7.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

03.11.2011

      Na zegarze wybiła trzecia, a on wciąż bezmyślnie siedział na łóżku ze szkicownikiem na kolanach i ołówkiem w dłoni. Jedynym źródłem światła był księżyc, którego promienie przebijały przez niezasłonięte okno w jego pokoju. Był trochę śpiący, ale nie chciało mu się przebierać w pidżamę i zmieniać pozycji na leżącą. Za dużo zachodu.

      Westchnął, rozdzierając cieszę. Próby rysowania, tak jak sama terapia, nic nie dawały. Marnował tylko swój czas i pieniądze rodziców.

      Ale oni się uparli, że leczenie jest mu potrzebne.

      Bo było.

      Szkoda tylko, że zauważyli to tak późno, kiedy już zaczął rozpadać się na kawałeczki. Wątpił, żeby ktokolwiek mógł mu pomóc. Nikt nie był w stanie tego zrobić.

      Kolejny zniszczony przez świat nastolatek, kolejne bezsensowne działania dążące do wyciągnięcia go z dołu, w którym siedział przez ponad rok. Jakby zamiast pomagać, nie mogli zapobiegać. Wtedy byłoby o wiele prościej, czyż nie?

      No ale cóż, ludzie to banda półgłówków, którzy nie myślą i najprawdopodobniej zgubili mózgi gdzieś przy poczęciu. Nie wszyscy, ale zdecydowana większość.

     Nie zarejestrował momentu, w którym usnął. Zresztą, najwidoczniej do najuważniejszych osób nie należał, skoro zorientował się, że upada dopiero po fakcie.

     Wyprostował się, a jego kości boleśnie pstryknęły. Przetarł pięściami oczy, ziewając przeciągle. Nie zawracał sobie głowy zasłanianiem ust ręką, bo przecież był sam w pokoju. Powieki mu opadały, co niezmiernie go denerwowało. Jasne, sam był sobie winny, ale co miał zrobić? To nie był pierwszy raz, kiedy szedł do szkoły zaspany i z pewnością nie ostatni.

***

      Po południu, jak co czwartek, wrócił do domu i zabrał się za odrabianie lekcji. Nie była to jego ulubiona czynność, ale kiedyś trzeba, czyż nie?

     Uwinął się z nimi wyjątkowo szybko, ciągle zerkając na zegarek. Sam tak właściwie nie wiedział, dlaczego. Jakaś część jego podświadomości szeptała, żeby się pospieszył i pojechał wcześniej na terapię.

      Koniec końców wyszło na to, że nie chciał czekać na swoją rodzicielkę i najzwyczajniej w świecie poszedł na piechotę. Co prawda zajęło mu to zdecydowanie więcej czasu, ale spacer dobrze mu zrobił.

      Kiedy listopadowy wiatr zawiał mocniej, naciągnął na głowę kaptur bluzy i włożył ręce do jej kieszeni. Robiło się coraz zimniej, a on miał pod spodem koszulkę na krótki rękaw. Ubrał się zdecydowanie nieodpowiednio, ale nie chciało mu się wracać.

      Wszedł do budynku, przeszedł przez korytarz i znalazł się pod gabinetem pani Park, gdzie już czekała dziewczyna, którą od siedmiu tygodni spotykał. Spojrzał na zegar, który wisiał nieopodal drzwi. Było za dwadzieścia. Nie sądził, że przyjdzie o tak przyzwoitym czasie.

      Z początku bawił się swoimi palcami, ale po niecałych pięciu minutach mu się to znudziło. Zostało jeszcze piętnaście. Cały kwadrans.

      Raz kozie śmierć, pomyślał i sięgnął do torby po szkicownik i ołówek.

     Kolejne kilka minut spędził na stukaniu gumką od ołówka o papier. Nie miał bladego pojęcia, co mógłby narysować po rocznej przerwie.

      Najpierw narysował kreskę. A potem, jakby jego ręką rysował ktoś inny, na kartce pojawiły się kolejne linie, nie układające się w nic konkretnego.

      I dopiero wieczorem, kiedy otworzył zeszyt ponownie, zorientował się, że to, co naszkicował, przypomina kształtem ludzką twarz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro