Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Co noc kładłem się do łóżka, czując się, jak to mówią, jak kupka nieszczęścia. Czasami wycieczka w niezbadane zakamarki własnego umysłu może mieć równie opłakane skutki jak spożycie jednocześnie całej zawartości typowej Bombonierki Lesera. Czułem się tak osłabiony, jakbym zjadł Omdlejkę Grylażową, tak rozpalony, jakbym uraczył się Karmelkiem Gorączkowym. Od dłuższego czasu nie miałem przyjemności zasmakowania Wymiotki Pomarańczowej, ale z przykrością muszę stwierdzić, że czułem się, jakbym dopiero co ją połknął.

Prowadziłem podwójne życie. Za dnia dla rodziny Weasleyów byłem Harrym Radosnym Potterem, lecz nocami mierzyłem się z depresją tak czarną, że aż mnie przerażała.

A cała wina za to spoczywała na Snapie. U Weasleyów wszystko było w porządku, dopóki stary hakonosy nietoperz nie dał George'owi swej wartej dwa knuty rady: "Nie zamiataj tego do kąta. Pokaż swe cierpienie światu..." I tak George wpadł na cudowny pomysł pielenia ogrodu za każdym razem, kiedy pomyślał o Fredzie. Wyjaśnił mi to, ale swojej rodzinie nie. Wobec tego za każdym razem, gdy George wychodził do ogrodu, zalewała mnie fala takiego poczucia winy, że nie potrafiłem nawet logicznie myśleć, zaś pani Weasley i wszyscy pozostali, choć nieco zdumieni, cieszyli się jego nagłym zainteresowaniem ogrodnictwem.

Zdarzało się, że George spędzał w ogrodzie całą noc. Często widziałem go tam przy pracy, pielącego i myślącego o Fredzie. Każdej nocy wracałem do pokoju z dręczącym poczuciem winy i stawałem przy oknie, obserwując George'a.

***

To była moja wina. Zrobiłem w myślach zestawienie wszystkich osób, które przeze mnie straciły życie. Moja matka. Mój ojciec. Syriusz Black. Szalonooki Moody. Profesor Lupin. Tonks. Zgredek. Fred. Hedwiga.

Hedwiga. Zabawne, jak wiele może dla człowieka znaczyć jego zwierzątko. Hedwiga była moją jedyną towarzyszką w domu Dursleyów, współczującą powierniczką, prawdziwą przyjaciółką. I przez jakiś czas myślałem, że trafiłem na jej następcę - Aquilę, sardonicznego orła, którego spotkałem koło domu Snape'a. Też był dobrym powiernikiem.

Znalazłem sposób, dzięki któremu mogłem wpuszczać Aquilę do mojego pokoju: rzuciłem na okno zaklęcie powodujące, że ramy rozszerzały się, gdy orzeł zapukał w szybę dziobem. Mógł rozłożyć te wspaniałe skrzydła i wlecieć do środka, a potem okno wracało do normalnych rozmiarów. W rogu pokoju przechowywałem pniak, który miał mu służyć za grzędę, później jednak zaczął siadać na mojej ręce. Nigdy nie siadał na mnie, obawiając się, że zrobi mi krzywdę, lecz pewnego dnia akurat miałem na sobie grubą kurtkę i Aquila ku mej radości po raz pierwszy przysiadł na moim odzianym w skórę przedramieniu. Po tym wydarzeniu kupiłem watowaną rękawicę sokolnika, mniej więcej trzydziestocentymetrową. Więc siadał na moim ramieniu, a ja do niego mówiłem.

I mówiłem, mówiłem, mówiłem... o wszystkich tych ludziach, którzy przeze mnie zginęli. O George'u pielącym ogród. O moich rodzicach. O Dumbledorze. O Voldemorcie. O Ginny na całe tygodnie wyjeżdżającej na obozy quidditchowe i zostawiającej mnie tu samemu. Oraz o Severusie, jego tłustych włosach i wartej dwa knuty poradzie.

***

Nigdy nie spodziewałem się ze strony Aquili żadnej odpowiedzi. Opowiadałem mu to wszystko wyłącznie dlatego, że wielką ulgę sprawiało mi mówienie komuś - komukolwiek - o rzeczach zaprzątających mi głowę. Niespodziewanie jednak Aquila znalazł własną metodę doradzania mi.

Pewnej nocy, po tym, jak znalazł mnie przy oknie, obserwującego George'a i praktycznie płaczącego z poczucia winy, Aquila przedstawił swoje zdanie na ten temat. Zanurkował do ogrodu, a kiedy wrócił kilka minut później, trzymał w dziobie szpadel. Wepchnął mi go do ręki.

- Bardzo ładny - stwierdziłem poirytowany. - I co niby mam z nim zrobić?

Aquila spojrzał na ogród, następnie raptownie wystartował, zatoczył krąg nad ogrodem i znowu przyleciał do mnie.

- Chcesz powiedzieć, że nie powinienem stać tu, użalając się nad sobą, tylko mam zejść na dół i pomóc George'owi w pieleniu?

Patrzyłem na niego z nowym szacunkiem.

- Czy przez ten cały czas napawałem cię wstrętem, Aquilo? Czy moje samoudręczanie budziło w tobie odrazę?

Aquila podleciał do mnie i usiadł na moim ramieniu. Niełatwo było takiemu sardonicznemu ptakowi drapieżnemu jak on spojrzeć na mnie z życzliwością, ale naprawdę bardzo się starał.

***

Wtedy do pokoju wpadł George, głośno narzekając, że mój ulubiony jastrząb właśnie ukradł mu szpadel.

Chciałem go przeprosić i oddać mu narzędzie, ale George nagle zauważył moją mokrą twarz.

- Co się stało, Harry?

Wzruszyłem ramionami.

- Skoro ty myślisz o Fredzie przez cały ten czas, to ja też - wymamrotałem.

- Myślałeś o Fredzie?

- George, ja zabiłem twojego brata.

Zdjąłem okulary i wytarłem je. Zanim jednak zdążyłem je założyć, zostały wyszarpnięte mi z ręki.

George przyjrzał mi się uważnie przez moje własne okulary, przesadnie mrużąc oczy w parodii krótkowidza. Po długim, niespiesznym zmierzeniu mnie wzrokiem, rozpromienił się z zachwytem.

- Ach, oczywiście! Ty musisz być Tomem Riddle'em! - zawołał drżącym głosem starowinki. - Nie miałam przyjemności poznać cię wcześniej, ale tyle się o tobie nasłuchałam, drogi chłopcze. Jeśli zabiłeś mojego biednego, kochanego brata, to zdecydowanie musisz być Tomem...

- Zamknij się, George - warknąłem z zażenowaniem. - Wiesz, co mam na myśli...

- Ach! Więc to jednak jest pan Riddle! - stwierdził George triumfalnie. - Tak wiele słyszałam o twoich czarujących manierach...

- George, proszę... To nie jest temat do żartów...

- Po osobie z tak zagadkowym nazwiskiem spodziewałam się lepszego poczucia humoru - uznał drżący głos George'a z urazą.

- George, proszę... Proszę, pozwól mi z tobą porozmawiać.

Zdjął okulary i podał mi je. Usiadł na moim łóżku, pociągając mnie za sobą.

- A mogę najpierw ja z tobą porozmawiać? - spytał swoim normalnym głosem.

Przytaknąłem.

- Harry... To Voldemort odpowiada za to wszystko, nie ty.

- Ale to stało się dlatego, że mu się sprzeciwiłem... - zacząłem.

George wstał i znowu założył moje okulary.

- Harry Potter ma rację, drogi chłopcze - uznał. - To wstyd, że ludzie za wszystko cię winią, Tom. Jesteś takim słodkim, milusim chłopczykiem. Gdyby Potter ci się nie sprzeciwił, nigdy nie skrzywdziłbyś muchy. Och, Tom, mój drogi, że też nikt cię nie rozumie!

Spojrzałem na niego bez cienia uśmiechu.

- George... ja... ja przepraszam...

- Za co?

Patrzyłem mu prosto w oczy.

- Czy możesz mnie szczerze zapewnić... - zapytałem - czy możesz mnie szczerze zapewnić, że ani przez chwilę nie uważałeś, że jestem odpowiedzialny za śmierć Freda?

George w milczeniu usiadł obok mnie i raptownie objął moje ramiona długą, kościstą ręką.

- Wiele o tym myślałem - odezwał się w końcu. - Myślałem o wszystkim, co mogliśmy zrobić, żeby go uratować. Winiłem za to każdego możliwego człowieka na świecie, włączając w to siebie. Ale, Harry - niebieskie oczy utkwiły wzrok w moich - wiem, że ty też myślałeś o tym samym. Wiem, że prawie każdą chwilę na jawie spędzasz zastanawiając się nad tym, co mogłeś zrobić inaczej i rozmyślając o tych wszystkich osobach, które mogłeś uratować. I winisz się bardziej niż ktokolwiek z nas jest w stanie cię winić. Więc... co mogę powiedzieć?

Ścisnął mnie tak mocno, że potem znalazłem na swoim ramieniu siniaka.

- Nie poproszę, abyś nie spędził całej nocy na dumaniu o tym, bo wiem, że i tak to zrobisz - stwierdził. - Ale będę przy tobie kiedy tylko będziesz mnie potrzebował, w porządku?

Skinąłem głową i spróbowałem się uśmiechnąć. Problem w tym, że dobroć George'a sprawiła, że czułem się jeszcze bardziej winny niż przedtem.

Gdy George ze szpadlem w ręce wyszedł z pokoju, rozejrzałem się za Aquilą. Nie było go jednak na jego żerdzi. Musiał taktownie się ulotnić, kiedy rozmawiałem z George'em.

Padłem na łóżko i wlepiłem wzrok w sufit. Dziwne, niepowiązane myśli zaczęły krążyć mi w głowie. Tak jak ja poprosiłem George'a o wybaczenie, Severus poprosił mnie. Lecz moja odpowiedź bardzo różniła się od tej, jakiej udzielił mi George. Błądząc spojrzeniem trafiłem w końcu na zdjęcie niebieskowłosego niemowlęcia, które trzymałem przy łóżku.

- Teddy - szepnąłem - gdybym poprosił cię o przebaczenie, co byś odpowiedział? Tak jak Harry czy tak jak George?

***

A potem nadszedł ten dzień, kiedy wytapetowałem ściany pokoju zdjęciami wszystkich osób, które zginęły, i wszystkich tych, które miały wszelkie prawo mnie nienawidzić, ponieważ zabiłem ich najbliższych. To był dzień mojej wizyty u Teddy'ego Lupina i jego babki, Andromedy.

Andromeda straciła męża, córkę i zięcia na wojnie przeciwko Voldemortowi. Zabijanie jak największej liczby osób, na których mi zależało, było strategią Voldemorta. To ja byłem powodem, przez który zginęła Tonks i Remus, a tego dnia, gdy stanąłem na schodkach jej domu, Andromeda wyglądała tak, jakby doskonale o tym wiedziała.

Była jednak dla mnie uprzejma. Zaprosiła mnie do środka, prowadziła przyjazną konwersację i poczęstowała pyszną herbatą. Lecz widziałem jej pomarszczone zmartwieniami czoło, włosy, które w ciągu kilku krótkich tygodni zmieniły kolor z brązowego na siwy, i zimny, twardy żal w oczach. Jej wnuk o mysich włosach uciekł na jej kolana, skąd obserwował mnie z nieskrywaną podejrzliwością.

Kiedy wizyta dobiegła końca, wróciłem do Nory i udałem się prosto do łazienki. To było jedyne miejsce, do którego pani Weasley nie mogła iść za mną, pytając: "Ja minęły odwiedziny, kochanie?" To było jedyne miejsce, które mogłem uważać za doskonale prywatne. Ale nie. Krzywodzioby ptak siedział na gałęzi za oknem, patrząc na mnie niespokojnie.

Wychyliłem się przez okno, wlepiając w Aquilę gniewne spojrzenie.

- Idź sobie - powiedziałem, starając się szeptać i warczeć jednocześnie. Aquila się nie ruszył.

- Tak ma być - poinformowałem go. - Będę się tu umartwiał do końca życia. A kiedy umrę, mój płaczący duch tu pozostanie. Będą mnie nazywać Jęczącym Harrym, męskim odpowiednikiem Jęczącej Marty. Teraz zaś, jeśli wybaczysz, idę się spłukać w...

Rozległo się głośne pukanie do drzwi i usłyszałem na zewnątrz głos Rona, pytającego z irytacją, kto tam do cholery jest.

- To ja - odparłem przepraszająco. - Zaraz wychodzę.

Szybko się pozbierałem i z godnością opuściłem łazienkę. Wówczas wdrapałem się na swoje poddasze i, odchodząc od zmysłów z poczucia winy, obkleiłem ściany fotografiami osób, które z mojego powodu nie żyły.

Po czym, zupełnie jak jakiś hogwarcki nauczyciel, wyjaśniający zawiły problem przedstawiony na tablicy, omówiłem każde zdjęcie Aquili, który akurat zdążył wlecieć przez okno i przysiąść na swojej żerdzi.

- To - wskazałem fotografię niebieskowłosego niemowlęcia - jest Teddy Lupin, mój chrześniak. Zabiłem mu rodziców. A to...

Tak zapamiętałem się w tym moim wykładzie, że nie zauważyłem, jak do pokoju wszedł Ron. W milczeniu posłuchał przez chwilę tego, co mówiłem, a potem cicho wyszedł, przerażony do szpiku kości. Udał się do kuchni, gdzie opowiedział swojej matce o "pieprzonym sępie w pokoju Harry'ego", który "wprawiał Harry'ego w przygnębienie".

Pani Weasley zaś pomaszerowała do mojego pokoju, wzięła moją drogą Błyskawicę i zabrała się za wyeksmitowanie Aquili poprzez tłuczenie go moją miotłą. (To był jedyny raz, kiedy widziałem wystraszonego Aquilę.) Na próżno w kółko protestowałem, twierdząc, że Aquila to tylko orzeł pocztowy i wcale nie wprawia mnie w przygnębienie.

Aquila otrzymał oficjalny i stały zakaz wstępu do domu Weasleyów. A to z jakiegoś powodu sprawiło, że byłem jeszcze bardziej przybity. To prawda, był nowym przyjacielem, dopiero co poznanym. Nie starym, jak Hedwiga. Ale i tak bardzo za nim tęskniłem.

***

Siedziałem więc samotnie na tym moim poddaszu pewnego poranka, tęskniąc za Aquilą i tęskniąc za Ginny, kiedy pani Weasley wpadła do pokoju z odrażająco radosnym uśmiechem na jej pulchnej, miłej twarzy.

- Harry, kochanie, zastanawiałam się, czy nie mógłbyś mi w czymś pomóc. Czy mógłbyś odebrać dla mnie paczkę od Madame Malkin?

Wiedziałem, co próbowała osiągnąć. Niech Harry ma zajęcie, to nie będzie miał czasu na chore rozmyślania. Cóż, może miała rację.

Bez zwłoki skinąłem głową i wstałem.

- Pójdę od razu, dobrze?

- Byłoby miło, kochanie - odparła.

***

Idąc w górę ulicy Pokątnej, czułem, że odzyskuję zapał. Ze ścian poznikały plakaty przedstawiające śmierciożerców. Wiele dawnych sklepów znów zostało otwartych, a kolorowe parasole kawiarni były po staremu pootwierane. Stojąc przed drzwiami pracowni pani Malkin, obejrzałem się na drugą stronę ulicy z beznadziejną nadzieją, że Florian Fortescue wrócił do interesu. Wrócił! Patrząc na tęczowe parasole ocieniające stoliki wystawione na zewnątrz, poczułem się śmiesznie podniesiony na duchu. Lody po raz kolejny powróciły do czarodziejskiego świata, a świat z darmowymi deserami Floriana nie był wcale takim złym dawnym światem.

Gwiżdżąc melodyjnie, wszedłem do sklepu pani Malkin i cierpliwie zaczekałem, aż skończy obsługiwać klienta. Był nim wysoki mężczyzna z długą, szarą brodą, mający na sobie mugolską koszulę nocną. "Archie!" Wydawca Severusa! Czy raczej wydawca Matyldy Flores. Uśmiechnąłem się do niego szeroko, a on odpowiedział uśmiechem.

Zastanawiałem się, co takiego zamawiał Archie. Wkrótce się dowiedziałem.

Pani Malkin patrzyła na niego z czymś na kształt niepokoju, kiedy wydobywał starodawną mugolską książkę zatytułowaną "Historyja Anglii od dni pierwego jej zamieszkiwania do czasów podbić ostatnich: w czym wszelakie zmiany państwowości pod rządzą ludzi obcych zawarte zostały; i temu różne obserwacyje upamiętnione"*.

Wiedźma nerwowo bawiła się taśmą krawiecką, obserwując, jak Archie kartkował tom w poszukiwaniu potrzebnej mu strony. Była znakomita w swoim fachu i potrafiła sprostać wszelkim żądaniom, jakie stawiał jej czarodziejski świat, jednak dziwaczne zamówienia Archie'ego, dotyczące wszak mugolskich strojów, niebotycznie wytrącały ją z równowagi.

- O, jest - stwierdził Archie, przygotowując się do czytania. Pani Malkin bez entuzjazmu sięgnęła po książkę. Archie podał ją jej, a ona zaczęła czytać na głos:

- ...sukmanie z atłasu błękitnego...

- Miał na myśli niebieską satynę - wyjaśnił Archie.

- To dlaczego tak nie napisał? - warknęła pani Malkin, po czym czytała dalej: - ...sukmanie z atłasu błękitnego, pełney dziurków obrobionych małych... - Spojrzała na niego. - Dziurków obrobionych

- Miał na myśli obrębione dziurki - poinformował Archie uprzejmie.

Pani Malkin prychnęła i kontynuowała:

- ...pełney dziurków małych a obrobionych, wżda dziurka zdobna igłą zwieszoną na nici jedwabney, którą przeszyta została. Ramię opasane miał obrożą szeroką złotem wysadzaną...

- Och, to mi nie będzie potrzebne - uznał Archie. - Nie muszę mieć złotej obręczy na ramieniu, wielkie dzięki.

- Panie Holland, czy mam przez to rozumieć, że życzy pan sobie niebieską suknię z satyny, ozdobioną obrębionymi dziurkami, z igłami na nitkach zwisającymi z każdej dziurki?

Archie uśmiechnął się i skinął głową.

- Właśnie tak.

- Z jakiego powodu - spytała pani Malkin, a jej dolna warga drżała - z jakiego powodu szanujący się czarodziej chciałby nosić coś takiego?

- To na promocję książki - wyjaśnił Archie. - Nowa książka Matyldy Flores wchodzi na rynek, rozumie pani, i...

- Panie Holland - przerwała ostro wiedźma - to najbardziej idiotyczne zamówienie, z jakim kiedykolwiek się spotkałam. Podejrzewam, że takie rzeczy nosiły w przeszłości mugolskie kobiety, i bez względu na wszystko muszę być z panem szczera, panie Holland. W takiej sukni będzie pan wyglądał po prostu śmiesznie ...

- Naprawdę tak pani sądzi? - spytał Archie z ciekawością. - Prawdę mówiąc, sądziłem, że będzie do mnie raczej pasować, droga pani. I nawet jeśli to dziwne, ten strój rzeczywiście jest pomyślany dla mężczyzny. Zgodnie z mugolskim kronikarzem Raphaelem Holinshedem taką sukmanę miał raz na sobie autentyczny mugolski książę. Jednak na co dzień zdecydowanie wolę stroje mugolskich kobiet, jak pani wie, lubię czuć chłodny wiaterek wokół moich...

- Tak, tak, oczywiście - wtrąciła się pani Malkin, zaciskając wargi. - Pana suknia będzie gotowa za tydzień.

- Bardzo dziękuję, droga pani - powiedział Archie z kurtuazyjnym ukłonem.

- Hrrrrmf! - odrzekła pani Malkin.

Archie odwrócił się do mnie.

- Jakaż przyjemna niespodzianka, że cię tu widzę, Harry!

- Z wzajemnością, panie Holland - odparłem. Zaczynałem lubić Archie'ego w takim samym stopniu, jak lubiłem Gwillima. Chociaż nie znałem właściwie żadnego z nich, było w nich coś szczególnego.

- Mów do mnie Archie - zaproponował. - Zdrobnienie od Archimedes. Co u ciebie, Harry? Może wstąpisz na kilka minut do naszego biura, gdy załatwisz swoje sprawy? To tuż obok, dokładnie nad Esami i Floresami.

Obiecałem, że tak właśnie zrobię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro