał ciężko. Jin stanął nad ofiarą. W każdym z nich widział mordercę Namjoona. Być może to nawet ten gnój strzelił mu głowę.

- Za Namjoona – powiedział i dobił go strzałem w czoło. Jeszcze nigdy w całym życiu nie czuł takiej satysfakcji. Nad sobą usłyszał ruch, który oderwał go od napawania się widokiem martwego człowieka. Jeden z nich przeskoczył mu nad głową z jednego kontenera na drugi. Ruszył dalej w morderczą ścieżkę.

- Nie wiem ilu ich jest – wysapał Sehun. Przycisnął broń do serca. Przykucnął i zgarbił się obok Baeka.

- Nie pękaj. Nawet nie mają snajpera.

- Tak jak my.

- A ja to co?!- szepnął zdenerwowany. Po skroni płynęła mu stróżka brudnej krwi.

- Po wybiciu litra nawet krowy na pastwisku z trzech metrów byś nie trafił!

- Pierdol się! Zabiję ich więcej niż ty.

Kula wbiła się tuż nad ich głowami w blaszaną konstrukcję.

- Kurwa... - rozpierzchli się w dwóch kierunkach.

Kai gorączkowo szukał miejsca gdzie mógł podziewać się Tae. Sam go sprowokował. Wspomnienie o ich matce nieświadomie wyszło z jego ust. V tego nie wytrzymał. Łapał mocne oddechy i w miarę ostrożnie sprawdzał każdą z kolejnych uliczek. Wychyli się zza jednej ze ścianek. Ktoś posłał pocisk w jego kierunku. Zdążył się schować. Czym prędzej wyjrzał ponownie i wymierzoną bronią, powalił na ziemię przeciwnika jednym strzałem.

„Gdzie jesteś? Gdzie?" zadawał sobie pytanie jak modlitwę. Nie szukał Tae. Tylko jedna osoba mogła mu teraz pomóc.

Suga stracił panowanie nad tym co robi. Nie czuł potrzeby pakowania się w tę walkę dopóki nie znalazł go w kryjówce mężczyzna z wielką, broczącą raną na nodze. Yoongi niewiele myśląc wytrącił mu pistolet z dłoni. Ten zachwiał się, ale nie stracił równowagi. Zza paska wyjął nóż i szybciej niż Suga zdążył zrobić unik zatopił ostrze w jego ramieniu, aż do połowy długości. Mroczki stanęły przed oczami szaro włosego. Ból rozrywał mu mięśnie i przeszywał całe ciało. Co więcej mężczyzna przeciągnął nóż wzdłuż jego ręki rozrywając skórę, mięśnie i łamiąc kruchą kość. Następnie wyciągnął ostrze i chciał zadać kolejny cios, ale ostry pocisk przeszył jego czaszkę w ułamku sekundy.

Lay podbiegł do Sugi. Rana wyglądała okropnie, krew mocno broczyła. Zbierał się w sobie by jakoś ją zatamować. Chłopak od razu zemdlał. Krew obficie płynęła wzdłuż ciemnej uliczki rozlewając się dookoła jego ciała. Było jej za dużo. Ktoś krzyknął.

- Przepraszam dzieciaku. Nie mam szans ci pomóc – powiedział do nieświadomego Sugi i odbiegł pomóc braciom. Zabrał wcześniej broń Sugi, jak i martwego członka Hae.

Chanyeol podtrzymywał się przy świadomości podarowanym mu przez Baeka alkoholem. Przestrzelone na wylot udo krwawiło i bolało jakby ktoś chciał wyrwać mu kończynę.

- Ale się dałeś zrobić stary...

- Zamknij ryj! Skąd oni się roją do kurwy? Gdybym znalazł to miejsce wymordowałbym jak insekty – pomstował i łapał spazmatyczne oddechy.

- Ja się zastanawiam gdzie jest Tae i ten skurwiel.

- Tae zepsuł efekt zaskoczenia.

- Jaki efekt?! Niczym byśmy ich nie zaskoczyli, bredzisz.

- Szukaj Kaia, ja sobie z nim poradzę – powiedziała kobieta obwiązując zraniona nogę bandażem.

- Na pewno?

- Tak! Idź! I dawaj tę flaszkę!- wyrwała mu agresywnie szklaną butelkę, którą chciał zabrać ze sobą.

Ledwo wyszedł z kryjówki, a został zaatakowany przez potężnego mężczyznę. Członek Hae leżał na ziemi, ale najwyraźniej jeszcze dychał, bo złapał Baeka za nogawkę i przewrócił go na ziemię. Ociężałym ruchem przydusił go do ziemi i przystawił stal pistoletu do czoła. Nie zdążył nacisnąć spustu, bo szybki, wyczulony odruch młodszego powstrzymał jego zamiar. Zaparł się kolanami o jego klatkę piersiową, a następnie ukrytą w bucie ostrą bronią, przebił mu lewe płuco. Od razu z ust mężczyzny wypłynął potok krwi. Zdyszany Baek dobił go wstając i przebijając mu skroń.

- Kurwa, nowe adiki...

Jin zabił kolejnych trzech mężczyzn, każdy następny był w jego oczach bardziej możliwym zabójcą Namjoona. Strzelał, gdy tylko zauważył jakiś ruch, już nawet nie przejmował się swoim bezpieczeństwem. W oddali zauważył przemykającą sylwetkę. Ruszył za nią. Po zbliżeniu się poznał w nim Kaia. Rozejrzał się szybko i przebiegł przez mały plac. Biały pył opadł na jego głowę znad skrytki. Zamknął na moment oczy. Szybko złapał kilka oddechów. Wszystko to robił dla Nama.

Tae oderwał się od leżącego na ziemi mężczyzny. Okrężnym ruchem obszedł jego ciało. Po wewnętrznej stronie dłoni obficie spływała krew. Moczyła rękawy cienkiej kurtki aż do połowy przedramion. Rozbryzgnęła się nawet w okolicach twarzy i kapała z długich rzęs. Wicher wzmagał się i szumiał między blaszanymi ścianami otaczającymi ich z trzech stron. Naprzeciwko zakatowanego mężczyzny chłonęła zimna otchłań morza. Poruszane po wodzie glony, stare puszki i zwłoki pływających do góry brzuchami ryb wydzielały odór zgnilizny.

Chłopak nie zatrzymał się nawet na moment. Gniew poruszał mięśniami. Jego umysł szalał. Nie był przygotowany na takie informacje. Nie potrafił się zatrzymać, gwałtownie i pewnie stawiał każdy krok. Nie przeszkadzał mu przeraźliwy ziąb. Leki psychotropowe, nawet jeśli zażyte nie dały rady powstrzymać goryczy i furii, która rozprzestrzeniała się po jego ciele jak choroba. Na wspomnienie matki stracił rozum. Nie znał osoby, która wycierpiałaby w życiu więcej niż ona, a ten bydlak...

Rzucał mu oszalałe spojrzenia i cofał wzrok nie mogąc się zdecydować, czy chce na niego patrzeć w ostatnich chwilach nędznej egzystencji. Mężczyzna pojękiwał i charczał.

Zdołał przetoczyć się na bok. Z ust wypływała mu lepka ślina połączona z krwią. Potrząsnął głową, by odzyskać ostrość widzenia. Zdołał podnieść się do siadu i otrzeć usta rękawem drogiego płaszcza.

- Gdzie twoi chłopcy? Zostawili cię? – niski ton głosu Tae przeszył słuch Starszego.

- Ostatni raz ci zaufałem...

- Ostatni raz dychasz!

Tae nie przestawał krążyć wokół ofiary. Przypominał zbłąkanego, nieświadomego miejsca pobytu osobnika, który niewiele miał już wspólnego z człowiekiem. Niczym zwierzę, zdał się na instynkty. Jakby torował sobie ścieżkę do zemsty, brnął przez szlam wspomnień zniszczonego dzieciństwa, zanurzony po brodę w gównie.

Matka. Najpierw porzucona przez męża, wciągnięta siłą do gangu, zupełnie tak jak on. Zgodnie z zasadą jeden z członków zabierał kobietę zmarłego przyjaciela. Nowy „ukochany" traktował ją w miarę dobrze, czego nie można powiedzieć o swoim rodzonym synu i przyszywanym Taehyungu. Od dziecka hartował ich do najgorszych możliwych warunków, jakby dorosłe życie mieli spędzić w odosobnionej dziczy. Mieszkali w najbardziej wyludnionej części miasta, z dala od cywilizacji, ludzkiego ruchu, głosu. Do tej pory Tae dziwił się jak w ogóle udało mu się nauczyć mówić i egzystować w społeczeństwie.

Nigdy nie jadł słodyczy, nie bawił się samochodami na baterie, nie korzystał z komputera i nie umawiał się z dziewczynami, podobnie jak jego jedyne wsparcie w niedoli w postaci starszego brata. Z czasem wymyślili sobie pseudonimy, by ojczym nie wiedział kiedy rozmawiają o swoich planach. Zawsze wypowiadali się o sobie w trzeciej osobie. Z czasem Tae zaczął wierzyć, że V i Kai żyją gdzieś w odrębnej rzeczywistości. Na pseudonimach się nie skończyło. Wymyślili im cechy charakteru, do których dążyli całe życie, nowe tożsamości, nowe zachowania, nowe przyzwyczajenia. Jakby żyły w nich dwie zupełnie różne osoby.

Rozdwojenie jaźni. Taką otrzymał diagnozę po pierwszej wizycie w zakładzie odosobnienia. Dostałby trzy miesiące odsiadki za dotkliwe pobicie, jednak uchroniło go zaburzenie. Wtedy do jego życia wkroczyły leki. „Opiekuńczy" ojczym zginął pod ciężkimi butami Yakuzy, a ich i matkę przejął Starszy, jak wszystkie wdowy z dziećmi, które nie miały się gdzie podziać. Kai był prawie pełnoletni. Wkroczył do gangu pełną parą. Dopóki nie przejawiał przywódczych zdolności i zapędów, wszystko było w porządku. Gdy razem z niejakim D.O wysadzili cały magazyn zapełniony po brzegi towarem, zostali raz na zawsze wygnani z gangu, a D.O magicznym sposobem trafił do Yakuzy, gdzie przetrzymywali go kilka miesięcy.

„V, pomóż mi go wydostać, pomóż mi" błagał Kai.

„Nie ma już V, jest tylko Tae"

Nie pomógł, a wszystko to ze złości za zostawienie jego i matki, która zmarła dwa miesiące później w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Pod koniec życia zachowywała się zatrważająco dziwnie. Tae żył w przekonaniu, że to po niej odziedziczył predyspozycje do wszelkiego rodzaju zaburzeń psychicznych. A potem Jujin... od początku był podstawiony.

Tylko po to żeby zamknąć go w więzieniu i raz na zawsze odizolować. W takim razie kto go uratował? Kai...

- Miałeś traktować ją dobrze, po to tam byłeś... - syczał jak wąż.

- Twoja matka była wrakiem człowieka i tak nie kontaktowała ze światem.

- To znaczy, że mogłeś z niej zrobić prywatną dziwkę?!

Tae złapał za przypadkowy pręt do wyławiania z wody zalegających śmieci i z uderzył nim mężczyznę w głowę, co gwałtownie położyło go znów na lodowej pokrywie. Na narzędziu pozostał ślad krwi. Chciał powtórzyć ruch.

- V, uspokój się – powstrzymał go głos Kaia i wymierzona w niego lufa broni.

- Nie mów tak do mnie...

Podkrążone, przekrwione oczy zwróciły się na brata. Świeciły, jakby odbijało się w nich światło wszystkich gwiazd spoglądających z góry. Blask ten jednak kojarzył się z oznaką choroby, rozwodniony i niekontrolowany. Przypominał uosobienie szaleństwa. Blada twarz drżała i zastygała co parę sekund. Oddychał głośno przez rozwarte usta, jak ryba bez wody. Skórę zdobiły kropelki świeżej krwi.

- Zostaw go.

- Nie... nie po tym co zrobił... - Tae ledwo mówił.

- Nie chcesz być nazwanym V. To znaczy, że jesteś teraz kim?

- Jestem jedną osobą!

- Jesteś Tae?

- T..tak.. – oblizał wargi i nie wypuszczał trzymanej oburącz broni.

- Pozwól mi.

Tae zrozumiał wtedy zamiary brata, coś jednak ciągnęło go do zakończenia upragnionej zemsty na znienawidzonym człowieku. Nie sądził, że mógłby się powstrzymać. Za wszystkie krzywdy. Zamachnął się ponownie.

- Tae... - powstrzymał go głos anioła – Chodź ze mną, już dość.

Zza pleców Kaia wyłonił się Jimin. Nie przeraził go widok oszalałego ukochanego. Był na to przygotowany. Gdy tylko Kai zjawił się w jego kryjówce, podejrzewał co może się stać. Od początku się z tym liczył.

Tae ze sobą walczył. Nie chciał, by jego książę widział go w takim stanie. Toczył wewnętrzną bitwę. Łzy bólu łączyły się z tymi świadczącymi o bezsilności.

Ale jednak miłość przeważyła.

Opuścił broń, by następnie wypuścić ją z drżących rąk. Jimin podszedł bez strachu. Nie brzydził się zakrwawionego oblicza, nie okazywał żadnych negatywnych emocji. Jakby spotkali się po długim czasie, by znów być razem, tylko teraz na wiele dłuższy czas, na zawsze. Szaleńczy wzrok zelżał na sile, tak samo jak spięte mięśnie. Rozluźnił ścisk pięści. Nie odczuł jeszcze pełni ulgi.

- Zrób to – powiedział do Kaia.

- Wiem co robić. Wy już nie musicie przy tym być.

- Co z Sugą? – wtrącił się Jimin.

- Jest już bezpieczny, moi się nim zajęli i zabrali ze sobą do bazy. Nie jest groźnie ranny, wyjdzie z tego szybko.

Jimin pokiwał głową.

- Chodź Tae – splótł palce razem z miłością swojego życia.

Brunet zachowywał się biernie, ale wyglądało jakby odzyskał spokój. Ufał bratu, że postąpi tak jak trzeba.

Podczas ostatniej krwawej drogi natknęli się na martwe ciało Jina. Leżał na wznak, z przylegającymi do tułowia rękami. Zginął szybko i nieświadomie, tak jak Namjoon, kula ugrzęzła głęboko w czaszce, w kości potylicy. Zza zamkniętych powiek nie wyglądał strach czy smutek. Tego chciał. Jimin odruchowo zamknął oczy, dolna warga drgnęła, gdy przeszli nad zastygłym ciałem.

Zniknęli pogrążeni przez ciemność, ramię w ramię, zabrani w otchłań nowego jutra.

Policja przybyła na miejsce zdarzenia 10 minut później. Tak zmasakrowanego ciała jak koreańskiego biznesmena spod ciemnej gwiazdy nie widzieli już dawno. Nawet patolog cofnął się z brzydzeniem wypisanym na twarzy.

Oprócz kupki mięsa pozostawionej przy zatoce, znaleźli jeszcze dwanaście trupów, trzech żywych uczestników rzezi i jednego na wykończeniu.

Hoseok oczywiście nie posłuchał i wypadł z samochodu policyjnego jak strzała. Gorączkowo szukał wśród trupów przyjaciela i modlił się, by jego obawy się nie potwierdziły. Co chwilę próbował powstrzymać odruch wymiotny, smród był nie do wytrzymania.

- Yoongi! – krzyknął, gdy zauważył znaną twarz. Nikt do niego nie podchodził i nie interesował się jego stanem, który był krytyczny. Chłopak był jeszcze bielszy niż zwykle. Prowizoryczny opatrunek zatrzymał krwawienie z rozległej rany, ale nie na tyle, by wytrzymał jeszcze długo. Hoseok ukląkł przy głowie młodszego.

- Słyszysz mnie? Dlaczego nikt mu nie pomaga do cholery!? – krzyknął na widniejących w oddali kilku policjantów. Ogólnie nie było ich zbyt dużo, jak na tak poważną akcję. Przechadzali się powoli i najwyraźniej nie przejmowali tym, że są pośród nich sprawcy tej jatki. Pogładził szare, mokre włosy. Chciało mu się płakać widząc jego stan. Ledwo kontaktował, ale drgawki ustały pod wpływem dotyku. Cała złość jaką kiedykolwiek na niego czuł uleciała. Pragnął tylko go uratować.

- Spokojnie, pomogę ci – szeptał przejęty.

Yoongi nie mógł wydusić z siebie głosu, choć wyraźnie chciał. Przymykał i otwierał zmęczone oczy.

- Trochę go opatrzyliśmy, ale radziłbym jechać z nim do szpitala – Hoseok już zamierzał wydrzeć się na policjanta, ale zamarł widząc utykającego, uśmiechniętego uczestnika strzelaniny przechadzającego się jakby nigdy nic.

- Co się tu dzie...

- No nieźle go urządzili, szmaciarze nie przebierali w metodach – przerwał mu podchodzący policjant. Stanął obok przestępcy i podał mu pudełko żelek. Hoseok czuł się jakby śnił.

- Mówiłem ci kurwa, że nie lubię kwaśnych!

- Żryj jak daję za darmo, a jak nie to spierdalaj.

- Kris, patolog pyta, jak bardzo mają tuszować zdjęcia – kolejny z tych, których Hobi brał za złych pojawił się z zaskakującym pytaniem.

- Jak najbardziej. Zdjęć Starszego niech w ogóle nie robią, powiemy że wpadł do rzeki.

Okazywało się, że wszyscy co do jednego byli źli, a Hoseok cały czas z nimi współpracował.

- Wy.. trzymacie z nimi? – nie puszczał głowy Yoongiego, uspokajająco gładził go po czole.

- No mój szef zdecydowanie nie. To znaczy nie oficjalnie. Ale my się lubimy, co nie? – zaświergotał w stronę Sehuna i złapał go pod bok.

- Nie spoufalaj się niedorozwinięty zarodku.

- Baek mi mówił jak tłumaczyłeś skalę...

- Morda!

Sehun pokuśtykał w stronę zmęczonego Laya.

- To jakiś koszmar.. – wyszeptał Hobi.

- Spoko dzieciaku, cały świat to zakłamana speluna. Wszyscy naokoło kłamią, jak zaklęci, przywyknij.

- Gdzie Jimin?

- Gdzie jest jakiś Jimin?! – krzyknął do kolegów z tyłu.

- Żyje, odszedł z Tae. Kai mówił, żeby dać im spokój – odpowiedział Baek i wrócił do dyskusji z jedną z policjantek, mogli omawiać sprawę lub umawiać się na randkę, każda możliwość była przwdopodobna w przypadku Baeka.

- Słyszałeś młody.

Hobi głośno westchnął zrezygnowany.

- Zawieziecie nas chociaż do szpitala? – zapytał ostatkiem zdrowego rozsądku.

- Jasne, ale nie nastawiałbym się na twoim miejscu na dobre wieści, moim zdaniem amputują mu rękę.

- Pośpieszmy się – załkał.

Kai zniknął tak samo jak Tae i Jimin. Władzę w nowej firmie przekazał Chenowi, Baekowi i D.O. Niezliczona fortuna jaką zostawił im do dyspozycji tylko upewniła wszystkich w przekonaniu, że żaden z jego ruchów nie był pokierowany chęcią szybkiego zarobku.

Koreańsko – japońska firma przeżyła rozkwit podpierana nielegalną konstrukcją, z której żaden z chłopców nie chciał rezygnować.

Przyzwyczajenia trudno wyplenić. Zwłaszcza te złe. 

Ostatni rozdział. Dziękuję wszystkim, kórzy dotrwali do końca i nie zanudzili się na śmierć :) 

Niedługo część 2 ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro