Rozdział 8: Johannah

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Hej ho! Jest tu jeszcze ktoś? 

_________________

Przez następne tygodnie Louis i Harry byli niemal nierozłączni. Postanowili dać sobie szansę, a raczej to ciężarny postanowił, że tym razem postawi na spontaniczność i pozwoli temu czemuś (nie potrafił tego określić odpowiednimi słowami) powoli się rozwijać. Nie był pewny czy uczucie, którym darzył ojca swojego dziecka mógłby nazwać miłością, na to zdecydowanie było za wcześnie. Nie był Liamem, nie wierzył, że miłość może tak po prostu spaść z nieba i zawładnąć sercem oraz rozumem. Ale wiedział, tego był pewien - potrzebował stałej obecności zielonookiego w swoim życiu. Po prostu potrzebował mieć go obok. I nie była to tylko kwestia hormonów, huśtawki nastrojów czy samej ciąży. Harry był jedyną osobą w jego życiu, która się o niego troszczyła zupełnie bezinteresownie. Nie oczekiwał niczego w zamian, a tym bardziej nie zmuszał go do niczego z czym mógłby poczuć się niekomfortowo. Nie miał pretensji o to, że czasem nie dojadał obiadu. Że czasem czuł potrzebę pobycia sam ze sobą, z głośną muzyką w słuchawkach. Bez wyrzutów i wyzwisk.

Pierwsza burza nadeszła w drugim tygodniu rekonwalescencji Harry'ego, który na dobre zadomowił się w jego mieszkaniu. Louisowi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Miło było zasypiać i budzić się w jego ramionach. Harry był także niezłym kucharzem, jego naleśniki z syropem klonowym przebijały wszystkie śniadania, które jadł do tej pory. Oczywiście nie mógł ich jeść codziennie, bo przybrałby stanowczo za dużo na wadze. Był na przełomie drugiego i trzeciego miesiąca, gdy zauważył, że jego biodra zrobiły się pełniejsze i był tym faktem niepocieszony. Ale rozumiał jakimi prawami rządził się stan, w którym się znajdował i musiał to zaakceptować.

Niedzielny poranek nie różnił się zbytnio od poprzednich. Harry przygotowywał śniadanie, a Louis kończył swoją poranną toaletę, gdy rozległo się głośne pukanie do drzwi mieszkania.

- Lou? Chyba mamy gości. - krzyknął w kierunku łazienki brunet, zaś pukanie zamieniło się w prawdziwy łomot. Harry sięgnął po swoją bluzę z kapturem i szybko naciągnął ją na swój nagi tors. Mimowolnie naciągnął też kaptur na głowę, dalej wstydził się swoich włosów, ale te na szczęście szybko odrastały. Mimo, że nie był u siebie i mógł to być każdy - nawet rodzice szatyna, zdecydował się sam sprawdzić kto dobija się do nich o dziewiątej rano. Odblokował zamek i otworzył drzwi, a jego oczom ukazała się para w średnim wieku. Kobieta wyglądała jakby zaledwie godzinę temu wróciła z imprezy, miała też na sobie zbyt wyzywającą (jak dla Harry'ego) sukienkę wieczorową, zaś jej towarzysz wprost przeciwnie – mężczyzna wyglądał jak spod igły, choć trochę nonszalancji dodawał mu rozpięty kołnierzyk białej koszuli.

- W czym mogę pomóc? - zapytał w końcu Harry, ale kobieta bez słowa weszła do mieszkania, zupełnie go ignorując.

- Louis?! Lou?! - długowłosa szatynka zawołała w głąb mieszkania, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, poczłapała na niebotycznie wysokich szpilkach w kierunku sypialni. Harry odwrócił się w stronę obcego mężczyzny, w którego spojrzeniu czaiły się nieme przeprosiny. Wszędzie poznałby te oczy i kości policzkowe. Dopiero wtedy dotarło do niego, ze stoi oko w oko z ojcem Louisa, a kobieta, która właśnie dobijała się do drzwi łazienki to jego matka.

*

Louis był zszokowany, gdy po opuszczeniu łazienki zobaczył matkę, która wyglądała na nieźle wstawioną i bardzo zirytowaną. Jeszcze bardziej nie mógł uwierzyć swoim własnym oczom, gdy tuż za Harrym zobaczył ojca, z którym tak długo się nie widział.

- No w końcu, ile można siedzieć w tej łazience? - fuknęła kobieta i chwyciła syna za nadgarstek, po czym pociągnęła go do salonu. Louis był zbyt zszokowany, aby zaprotestować, gdy matka popchnęła go w stronę kanapy, aby usiadł. Za to Harry prawie wyszedł z siebie. Już miał coś powiedzieć, gdy poczuł mocny uścisk na ramieniu i ciche „nie" wypowiedziane przez Marka Tomlinsona. Johannah usiadła tuż obok swojego jedynego syna i założyła ręce.

- Zadowolony jesteś z siebie? - zapytała zirytowana, a Louis miał ochotę zdzielić się po twarzy. Kolacja dla inwestorów! Zapomniał o niej kompletnie. Miał inne rzeczy na głowie. Zdecydowanie bardziej przyziemne i wartościowe niż kilkugodzinne szczerzenie się do ludzi, którzy nie wiedzieli co zrobić ze swoimi pieniędzmi. To tłumaczyło wieczorowe stroje jego rodziców. Wyglądało na to, że prosto z przyjęcia przyjechali do niego. To było bardzo dziwne.

- Ciebie również miło widzieć. - odparł szatyn, całkowicie ignorując pretensje matki i starając się powstrzymać drżenie głosu. - Witaj tato. - zwrócił się do Marka, który krążył po pomieszczeniu i obserwował ich rozmowę.

- Cześć Lou - zapytał o dziwo ciepłym tonem, jakby naprawdę obchodził go jego stan. Jego wzrok utkwił w lekko zaokrąglonym brzuszku syna. - Wszystko w porządku? - dodał, a szatyn wiedział, że pytał o wnuka. Nie wiedział jaki miał w tym cel, ale nie zamierzał nic ukrywać.

- Tak, jak najbardziej. - przyznał, a jego dłoń automatycznie powędrowała w okolice pępka. - Harry o nas dba. Jest najlepszy. - uśmiechnął się pogodnie i spojrzał na bruneta, który przyglądał mu się uważnie.

- Przepraszam, pójdę dokończyć śniadanie dla Lou. - powiedział po chwili Styles i wycofał się z pomieszczenia.

- Co za maniery! Nawet się nie przedstawił! Za kogo on się ma?! - zaczęła swoją tyradę Jay, ale Louis nie zamierzał tego słuchać.

- Co się stało? Coś z Lottie? - przerwał jej zwracając się do ojca, który w końcu przestał krążyć po pokoju i usiadł naprzeciwko syna i byłej żony.

- Nie, dlaczego miałoby coś się stać Lottie? - w odpowiedzi zapytał Mark nonszalancko, unikając wzroku jedynego syna.

- Nie słuchaj ojca, oczywiście, że się stało! Nasz syn jest w ciąży z przypadkowo poznanym mężczyzną, w dodatku biednym jak mysz kościelna! - Jay chwyciła go za ramię i zwróciła w swoją stronę. Louis nie pamiętał, aby jego matka kiedykolwiek była tak agresywna. Widocznie już dawno straciła nad sobą kontrolę. Otworzył usta, aby zaprzeczyć, ale nie było mu to dane.

- Lou, matka wynajęła detektywa. - oznajmił Mark, spoglądając na byłą żonę z nieukrywaną niechęcią.

- Co takiego?! Śledziłaś mnie?! - zawołał z pretensją Louis, ale jego matka wyglądała na wielce zadowoloną z siebie.

- Tak i nie żałuję, bo Ty nigdy byś tego nie zrobił! - Jay wymierzyła palcem w byłego męża, po czym zaczęła grzebać w torebce, najpewniej w poszukiwaniu papierosów. - I nie patrz tak na mnie Louisie, jestem twoją matką! Muszę wiedzieć co się z tobą dzieje, muszę trzymać rękę na pulsie, abyś nie narobił więcej wstydu! - żachnęła się i kilkanaście sekund później miała już papierosa w ustach i odpaliła zapalniczkę. 

- Wstydu? - zapytał Louis, sądząc, że się przesłyszał. - Jeśli naprawdę się o mnie martwisz to wyjdziesz z tym papierosem na balkon lub przed blok. - powiedział po chwili nieznoszącym sprzeciwu tonem. Jay spojrzała na niego zaskoczona, ale podniosła się z kanapy i chwiejnym krokiem poszła w stronę drzwi balkonowych. Mark poszedł za nią, aby przypadkiem nie zrobiła sobie krzywdy.

Louis miał ochotę się rozpłakać, ale starał się trzymać nerwy na wodzy.Po chwili w salonie pojawił się Harry z tacą, na której leżał talerz ze świeżą jajecznicą z tostami i słabą herbatą yorkshire z mlekiem. Tak jak szatyn lubił. Na jego widok na chwilę zapomniał o swoich rodzicach.

- Śniadanie dla moich skarbów! - powiedział brunet z czułością w głosie, za co Louis obdarował go słodkim pocałunkiem w policzek. - Ja zjem w kuchni, nie będę wam przeszkadzać. - dodał i już miał wychodzić, gdy z balkonu dobiegły ich głosy sprzeczki.

- Przepraszam za nich. - wyszeptał szatyn i sięgnął po widelec. Jedzenie pachniało wspaniale, był tak bardzo głodny... Nim przełknął pierwszy kęs posiłku usłyszał skrzyp otwieranych balkonowych drzwi i ich oczom ukazał się wzburzony Mark. Harry niemal jak na zawołanie zerwał się z miejsca i zaproponował coś do jedzenia i picia. Twarz starego Tomlinsona nieco złagodniała, a on sam poprosił o filiżankę mocnej kawy. Gdy Styles ponownie opuścił salon, Mark usiadł obok syna.

- Słuchaj Louis, cokolwiek powie twoja matka, nie bierz tego na poważnie, dobrze? - powiedział przyciszonym głosem Mark, gdy zobaczył, że Jay wraca do salonu. Louis kiwnął tylko i wrócił do konsumowania pysznego śniadania. Nie sądził, aby Johannah miała jakiekolwiek informacje na temat Harry'ego, które zmieniłyby ich relacje. A przynajmniej miał taką nadzieję, bo mógł się spodziewać wiele po swojej niezrównoważonej matce.

- Lou, pamiętasz Joanne? - Jay śmierdziała papierosami i alkoholem, Louis ledwo wytrzymywał ten odór, więc nieznacznie odsunął się od matki. I doskonale pamiętał Joanne, kuzynkę ze strony matki, do której zawsze był porównywany i nigdy nie osiągnął tyle, co ona. - Cztery lata temu, tuż po tym jak otrzymała intratną propozycję objęcia prezesury w firmie informatycznej, okazało się, że jest w ciąży...

- I? - zapytał, domyślając się odpowiedzi. Pewnie jego matka zacznie tyradę o zmarnowanych szansach i brudnych pieluchach. Wiele razy w swoim życiu słyszał, że ona sama wiedząc, ile to ją kosztowało, nigdy nie zdecydowałaby się na dziecko. Spodziewał się właśnie tego – zawoalowanych pretensji o zmarnowanie jej życia. No właśnie.

- Osiągnęła sukces. Bez brudnych pieluch i gotowania kaszki. Bez nieprzespanych nocy i kolek. Po prostu pozbyła się problemu. - odpowiedziała beztrosko. - A ja nie pozwolę, abyś zniszczył sobie i nam reputację. Dlatego jutro masz wizytę w klinice. Jeden zabieg i będzie po wszystkim. - dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu.

- Czyli to jest dla ciebie ważniejsze. Reputacja od syna? - zapytał z obrzydzeniem w głosie Mark, a Johannah spojrzała na niego z kpiącym uśmieszkiem na twarzy.

- Ciesz się, że miałam na tyle sympatii dla ciebie, że nie prałam brudów w sądzie i prasa nie dowiedziała się ile dzieci spłodziłeś poza małżeństwem. Przypuszczam, że nawet ty nie wiesz ilu Tomlinsonów biega po Londynie!

- Johannah, o czym ty mówisz? Alkohol i prochy zupełnie wyprały cię z resztek rozumu?! - zapytał kpiąco Mark, a szatynka z hukiem zrzuciła tacę z niedojedzonym śniadaniem syna.

- Wystarczy, że w rodzinie mamy jedną kurwę, która nie potrafiła się zabezpieczyć! - zawołała ze złością i to było to. W salonie zapadła cisza, zaś w kuchni rozległ się huk tłuczonego szkła. Po chwili w salonie pojawił się Harry i z furią w oczach podszedł do kobiety, która nazywała siebie matką Louisa. Mało brakowało, a chwyciłby ją za włosy i wyprowadził z mieszkania.

- Ma pani dwie minuty, aby opuścić to mieszkanie. - wycedził i wskazał jej drzwi. Posłał jej nienawistne spojrzenie, po czym jego wzrok utkwił w szatynie, który nie ukrywał już łez i płakał.

- A kim ty jesteś, żeby mi rozkazywać?! - usłyszał w odpowiedzi, ale kątem oka zauważył, że podnosi się z miejsca. Uklęknął obok szatyna i bez słowa delikatnie chwycił jego ręce, aby ten spojrzał w jego oczy. Gest nie umknął uwadze szatynce, która prychnęła w lekceważący sposób. - Kurwa znalazła swojego nieudacznika!

- JOHANNAH, NA MIŁOŚĆ BOSKĄ! ZAMKNIJ SIĘ W KOŃCU! - Mark nie patyczkował się z byłą żoną, doskoczył do niej i wymierzył jej siarczysty policzek. Kobietę nieco zamroczyło, ale i tak miotała wyzwiskami we wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu.

- Nie mam już syna! - splunęła w końcu i trzymając się za bolący policzek wybiegła z mieszkania.

Mark nie tracił czasu,przeprosił Harry'ego i Louisa i podążył jej śladem. Już dawno powinien był zrobić porządek ze swoją byłą małżonką. Po części winił siebie za to kim stała się Johannah, siebie i swoje decyzje. Łudził się, że ich konsekwencje nie dotkną ich wspólnych dzieci, ale jego nadzieje okazały się płonne. Tym razem miało być inaczej. Tym razem musiał dołożyć wszelkich starań, aby naprawić swoje błędy.

*

Resztę popołudnia Louis spędził w łóżku, otoczony ramionami Harry'ego. Cały czas odtwarzał w głowie sceny z tego poranka i słowa, które powiedziała jego matka. Nazwała go kurwą. W końcu powiedziała prawdę, w końcu sprawiła, że zaczynał ją darzyć nienawiścią. Sprawiła, że sam zaczął siebie nienawidzić.

- Jestem taki sam jak ona. - zaszlochał w pewnym momencie, gdy Harry już przysypiał. - Chciałem zabić nasze dziecko. Chciałem zabić nasze dziecko. Chciałem zabić nasze dziecko. - ostatnie zdanie powtarzał jak mantrę, a panika ogarnęła jego ciało. Okropny chłód zaczął przenikać jego skórę i kości, nie potrafił się poruszyć.

- Lou, spokojnie, nie denerwuj się... - słyszał przepełniony niepokojem głos Harry'ego, ale nie mógł nic odpowiedzieć.

Nagle w dolnej części ciała chłód został zastąpiony przez dziwnie gorące i lepkie ciepło. Ciepło, które wylewało się z jego wnętrza?

- Rany boskie, Lou, ty krwawisz! - usłyszał spanikowany głos Stylesa i ostatkiem sił spojrzał w dół. Leżał w olbrzymiej plamie krwi, która z każdą sekundą wydawała się być coraz większa i większa.

- Orzeszku? - wyszeptał ze łzami w oczach nim uderzyła go fala okropnego bólu brzucha. - Orzeszku?

*

Jednostajny dźwięk urządzenia monitorującego czynności życiowe przeszywał ciszę panującą w zaciemnionym pokoju szpitalnym. W sali pacjenta znajdowały się jeszcze cztery inne osoby, trzy z nich siedziały przy łóżku, zaś czwarta zajęła miejsce w fotelu przy zasłoniętym oknie.

- Dlaczego nic nie powiedzieliście o tym, że Lou wyrzucili z pracy? - Liam był zirytowany tym, że o całej sytuacji z Nickiem dowiedział się jako ostatni.

- Byłem przekonany, że rozmawialiście o tym. - odparł Harry, który z czułością gładził blady policzek szatyna. - Lou nie lubi o tym wspominać, więc nawet nie śmiałem wypowiadać imienia tamtego sukinsyna w jego obecności.

- Znam dobrego specjalistę od prawa pracy. Wywalczy dla Louisa dobre odszkodowanie. - odezwał się blondyn, który siedział w fotelu przy oknie. Nie znał chłopaka, którego dotyczyła ta rozmowa, ale widząc jak bardzo jest kochany przez jego przyjaciół – bo za takich uważał Liama i Harry'ego – bardzo chciał mu pomóc.

- Nie mogę uwierzyć, że przez cały ten czas miałem Lou prawie na wyciągnięcie ręki. - zaśmiał się przez łzy Styles, a Zayn poklepał go po plecach w pocieszającym geście. - Jego i naszego Orzeszka. - dodał szepcąc i wolną ręką chwycił tę drobniejszą Lou i uniósł ją do ust.

- I tak nie wybaczę Liamowi, że zagroził mojemu bratu utratą przeze mnie pracy! Li, trzeba było przyjść do mnie, Greg pomógłby ci od ręki! - blondyn zaśmiał się cicho słysząc ciche przekleństwa ze strony swojego przyjaciela. Tak, Niall Horan inaczej sobie wyobrażał to niedzielne popołudnie. Wraz z Liamem siedzieli w barze i popijali piwo, gdy ten dostał telefon ze szpitala, dotyczący ciężarnego przyjaciela. Niall widząc, że ten jest zbyt wstawiony i zdenerwowany, aby prowadzić samochód, zamówił taksówkę i upewnił się, że dotarł na miejsce. Miał zamiar wracać do domu, ale gdy po przyjeździe do szpitala okazało się, że dzwoniącym okazał się jego inny bliski znajomy i klient jego biura rachunkowego - Harry, zmienił zdanie. Nie mógł ich zostawić w takim stanie. 

- Jak myślicie, kiedy się obudzi? - zapytał cicho Zayn, a w odpowiedzi usłyszał zbiorowe westchnięcie, co w innych okolicznościach wywołałoby salwę śmiechu. W tym wypadku jednak tak nie było.

- Lekarz powiedział, że musimy czekać. Tak silny atak paniki bardzo go wyczerpał. - powiedział Harry i delikatnie ścisnął dłoń ukochanego. Tak bardzo chciał zobaczyć jego uśmiech. Tak bardzo chciał mu powiedzieć, że Orzeszkowi nic się nie stało. Słowa nie mogły wyrazić jak bardzo pokochał tę dwójkę w tak krótkim czasie. - Zadzwoniłeś do jego ojca? - tym razem zwrócił się do Liama, który kiwnął głową w odpowiedzi.

- Powiedział, że przyjedzie najszybciej jak się da. Był w trakcie załatwiania miejsca w ośrodku odwykowym dla Jay. Ponoć wpadła w histerię, gdy usłyszała, że Lou prawie stracił dziecko. - dodał.

- Mimo wszystko nie pozwolę, aby miała z nim kontakt. Przynajmniej do momentu, w którym Orzeszek przyjdzie na świat. - powiedział twardo i zdecydowanie.

- Orzeszek? Kto wymyślił takie głupie przezwisko? - zapytał z rozbawieniem Niall, a pozostała trójka spojrzała na niego spod byka. - Ej, ej, spokojnie, tylko żartowałem!

- Pamiętam jak Hazz wymyślał imiona w drodze do kliniki, gdy miał poznać Lou! - przypomniał sobie nagle Zayn, a Harry zgromił go wzrokiem. - Oj nie wstydź się, Harry. Uważam, że są piękne. - zachęcił go mulat, a pozostali przypatrywali się zielonookiemu z uwagą.

- Christopher dla chłopca, a dla dziewczynki... Winnie – przyznał w końcu niechętnie, spodziewał się szyderczego śmiechu, ale nic takiego nie nastąpiło. Liam i Niall uśmiechali się ciepło, podobnie jak jego najlepszy przyjaciel.

- Winnie od Ginewry czy Winifred? - zapytał piąty głos, nieco zachrypnięty i matowy. Cała czwórka zwróciła się w stronę Louisa, który spoglądał na nich spod lekko przymkniętych powiek.   

- Po prostu Winnie. - odpowiedział Harry zduszonym głosem, czując jak Louis kładzie dłoń na jego policzku i ociera łzy, które jedna po drugiej spływały po jego skórze.

- Winnie Styles. Podoba mi się. - przyznał i uśmiechnął się.

_____________________

Dziękuję za każdą gwiazdkę i komentarz. 

Widzimy się najwcześniej za trzy tygodnie. :)

Buziaaaaaaki ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro