Rozdział 25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Hobi wszedł pewnym krokiem na posterunek policji. Przynajmniej wydawało mu się, że był pewny. Niedawno odbyta rozmowa wprawiła go w śmielszy stan, który ulatywał z każdym krokiem do pokoju, w stronę którego prowadzony był przez brodatego policjanta. Na wejściu przeszukali go od stóp aż po czubek głowy, nakazali zostawić plecak i wszystko co ma w kieszeniach. Pozbawiony telefonu i możliwości spojrzenia na swoją tapetę ze słodkim kucykiem, poczuł się jak bez kawałka duszy.

W gabinecie, przy małym biurku siedział mężczyzna. Nie wydawał się ani stary, ani specjalnie młody. Perfekcyjnie wyprasowana koszula, nie odznaczała się nawet ledwo widocznym zagięciem czy skazą. Krawat, brązowa marynarka narzucona na ramiona, stosik papierów na biurku, dwie kartki wypadnięte z teczki, leżące pod meblem i kubek do połowy wypełniony herbatą – to zdążył zauważyć. Zaraz potem kobietę i mężczyznę w średnim wieku, siedzących na dwóch fotelach i spoglądających na niego pytająco. Jakoś niespecjalnie pasował do tego towarzystwa. Nigdy nie czuł się dobrze wokół poważnych, dorosłych osób. Był dużym dzieckiem i nigdy temu nie zaprzeczał. Wiercili w nim dziury świdrowatymi spojrzeniami, tak bardzo, że zdawało mu się, iż przyszedł na dywanik za popełnienie wyjątkowo głupiego lub haniebnego czynu. A nigdy nie był łobuzem, więc skąd znał to uczucie?

- Dzień dobry panie Jung – Skupił na nim chwilową uwagę - Państwu już dziękuję, spotkamy się na radzie w piątek.

Naburmuszeni państwo wstali i odprowadzeni przez mężczyznę, pożegnali się w sposób prosty, ale elegancki.

Hobi przysiadł nieśmiało na obitym w skórę krześle, mimo braku pozwolenia ze strony mężczyzny. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, zginały się same pod naciskiem stresu i zmieszania. Powinien teraz uczyć tańczyć dzieciaki w szkole, nie być przesłuchiwanym w sprawie jednej z największym, kryminalnych, seulskich afer ostatnich lat.

- Niech pan się nie denerwuję, ja nie gryzę – miłe uosobienie miał wyrobione do perfekcji. Coś we wnętrzu Hobiego krzyczało jednak o fałszywym poczuciu bezpieczeństwa w tym towarzystwie, w tym budynku, pokoju, na tym krześle.

Zdobył się na wymuszony uśmiech przypominający bardziej grymas zażenowania.

- Ochroniarze sprawdzali pana na wejściu?

Czy on naprawdę wyglądał aż tak groźnie, by na każdym kroku go przeszukiwać i upewniać się w dopełnieniu tego obowiązku przez wszelkich miniętych po drodze ludzi?

- Tak.

- Mówiłem żeby tego nie robili. Chciałem żeby czuł się pan jak najbardziej naturalnie i swobodnie.

- Ciężko jest zachować naturalność czy swobodę na posterunku policji.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Zwłaszcza, że nasza sprawa nie należy do prostych. Chce pan o coś zapytać zanim zaczniemy?

- Nie – odparł po zastanowieniu – Chciałbym mieć to już za sobą.

- Oczywiście – ożywienie wpłynęło na twarz policjanta. Złączył obie ręce na blacie biurka i poprawił się na fotelu – Wie pan w jakiej sprawie został wezwany?

- Domyślam się. Nie uczestniczyłem w wielu policyjnych akcjach. Właściwie to ich liczba zamyka się na jednej.

Policjant mógł zadawać mu kretyńskie pytania, więc i on pozwolił sobie na odrobinę ironii, choć w był na zdecydowanie gorszej pozycji do dyktowania toku rozmowy.

- To logiczne. Przepraszam jeśli pana irytuję, ale takie są procedury.

- Jasne, to ja przepraszam.

- Policyjna akcja nad zatoką nie jest jedyną sprawą o której chciałbym z panem porozmawiać.

Hobi nie przerywał. Skupił wzrok na szyldzie kolorowego plakatu informacyjnego za plecami mężczyzny i co chwilę powracał spojrzeniem na jego twarz, by zakomunikować, iż nadal słucha. Plakat kojarzył się z propagandową nagonką, nawoływał do „współpracy i harmonii życia". Nie mógł zaprzeczyć, że taka forma promowania altruizmu i pacyfimu budziła w nim zalegające w głębi pokłady śmiechu i zażenowania, a nie smutnej zadumy oraz zastanowienia nad dotychczasową postawą wobec życia, jak to powinna robić każda porządną reklamę.

Na bladoróżowym tle wieczornego nieba zarysowywały się sylwetki wspólnoty ludzi, różnych narodowości i odmiennych kulturowo. Wszyscy trzymali się za ręce i z błogimi uśmiechami kroczyli w stronę lepszego jutra. Moherowa babcia trzymająca w objęciach homo punka to już kpina.

- Chodzi nam o niedawną sprawę potrójnego morderstwa, o którym jak mniemam również może pan posiadać jakieś informacje.

- Morderstwa? – powtórzył młodszy.

-Małżeństwo i ich syn zostali zamordowani w nocy z dnia 13 na 14 grudnia we własnym domu. To dosyć głośna sprawa, zwłaszcza, że zamordowany mężczyzna był szefem strażników seulskiego więzienia. Pan Kim Hyesung, jego żona i syn Namjoon.

Nie musiał długo przypominać sobie tamtej nocy. Nigdy wcześniej nie bał się tak o swoje życie, jak wtedy, gdy Suga sprowadził do jego domu odór śmierci. W sumie to wtedy wszystko się zaczęło, stracił Jimina, a zyskał... sam nie wiedział co. Nowy obowiązek? Obiekt zagnieżdżenia swojego poczucia winy? Na pewno kłopot i niezbyt pożądane urozmaicenie monotonnego życia.

- Słyszałem o tym. Ale nie wiem co mógłbym wiedzieć ponadto co przeczytałem w gazetach i zobaczyłem w wiadomościach.

- Zna pan Mina Yoongiego?

Nieświadomie już od dłuższego czasu pocierał spocone dłonie. Oczy szczypały go, tak samo jak całe ciało, jakby atakowane przez stado mrówek. Czuł jak żołądek zawiązuje mu się w ciasny supeł. Znów utkwił wzrok w plakacie.

- Znam.

- Jesteście znajomymi?

- Nie.

- Jaka relacja was łączy?

Niedawna rozmowa przewinęła się szybką prelekcją po jego umyśle.

- Jest mi bardzo bliski.

- W sensie?

- W sensie.. bardzo bliski, coś jak.. najlepszy przyjaciel.

Mężczyzna wyjął z szuflady miętowe dropsy i wrzucił jednego do ust.

- Rozumiem. I nigdy nie słyszał pan o jego zbrodniczej przeszłości?

- Zbrodniczej to chyba za dużo powiedziane. Był chuliganem, rozpuszczonym dzieckiem, ale nie zbrodniarzem i mordercą.

-Źle mnie pan zrozumiał, nie sugeruję, że mógł zrobić, to o czym obaj myślimy. Wiem o jego przyjaźni z Kim Namjoonem i potyczkach z prawem, oczywiście tyle co z policyjnych akt i zapisów jego 48 – godzinnych pobytów.

- Nie rozumiem do czego pan zmierza.

- Panie Jung. Doskonale wiemy, że handlował narkotykami, nie wiemy na jaką skalę, ale pewnym jest, że się tym trudnił. Nie przypadkowo również znalazł się w miejscu 13- krotnego morderstwa, ranny i umierający.

Twarda gula stanęła w gardle Hobiego, za cholerę nie chciała przejść dalej i uwolnić jego głosu.

- Kiedy tylko wydobrzeje, zostanie odeskortowany na przesłuchanie i zapewne osadzony na czas procesu i rozwiązywania sprawy w areszcie, a jeśli jego udział w zajściu się potwierdzi zamknięty w zakładzie penitencjarnym na długie lata.

Słowa policjanta działały jak szpile wbijane w nerwy, kłujące i zakłócające wszelkie procesy myślowe. Długie lata, wiezienie, udział w morderstwie? Nie, nie, nie. Nie tak miało się to potoczyć.

- Jest w ciężkiej depresji. Musi pan zrozumieć, że jest ofiarą, nie sprawcą – Hobi dygotał. Pewnie z zimna, przeplatanego miażdżącą ilością nerwów.

- Rozumiem, to pański przyjaciel. Ale z drugiej strony również przestępca, a prawo jest równe dla wszystkich.

- Nic mu nie udowodniliście. Dlaczego karacie go za czyny innych?

- Jak na razie nikt nie został ukarany. Chce pan uchronić przyjaciela?

- Oczywiście, że chcę.

- W takim razie czekam na rysopisy, nazwiska i wszelkie możliwe informacje o uczestnikach masakry przy zatoce. Jeśli jest pan gotowy przyprowadzę funkcjonariusza wykonującego portrety pamięciowe.

Skurwysyn. Wiedział jak go podejść. Najpierw nastraszył, by teraz przejść do obiecanek, dokładnie tak jak go ostrzegali. Hoseok, ten który zawsze staje po złej stronie.

- Nie pamiętam nikogo. Zbyt mocno byłem przejęty stanem mojego chłopaka.

Mężczyzna wyraźnie zdębiał. Ciekawe co aż tak go zdziwiło.

...

Warunki w pierdlu już dawno nie były tak chujowe jak od czasu, gdy wydała się afera z skorumpowanymi policjantami. Xiumin od nastoletnich lat przesiadywał w więzieniu swoje turnusy. Czasem całe wakacje, czasem pół roku, czasem tylko dobę. Lubił tę błogą bezczynność i choć cenił sobie wolność, to w więzieniu czuł się jak w drugim domu. Do czasu.

Kiedy zamknęli Suho, a wyciągnęli Chena załamał się na tyle, by stracić tę przyjemność z pobytu wśród czterech ścian. Nie dlatego, że nie lubił Suho, traktował go jak każdego ze swoich braci. To odejście Chena tak mocno naruszyło stabilizację jego spokojnego i lekkiego życia. A potem robiło się już tylko gorzej. Gdy byli razem ćpali to co chcieli, robili co chcieli, ruchali kogo chcieli. Najczęściej siebie nawzajem, co wcale nie oznaczało jakiegoś specjalnego przywiązania, przynajmniej nie dla Chena.

Po jego odejściu po więzieniu zaczęły krążyć coraz to gorsze plotki. Nastroje strażników i współwięźniów zmieniały się stopniowo, powoli, prawie, że nie wyczuwalnie. A to mniejsze porcje jedzenia, więcej obelg pod ich adresem, niedokładnie wyprasowane więzienne stroje. Taki niedogodności to jeszcze nie powód do niepokoju.

Gdy zaczęły ginąć im rzeczy, Suho został pobity, a Xiumin wsadzony na dwa długie dni do izolatki poczuli prawdziwy odór więziennego gówna. Nie narzekali i tak nikt nie zwracałby na te skargi uwagi. Tylko naczelnik próbował jeszcze ich bronić, także na próżno. Więzienne mury rządziły się swoimi prawami, dokładniej to jakimś jebanym kodeksem rodem z dżungli. Wszyscy przeciwko nim, a że urody i chłopięcego uroku im nie brakowało, przejęli rolę kozłów ofiarnych z prawdziwego zdarzenia.

Wtedy do więzienia trafił Kris, Tao i jeszcze kilku policyjnych kumpli, z którymi trzymali od lat. Powiedzieli tylko, że tak musi być i że mają za zadnie to przetrwać, dopóki ich stamtąd nie wyciągną. Problem w tym, że nikt jakoś specjalnie się do tego nie kwapił.

Suho płakał w nocy, dosyć często. Ścierał z opuchniętej twarzy resztki zakrzepłej krwi i przeklinał na wszystkich, a najczęściej na Kaia i resztę, która została na wolności. Jakimś dziwnym trafie zawsze zapominał o Layu. Tylko w nocnych mrokach Xiumin słyszał jego imię szeptane przez rozgrzane do czerwoności wargi, przygryzane w desperackiej próbie powstrzymania się przed ujawnieniem tego wstydliwego sekretu. Przynajmniej miał sobie kogo wyobrażać, gdy więksi „koledzy" zajmowali się nim po swojemu.

Xiumin nie narzekał. Traktowali go jak małą prywatną dziwkę i czasem podczas rzygania na brudne płytki więziennej łazienki zastanawiał się ile już syfów załapał i komu w tej chwili Chen poderżnął gardło, by potem go pieprzyć. Czy tym razem powstrzymał swoje zimne zapędy. Nie raz prawie zginął uduszony przez tego chorego pojeba. Tłumaczył swoje popierdolone zapędy tak nieudolnie, że nawet robiło mu się go szkoda i zgadzał się być tak biernym jak to tylko możliwe.

- Xiumin? – przepełniony bólem szept wydobył się z umęczonego ciała Suho.

- Hmm?

Noc spowiła już więzienne cele i nakazano zgasić światła. Ci bardziej uprzywilejowani, tak jak kiedyś oni grali w karty przy lampkach, albo pili tanie wino przemycone przez nowego strażnika.

- Kiedy nas wyciągną?

- Nie wiem, śpij Suho.

Przez moment znów słyszał cichy szloch. Nie mógł już tego znieść. Pociąganie nosem nie było tak wkurzające jak roztrzęsiony oddech, szybki i płytki.

- Nie mogę...

- Licz barany.

- Zapomniałem już jak się liczy. Hyung...

- Słyszę.

- Przyjdziesz od mnie?

- Nie możemy spać razem, chcesz znowu mieć wiadro lodowatej wody na głowie?

- To była jedyna noc kiedy spałem.

Z celi obok dobiegł głośny śmiech i odgłos bekania.

- Hyung... chodź do mnie.

Xiumin uniósł się prawie, że bezszelestnie, odwijając się wcześniej z pościeli. Cela była zimna i pusta, wszystkie sprzęty i dogodności w postaci elektrycznego piecyka zostały im zainkasowane przez nowe władze. Dobrze, że chociaż zostawili pościel i cienkie koce. Same materace były twarde i brudne.

Zeskoczył z piętrowego łóżka na zimne kafelki. Bose stopy po zetknięciu z podłożem przeniosły dreszcz wzdłuż całego ciała. Potarł szybko gołe ramiona i usiadł na krawędzi dolnej pryczy. Suho leżał zwinięty w embrion i dociskał poduszkę do zapłakanej twarzy. Nie zdążył wytrzeć jej dostatecznie szybko przez co przypominał skrzywdzone dziecko. Xiuminowi nie było do płaczu, miał zamiar o nich walczyć, ale jak przetłumaczyć to komuś tak zniszczonemu i pozbawionemu nadziei na ratunek?

Przesunął go ruchem ręki i wślizgnął się pod narzutę z drapiącego materiału. Łóżko ledwo mieściło ich razem, mimo że obaj drastycznie schudli i stracili większość wyrobionej wcześniej masy mięśniowej. Sugo natychmiastowo otulił ich potrójną warstwą przykrycia i zwrócił się ku sylwetce starszego.

- Będziesz już spokojnie spał?

- Postaram się Hyung...

Blada skóra Suho odbijała światło księżyca zza kratowanej szyby okna. Wyglądał naprawdę niezdrowo. Drżał i sprawiał wrażenie rozgorączkowanego. Zły stan psychiczny odbijał się na jego zdrowiu fizycznym, a w takich warunkach załamanie było ostatnim czego potrzebowali – obaj. Xiumin nie mógł mieć go na głowie. Nic jednak nie poradził na tę braterską miłość, która nadal się w nim tliła, nie wyparta przez więzienne zwyczaje, brutalność i zepsucie tego świata. Tak samo kochał wszystkich swoich braci. Więc gdzie teraz byli?

...

Słońce świeciło mu w twarz. Zdecydowanie zbyt mocno i agresywnie. Muślinowa firanka powiewała, noszona odrobiną zimnego powietrza zza uchylonego okna. Łóżko obok od dwóch dni stało puste. Nareszcie. Codzienne pogaduchy od szóstej rano doprowadzały go do szewskiej pasji. Pani z tegoż oto pustego łóżka posiadała bowiem nieskończoną ilość koleżanek, do których wydzwaniała kilkanaście razy dziennie i opowiadała o swojej operacji usuwania żylaków. Z dokładnymi szczegółami. Nie był człowiekiem obrzydliwym, ale drażliwym na pewno. Ostatniej nocy przed wyjściem odciął jej kabel od ładowarki i tym magicznym sposobem, sprawił sobie jeszcze więcej kłopotów, gdyż kobieta narobiła rabanu na pół szpitala, wzywając nawet ordynatora do tej jakże poważnej i haniebnej sprawy. Z niemym błogosławieństwem odesłał ją w podróż, gdy spakowana pewnego ranka w centkowaną walizkę opuściła szpitalne mury.

Ale to było dwa, długie dni temu. Dwa, przeleżane w jednej pozycji dni. Dwa dni z pustą głową, wolną od myśli i trosk. Czuł, że musi odwrócić się na bok. Na plecach zapewne miał już odleżyny. Każdy mięsień bolał go od zastania, a najbardziej te po prawej stronie ciała. Leżał tylko w tych dwóch pozycjach. Nie odwracała się na lewy bok. Gdyby to zrobił, poczułby, że coś jest nie tak, a nie chciał przypominać sobie o pustym miejscu, gdzie kiedyś widniała jedna z jego kończyn.

Ogłupiony przez leki nie czuł już psychicznego ucisku, zgniatającego go od środka bólu i wstydu. Jego głowę pogrążyła ogłuszająca ciemność i marazm. Czasem tylko przypominał sobie o codziennym podziękowaniu za brak obecności matki. Kolejny dzień bez jej wizyty. Nie zniósłby karcącego, bezdusznego spojrzenia, wyrażające tylko jedno myśl – wiedziałam, że tak się to skończy. W prawdzie ona przewidziała mu dożywocie, albo kulkę w łeb od przypadkowego ćpuna, ale takim scenariuszem też by nie pogardziła. Uwielbiała wytykać mu błędy, od dzieciństwa, od kiedy tylko mógł się z nią porozumiewać werbalnym językiem. Jakby tylko po to nauczyła go ojczystego języka. By potrafił zrozumieć jej niekończące się pretensje.

- Dzień dobry panie Min – pielęgniarka najwyraźniej musiała zauważyć ruch na łóżku. Zawsze pojawiały się znikąd. Sprawdzały czy jest już na tyle silny, żeby mogli go wypisać. Zajmował tylko łóżko.

Nie odpowiedział, nie chciał kłamać.

- Jak się pan czuje?

Znowu nic.

- Coś pana boli?

Cisza.

- Za chwilę zjawi się lekarz na codzienny obchód – poinformowała i zebrawszy tackę po wczorajszych lekach, wyszła z sali.

Najbardziej wkurzał go ten stoicki spokój i przyjazne uosobienie pielęgniarek. Nieważne jak mocno starałby się wyprowadzić je z równowagi, zawsze były kurewsko miłe. Nawet stare wyjadaczki pracujące w szpitalu od ery dinozaurów.

Upewniwszy się, że zniknęła w następnym korytarzu, sięgnął za siebie do małej przegrody między łóżkiem i tylną aparaturą, za metalowym stelażem. Sześć tabletek antydepresyjnych nadal znajdowało się na swoim miejscu. To nadal za mało. Jeszcze kilka dni musi utrzymać ich w przekonaniu o swojej strasznej kondycji fizycznej. Inaczej przeniosą go na oddział psychiatrii i zmarnuje się cały zapas.

Wczoraj po korytarzu krążyło dwóch policjantów.

Nie pójdzie siedzieć. Nikt nie będzie miał więcej satysfakcji z jego śmierci, niż on sam.

- Dzień dobry panie Min. Czas na badanie.

Cisza.  

Kto słyszał już "Dont leave me"? 

Kto kocha?

Ja wielbię <3<3<3 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro