...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Co się stało? Czemu obie płaczecie, a Teresa jest cała w błocie? I gdzie jest Albert? – dopytywała wychowawczyni. – Na minutę was zostawić!

– Długa historia, a Albert na pewno zaraz po nas wróci – odpowiedziała jej Teresa.

Pani Eleonora popatrzyła na dziewczęta pytającym wzrokiem, ale kiedy usłyszała odpowiedź pokręciła  głową. Wyglądała na bardzo zmęczoną i widocznie nie miała już siły na wypytywanie o prywatne problemy nastolatków.

Minęło już kilka minut, a Albert dalej nie pojawił się w zasięgu wzroku. Pani Borgacz coraz bardziej zaczynała się o niego martwić. Stanęła przed podwójnym przejściem w skale i oparła plecy o szorstką powierzchnię.

– Musimy znaleźć Alberta. Bez niego nie wiemy nawet, którą stronę wybrać. Mówił, dokąd idzie? Długo go nie ma... – rzekła zmartwiona wychowawczyni i rzuciła swój plecak na ziemię, aż coś w środku zabrzęczało.

Mijały kolejne minuty, a po chłopaku nie było śladu. Skały były już prawie całkowicie suche od rażącego słońca, miejscami tylko widać było, jak para unosi się nad nimi. Temperatura w labiryncie bardzo szybko wzrastała, sprawiając, że kobietom coraz trudniej było złapać oddech.

– Na pewno nie powiedział wam, dokąd idzie? – dopytywała pani Borgacz.

– To chyba moja wina – powiedziała Teresa, opuszczając głowę i wbijając wzrok w ziemię.

– Nie opowiadaj głupot, to na pewno nie przez ciebie, a poza tym Albert nie zostawiłby nas z tak błahego powodu – przekonywała stanowczym tonem Anastazja.

– Możecie mi wyjaśnić, o czym wy do jasnej Anielki mówicie? – zapytała zaskoczona i poirytowana wychowawczyni, opierając dłonie na bolących biodrach.

– To nic takiego, musimy iść dalej i poszukać Alberta. Nie zostawiłby nas tutaj bez słowa. Boję się, że coś mu się stało – stwierdziła Anastazja.

– Nie możemy ryzykować, że pójdziemy w złą stronę i zabłądzimy, albo wrócimy do punktu wyjścia – odpowiedziała jej Teresa.

– Coś jednak zrobić musimy, bo się tutaj ugotujemy – rzekła pani Eleonora i spojrzała na Anastazję, dając aprobatę do jej pomysłu. Wychowawczyni podniosła swój plecak i stanęła przed rozdrożem. – Jak myślicie, w którą stronę powinnyśmy iść? – zapytała.

– W lewo – zaproponowała Anastazja.

– W lewo – zgodziła się Teresa.

– A więc idziemy w lewo – zaakceptowała kierunek wychowawczyni i puściła dziewczęta przodem, gdyż wiedziała, że tylko je będzie spowalniać.

Anastazja przemierzała kolejne metry ze zmartwieniem wypisanym na twarzy. Szukała wzrokiem przyjaciela i co jakiś czas wykrzykiwała jego imię, licząc na szybki odzew, jednak bez skutku. Teresa podążała za nią, pilnując przy tym wychowawczyni, której wędrówka nie szła już najlepiej. Przejścia między głazami robiły się coraz ciaśniejsze, a przeciskanie się nimi coraz trudniejsze, zwłaszcza dla Pani Eleonory, która co chwilę musiała robić sobie przystanek.

– Albert! – krzyknęła ponownie Anastazja, by wezwać przyjaciela.

– Tutaj jestem! – usłyszeli głos, choć był bardzo cichy.

Anastazja i Teresa szybko zaczęły przeszukiwać labirynt rozciągający się wokół nich, by jak najszybciej odnaleźć źródło dźwięku. Zaglądały w każdą możliwą szczelinę i zakamarki. Pani Eleonora próbowała za nimi nadążyć, ale już po chwili zniknęły z jej pola widzenia.

W jednym momencie Anastazja zauważyła nogę, która rozciągnięta wystawała zza skały. Gdy podeszła bliżej dostrzegła Alberta. Chłopak siedział na ziemi z wyprostowanymi nogami i opierał się plecami o skałę.

– Albert, co ci się stało? – zapytała przerażona, jednocześnie czując ulgę, że odnalazła przyjaciela.

Po chwili na miejsce doczłapała się pani Borgacz oraz Teresa, które tracąc siły nie były w stanie dogonić Anastazji.

– Chyba coś sobie zrobiłem – powiedział chłopak, wskazując na swoją prawą nogę.

Anastazja zdjęła chłopakowi buta, a jej oczom ukazała się spuchnięta kostka, zmieniająca swój kolor na sinopurpurowy. Dziewczyna dotknęła jej delikatnie palcem, ale nawet tak lekki dotyk sprawił, że Albert syknął z bólu.

– Csii, nic ci nie będzie – uspokajała go Anastazja.

Pani Eleonora również spojrzała na jego spuchniętą nogę i złapała się za głowę.

– Wiedziałam, żeby nie pozwalać ci wchodzić na te skały, co mnie podkusiło?! – krzyczała wychowawczyni, będąc ewidentnie złą na samą siebie.

– Chciałem tylko zobaczyć, jak daleko jest wyjście, dlatego wszedłem na skały. To nie pani wina. Nie zauważyłem, że na ziemi jest kamień i przypadkiem na niego skoczyłem – tłumaczył się nastolatek.

– Powiedz, że chociaż w tej kwestii masz dla nas dobre wiadomości – odrzekła zdenerwowana nauczycielka, ale nie wyglądała już na złą, a raczej na zmartwioną.

– Zostało nam kilkanaście metrów do wyjścia, ale niestety nie byłem w stanie po was wrócić – powiedział i opuścił wzrok.

– Trudno żebyś to zrobił o własnych siłach, chyba że potrafisz skakać po skałach na jednej nodze. Wydaje mi się, że skręciłeś kostkę – stwierdziła Anastazja, po dokładnym obejrzeniu kończyny od łydki w dół.

– Co teraz będzie? – spytał zdesperowany chłopak.

– Pani Eleonoro, czy daleko jeszcze do tego obozu? – dopytała Anastazja.

– Myślę, że około kilometr, nie wiem dokładnie – odrzekła.

– Albercie, nie mamy, jak wezwać pomocy, musimy spróbować cię przenieść przez resztę drogi – stwierdziła Anastazja, dotykając ramienia chłopaka.

– Możecie mnie tu zostawić, odpocząć i później po mnie wrócić – przekonywał. – Tylko wyprowadźcie mnie z tego labiryntu.

– Nie zostawimy cię tutaj – wzburzyła się Teresa.

– Tylko was będę spowalniał, a Rozalia przecież nie odnajdzie się sama – tłumaczył, nie próbując nawet ukrywać swojego poczucia winy.

– Nie zostawimy cię choćbyś nas błagał na kolanach. Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie, tak jak Rozalia. Skąd mamy wiedzieć, że ten wielki wąż nie znajdzie cię tutaj? – spytała Anastazja, wycierając łzę z policzka.

– Nikt tu nie zostanie i bez dyskusji. Musimy usztywnić ci kostkę – stwierdziła pani Eleonora.

Anastazja pokiwała głową i wyjęła z plecaka trójkątną chustę. Zwinęła ją na kilka razy i obwiązała spuchniętą nogę przyjaciela przy pomocy wychowawczyni. Teresa nie ukrywała, że boi się patrzeć na obrażenia ciała. Stała bowiem albo odwrócona plecami, albo unikała kontaktu wzrokowego, szukając punkt zaczepienia gdzieś indziej.

– Dasz radę wstać? – Anastazja podała Albertowi dłoń.

Albert zmierzył przyjaciółkę wzrokiem i złapał za jej rękę. Podciągnął się przechylając dziewczynę w przód i stanął na jednej nodze. Pani Borgacz podeszła z drugiej strony i rozkazała chłopakowi złapać się jej ramienia. To samo zrobiła Anastazja.

– Może dam radę jakoś sam skakać – zaproponował blondyn, starając się cały ciężar ciała utrzymać na zdrowej nodze.

– Nic z tego. Później znajdziemy ci coś do podpierania, ale nie wyjdziesz z tego labiryntu o własnych siłach. Ty mnie nie zostawiłeś. Niosłeś mnie aż do jeziora – odpowiedziała mu Anastazja i wyprostowała plecy tak, by chłopakowi łatwiej było ją objąć.

Albert uśmiechnął się tylko i pod ramię ze swoją przyjaciółką oraz wychowawczynią kuśtykał na jednej nodze, starając się utrzymać równowagę. Do wyjścia nie było daleko, więc zanim się spostrzegli, opuszczali labirynt. Poczuli ogromną ulgę, kiedy w końcu mogli zaczerpnąć trochę chłodnego, nieduszącego powietrza. Kiedy skały przestały mienić im się w ich oczom ukazało się szerokie pasmo zieleni. Olbrzymiej wielkości łąka z wieloma kolorowymi kwiatami i jednym starym drzewem nie wywołała jednak uśmiechu na twarzach nastolatków. Oznaczała bowiem kilka dodatkowych kilometrów do przejścia, a dla Alberta stanowiło to nie lada wyzwanie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro