Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Nic o kimś takim nie wiem, tym bardziej nie będę zapierdalał, żeby powiedzieć to twojemu nowemu kochasiowi - Jungkook mówił spokojnie, tasując karty.

Siedzieli w obskurnym, ciemnym pokoju. Światło migotało sekunda po sekundzie, a w powietrzu unosił się zapach stęchlizny.

- Czy to tak wiele? Nie chcę, żeby się denerwował.

- Pierdolę to czego nie chcesz. Jak ci na tym zależy, to sam idź, poza tym nie chciałbym być w twojej skórze kiedy Starszy się dowie, że szukasz kogoś spośród tych szczeniaków z "Goemul".

- Szczeniaków mówisz, wszyscy są starsi niż ty...

- A skąd wiesz? Od kiedy to tak zgłębiasz wiedzę o tych ćwokach?

- Tylko dziecko takie jak ty, może myśleć, że dzięki przeklinaniu jest bardziej dorosłe.

- Pierdol się.

- Mówiłem - krzywy uśmiech zagościł na ustach V, ale szybko zniknął. Nadal się martwił.

- Grasz albo wypad. Czekam na towar - Jungkook wyraźnie się zdenerwował.

Nikt w grupie nie traktował go poważnie, dlatego V rozumiał jego wściekłość. Sam był jednym z młodszych. Rzadko ktoś się z nim liczył, co budziło w nim frustrację. Czasem wpadał w szał i w przypływie złości dewastował całe sale w kasynach.

Ich gang w przeciwieństwie do dziecinnych zabaw w "Goemul" był poważnym przedsięwzięciem. Szkody wyrządzone przez chłopczyków z podwórkowego zgromadzenia łobuzów były dla nich jak ugryzienie złośliwej muchy. Kiedyś próbowali ich zwerbować. Pomimo głupoty mieli jeszcze kilka dobrych cech jak dyspozycyjność czy młodość i agresja. Wola walki pulsowała w ich żyłach razem z krwią. Ich pożal się boże przywódca odmówił. A podobno był inteligentnym człowiekiem.

No cóż, ale również wciąż dzieckiem. Nie rozumiał powagi sprawy.

- Czemu ty? Poradzisz sobie? - zapytał. Nie sądził, by odbieranie takiego ładunku narkotyków było dobrym zadaniem dla 20- letniego chłopaka.

- A co!? Ty też uważasz, że sobie nie poradzę? Wracaj lepiej ratować kolegę swojego kochasia, może teraz opanujesz się w porę i nie skończy się tak jak ostatnim razem.

V wstał gwałtownie z miejsca i uderzył pięścią w stół. Poukładane w równe wieże żetony poprzewracały się, zakłócając porządek panujący na blacie.

Jungkook również wstał. Stolik zatrząsł  się od nieoczekiwanego ruchu. Młody wiedział, że przesadził. Nie bał się, ale zdawał sobie sprawę jak bardzo V jest nieprzewidywalny. Nigdy nie wiadomo co przyjdzie mu do głowy, dlatego wolał pozostać w pogotowiu. Byli mniej więcej tego samego wzrostu, z równego poziomu patrzyli sobie w oczy.

- Co powiedziałeś? - zadał pytanie przez zaciśnięte zęby szatyn.

- Odpuść sobie - odparł Jungkook i usiadł. Postanowił nie dać się sprowokować - to się już nie stanie. Obiecałeś - powrócił do ponownego układania i przeliczania żetonów. Na jednym z nich widniał znak czaszki. Na samym środku czoła ziała czarną otchłanią dziura po kuli, lub po pręcie. V lubił na nią patrzeć i wyobrażać sobie jak mogła powstać. Lubił przemoc. Była rozwiązaniem.

Rok wcześniej

Zziębnięty i wściekły V przemierzał ulice Seulu, zmoczony do suchej nitki przez tnący deszcz. Trzymał ręce głęboko w kieszeniach kurtki. Kilkoro dzieci przebiegło obok niego w płaszczach przeciwdeszczowych założonych na stroje halloweenowe. Małe duszki, wampiry i szkielety przecinały mu drogę co parę chwil. Nawet chujowa pogoda nie powstrzymywała ich przez robieniem psikusów i żebraniem o słodkości od obcych ludzi, którzy równie dobrze mogliby zaciągnąć ich do mieszkań i zrobić coś, po czym nie otrząsnęliby się do końca życia. Niektórzy ludzie w większym stopniu przypominają zwierzęta niż im samym się wydaje.

V zawsze lubił to święto. Kojarzyło się z dzieciństwem i słodyczami. Z wiekiem zapał i chęć zbierania cukierków zastąpiły inne pragnienia.

Nie mógł uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Znowu zawiesili go w członkostwie.

Jesteś niebezpieczny V.

W twoich oczach jest szaleństwo.

Opanuj się w końcu.

Zakatowałeś ich.

Pierdolenie na okrągło.

Potrzebował teraz tylko Jujina. Tylko on mógł dać mu ukojenie. Hormony buzowały w nim jak szalone. Poznali się dwa miesiące temu, ale już wiedział, że to mężczyzna jego życia. Był inny niż on. Otwarcie pokazywał swoje problemy z psychiką, nie ukrywał ich przed całym światem. Szaleniec potrafił zaatakować kogoś na środku ulicy, wziąć do ręki najbliżej leżący przedmiot i uderzyć nim przypadkowego przechodnia, bez konkretnego powodu. Nieważne czy była to książka, którą właśnie czytał, czy naszpikowana ostrymi kolcami mata do odganiania namolnych ptaków.

Planował, ale nigdy tych planów nie realizował, ściekał się z byle powodu, maniakalnie mówił godzinami, by przez kolejne kilka dni milczeć jak zaklęty. Nieważne. V kochał w nim wszystko. Kilka razy zamknęli go w ośrodku dla niebezpiecznej młodzieży, na oddziale psychiatrii. V wspinał się wtedy po ceglanym murku i całował namiętnie jego spierzchnięte usta przez okno. Jak pierdolony Romeo i Julia. Wyciągał go stamtąd na całą noc. Chodzili po mieście, jedli niezdrowe żarcie, jeździli na deskorolkach, szli na strzelnicę, albo ćpali w małym domku na obrzeżach dzielnicy, przy starych torach kolejowych. Nad ranem odprowadzał go grzecznie do tymczasowego miejsca odosobnienia. Czasem mówił głupoty. Pod wpływem narkotyków często to robił.

Wyjdziesz za mnie.

Będziemy zawsze razem.

Nie mogę bez ciebie żyć.

Chcę znowu poczuć cię w sobie.

Przed chwilą się pieprzyliśmy?

Nieważne, chodź do mnie...

Teraz jednak Jujin przebywał w domu. Ostatnio nie chciał rozmawiać z V. Zmienił się, jakby ukrywał coś ważnego.

Jakiś mały gnój wpadł prosto na niego.

- Cukierek albo psikus! - krzyknął dzieciak i wyszczerzył się spod stroju wielkiego pomidora. Namalowane cieniami czerwone policzki promieniały z niezdrowej ekscytacji.

- Przebrałeś się za pomidora? - zapytał go V i nachylił się do przodu, by przyjrzeć się roześmianej twarzy.

- Mama mi kupiła taki strój, powiedziała, że skoro uważam  warzywa za największego wroga i koszmar to powinienem się z niego przebrać na Halloween. Może to "nauczy mnie rozumu" - tu wykonał cudzysłowie i przewrócił oczami.

- Nie mam słodyczy, ale słuchaj matki i żryj warzywa, bo ci zęby powypadają - odparł obojętnie V i ruszył dalej, nie zwracając już uwagi na krzyczącego coś za nim dzieciaka. W każdym razie takie słowa nie przystały małemu dziecku. Ciekawe kto go tego nauczył? Nienawidził przeklinających dzieci.

Nareszcie kamienica numer szesnaście. Zarośnięte resztką bluszczu mury przypominały średniowieczny zamek. Jesienne deszcze jeszcze bardziej ją oszpecały. Przez ostatnie dwa miesiące V spędzał tu więcej czasu niż we własnym domu, wszędzie lepiej niż tam.

Szybko otworzył drzwi na wspólny z resztą lokatorów korytarz i wszedł po schodach na najwyższe piętro. Już przed drzwiami wiedział, że Jujin nie jest sam. Drzwi nigdy nie były zamknięte, zdziwiłby się gdyby ktoś chciał tam wejść z własnej woli, nawet podczas Halloween.

Na początku jego oczy przyzwyczajały się do ciemności, co zajęło im kilka sekund. Po przeciwległej stronie do wejścia, przy ścianie stał Jujin, przyciskał kogoś do ściany. I całował. Tak, jak zazwyczaj całował jego. Te pocałunki przeznaczone dla niego, na innych ustach. Jedna ręka chłopaka ściskała prawdopodobnie szyję drugiej osoby, przyduszając ją do brudnej ściany, to dlatego nie wydawała z siebie żadnego dźwięku. Druga trzymała jej dłoń. Palce splatały się ze sobą w warkocz. Spojrzenie V śledziło każdy ich ruch niczym oczy drapieżnika, nawet lekko świeciły w ciemności pokoju. Z pewnością nie przez łzy. V był jedynie skołowany. Jak ktoś śmiał całować jego własność? Jak śmiał jej dotykać? Serce biło mu powoli, poruszał rytmicznie palcami. Wolnym krokiem, niezauważony przez nikogo, przeszedł kilka metrów i chwycił za stojąca na stoliku szklaną butelkę.

- Co robisz, Jujin? - zawiadomił ich o swojej obecności.

Wysoki chłopak o ciemnych jak noc włosach, które w świetle dnia jawiły  się jako granatowe, odwrócił się w jego stronę. Spojrzenie miał zamglone. Chyba się uśmiechał. Przygryzał spierzchnięte wargi. Poprawił włosy, zaczesując je do tyłu i dziwnie zachwiał się w lewą stronę. Z pewnością był bardzo pijany, albo zjarany.

- No teraz, to już nic - odarł po dłuższej chwili, jakby wkładał nadludzką siłę w to, by powiedzieć te pięć słów. Usiadł na kanapie i układał sobie prostą linię z białego proszku. V nie spuszczał  wzroku z przerażonej dziewczyny, która łapała mocne oddechy i ubierała na siebie kurtkę, rzuconą wcześniej niedbale na kanapę. Chciała jak najszybciej wyjść, ale V stanął jej na drodze, w drzwiach.

- Gdzie idziesz? Przecież dzisiaj Jalloween. Sprawmy, że będzie wyjątkowe - V był w jakimś dziwnym amoku, uśmiechał się, ale nie czuł radości. Może raczej ekscytację połączoną z żądzą i podnieceniem.

- Nie - odparła nieśmiało blondynka - muszę już iść - zapiszczała.

- Przyniosłeś towar V? - zapytał Jujin, jakby w ogóle nie zwracał uwagi na scenę, która się przed nim odgrywa.

Szatyn nie odpowiedział, rozbił jedynie szklana butelkę o róg szafki, która zachwiała się niebezpiecznie. Szyby w drzwiczkach zabrzęczały rozdygotanym dźwiękiem.

- Nie chcesz żeby było wesoło? Czemu nie przebrałaś się na Halloween? Pomóc ci? - V zbliżał się do niej miarowo i powoli, jak zwierzę.

- Jujin, powiedz mu coś! Boję się - granatowo włosy praktycznie w ogóle nie kontaktował, odchylił głowę mocno do tyłu i zamknął rozmarzone oczy.

- O widzisz! I to jest idea Halloween - krzyknął V i wskazał w jej kierunku resztką szklanej butelki - Trzeba się bać... Może jednak ci pomogę.

Po tych słowach ruszył w jej stronę, nim zdążyła uciec w paru krokach pokonał dzielącą ich odległość i wbił ostre krawędzie butelki prosto w jej klatkę piersiową. Czerwone plamy pojawiły się na białej bluzie. Wydzierała się w niebogłosy. V nie miał nic przeciwko, paniczny krzyk był obowiązkowy w przerażających scenach podczas horrorów. A co lepiej symbolizuje Halloween niż horrory? I dynia, ale o tym pomyśli później.

Uderzył jeszcze kilka razy, czuł jak przedmiot wbija się płynnie w jej miękkie ciało. Przestała się już wyrywać, ale w uszach V wciąż tkwił jej piskliwy głos. Dla pewności jeszcze kilka razy dźgnął ją w brzuch. Otworzył szeroko oczy, chyba jego źrenice rozszerzyły się do granic możliwości, bo bardzo dobrze widział w ciemności. Drażniło go, że jego ręce całe lepią się w maziowatej substancji. Wstał i nie wypuszczając butelki z rąk, usiadł obok Jujina.

- Ale mam fazę, V - poinformował go, nie otwierając oczu. Zaśmiał się. Głos ukochanego wydawał mu się grubszy, przez wyciągnięta do góry szyję. Jabłko Adama idealnie zarysowywało się na tle światła księżyca wpadającego przez okno. V miał ochotę je pocałować. Jednak coś było nie tak.

Usiadł okrakiem na jego kolanach. Odłożył na stoliku butelkę, która teraz zdawał mu się nieodłączną częścią jego ciała. Rysował palcami po białej szyi krwawe ścieżki. Idealnie odwzorowały się przez kontrast między bladą skórą, a czarną mazią. 

- Nie mogę cię już mieć, jesteś zakażony - wyszeptał - to już nie ty. Ta noc nie należy do nas... tylko do mnie.

- Skoro tak mówisz - odparł zaspanym głosem Jujin. Podniósł głowę, a następnie powieki. Szarość jego spojrzenia była zimna... nie, dzisiaj lodowata. V nie był pewien czy ukochany jest świadomy jego obecności, po takiej ilości narkotyków mógł widzieć wszystko.

- Poznajesz mnie? - szept rozniósł się po pokoju.

- V, zawsze cię poznam.

- To dobrze, chciałbym być ostatnim co zobaczysz...

- Zabijesz mnie?

- Muszę to zrobić, już nie należysz do mnie - V gładził go po policzku, czuł piekące łzy - jesteś skażony, o tutaj - dotknął krwawym palcem ust chłopaka.

Jujin zaśmiał się dźwięcznie. Nie miał nic do stracenia. Co mogło spotkać go lepszego niż śmierć z rąk ukochanego?

- Zrób to szybko...

- To cudowne Halloween, nie uważasz, Jujin? Przynajmniej raz celebrujemy coś zgodnie z tradycją. Ty i ja...

Znów śmiech. A potem już nic. Śmiech z poderżniętym gardłem nie należy do czynności łatwych.

Do tej pory V nie wie jak udało mu się uniknąć więzienia. Jego wuj czynił cuda. Od tamtej pory nikogo nie kochał. Nie miał też częstych napadów złości.  Przynajmniej nie tak poważnych. Może to dzięki lekom.

Przez pierwszy miesiąc jadł je jak owocowe cukierki. Kilka razy próbował odebrać sobie życie, gdy dotarło do niego co zrobił, ale los miał dla niego inne plany. Narkotyki pomagały.

Nie chciał, by zawładnęły jego życiem, ale od czasu wstąpienia w szeregi gangu innego życia nie znał.

Chwila obecna

Halloween stało się jego ulubionym świętem, jak na ironię losu. Dzieci znowu biegały jak oszalałe, słyszał je pod drzwiami swojego domu. W tym roku nie padało. Noc była przyjemna i jasna dzięki pełni księżyca. Każdy z okolicznych domków był przystrojony w ozdóbki, rodem z tandetnych filmów grozy z lat 80.

Teraz już nie popełni tego samego błędu. Musiał ratować Jimina. Nie przed gangiem, narkotykami, upitymi menelami, bójkami.

Przed sobą.

Światło z wyrzeźbionej dyni mieniło się w jego spojrzeniu. Otumaniony dużą ilością tabletek psychotropowych wpatrywał się w nie od godziny. Rozłożył się na całej długości kanapy i przekładał z ręki do ręki puste pudełko po lekach. Z włączonego telewizora śmiał się do niego bajkowy duszek Kasper.

Miał odnaleźć tego chłopaka. Szare włosy, niebieska bluza. Suga. Dzisiaj jednak nie mógł, to była rocznica. Dzień jego i Jujina. Twarz ukochanego jawiła mu się w marzeniach, by po chwili zacząć  się zmieniać, granatowe włosy na blond, szczupła, arystokratyczna twarz w pucołowate policzki, zimne, stalowe spojrzenie w ciemne oczy, pełne ciepła i wyrozumiałości.

Jimin. Pomóż mi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro