2 | Pakt z Diabłem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cholera! Nie taki był plan. Jeśli w ogóle można to było nazwać planem. Niemniej, nie myślałam, że wysiądę tutaj, na prawie-pustkowiu i to przez kogo? No, na pewno każdy by zgadł. Taki karzeł, metr sześćdziesiąt wzrostu, blond włosy upięte w nienaganny koczek, ubrany w nieśmiertelny szkolny mundurek, którego tak nienawidzę.

Jeszcze wychodząc ze szkoły nie myślałam, że moim największym kłopotem będzie ktoś o imieniu Indie, a tu proszę! Los uwielbia ze mnie kpić.

Kto by pomyślał, że ta dziewczyna wysiądzie na jednym z ostatnich przystanków przed moim celem. Tak po prostu. Spojrzała na mnie i wstała. No nienormalna jakaś!

Oczywiście, że mogłam jechać dalej. Ale tego głupia nie zrobiłam. Wiedziałam, że tak naprawdę nie jest to podniesienie białej flagi, o nie. Poza tym, mimo że sama się zgodziła, poczułam, że skoro ja ją w to wpakowałam, to nie mogę pozwolić, żeby włóczyła się sama na jakimś pustkowiu. Będąc poza Everson mój humor znacznie się poprawił i nawet ja – wieczna pesymistka – zaczęłam patrzeć na wszystko nieco... pozytywniej, co sprawiło, że tak samo jak ona „tak po prostu" wyszła, ja tak po prostu za nią podążyłam.

Z nami widocznie jest coś nie tak. Chwila... od kiedy nie „ja", a „my"? Ze MNĄ widocznie jest coś nie tak.

— Cholera, Indie! Gdzie ty mnie prowadzisz? Chicago jest mniej więcej... — Rozglądam się po łące niczym jakaś pierdolona surokatka na pustyni, aż w końcu wskazuję ręką właściwy kierunek. Przynajmniej tak mi się wydaje. — W tamtą stronę. Co to ma być?

— Zobaczysz. Z tego co wiem, przede wszystkim chciałaś się wyrwać z miasta. Więc proszę, czy to wyglada na Everson? — Rozkłada ręce i unosi brwi. — Wydaje mi się, a nawet jestem tego pewna, że nie.

Czyżby posłała mi mój firmowy słodki uśmiech?

Indie rusza dalej, a ja z ociąganiem podążam za nią.

Zmieniłam zdanie. Nienawidzę jej.

Jednym z dobrych aspektów jest to, że świeci słońce, dzięki czemu, tak jak zwykle w czerwcu, jest ciepło. Nawet nieco za ciepło jak na ciężkie buty, w których zaczynają pocić mi się stopy, ale nie zamierzam narzekać. To moje ukochane glany, koniec kropka.

Kiedy docieramy na czubek niewielkiej górki, czuję, jak po karku spływa mi pot. Ubieranie się na czarno w taką pogodę to samobójstwo, ale także mój znak rozpoznawczy.

Moim oczom ukazuje się jezioro, a nawet kawałek dzikiej „plaży" jeśli tak można nazwać brak różnych badyli przy brzegu.

Muszę przyznać, że kąpiel w chłodnej wodzie w tym momencie jest nieprawdopodobnie kusząca, dlatego mam jej troszkę mniej za złe to, że wysiadła wcześniej.

Kiedy jesteśmy już na dole, zrzucam z ramienia torbę i kurtkę, po czym bez słowa zaczynam zsuwać z siebie spodnie.

Nie mogę się doczekać, kiedy moja gorąca skóra zetknie się z chłodną wodą i obmyje moje ciało.

— Co ty wyprawiasz?! — wołam nagle, widząc, jak blondynka zaczyna odpinać stanik.

— Idę popływać, a co? — Posyła mi wyzywające spojrzenie, a biustonosz spada na trawę.

Staram się nie odrywać wzroku od jej niebieskich oczu, ale czuję, że na moich policzkach wykwitają rumieńce (co za zdradzieckie skurwysyny!).

A więc to tak? Kolejne wyzwanie? Nie mam zamiaru pęknąć, co to to nie! Może sobie tylko pomarzyć. Jeśli któraś z nas będzie patrzeć na drugą z satysfakcją wymalowaną na twarzy, to będę to ja.

— Nic. — Kręcę głową, a ona zsuwa majtki.

Czy ja czasem nie zawarłam paktu z samym diabłem?

Bez słowa zdejmuję bieliznę i idę do wody, obracając się, czy rzeczywiście nikogo tu nie ma i nikt nie może nas dostrzec. Może i jestem świruską Kat, ale wolę, żeby nikt więcej nie widział mnie w tej... sytuacji.

Zaciskam zęby, bo woda jest jednak zimniejsza niż myślałam, ale brnę dalej, byle mnie zakryła.

Podpływam do dziewczyny i zatrzymuję się metr przed nią. Przyzwyczajona już do zimna, mogę rozkoszować się opływającym mnie chłodem.

— A więc jak się czujesz? Lepiej? — Odzywa się Indie.

— Dobrze. Wszystko jest lepsze niż tkwienie w tym zakichanym mieście. — Prycham. — To jakiś jebany trójkąt bermudzki, tylko gorszy, bo z tymi chorymi ludźmi, którzy nie mają własnego życia.

Niewielu ludzi wyjeżdża z Everson, a jeszcze mniej przyjeżdża. Za każdym razem, kiedy patrzę na mojego ojca, który nie wyrwał się z tego zadupia, mam wrażenie, że moje życie z góry jest przesądzone i że nigdy się stamtąd nie wydostanę. 99% społeczeństwa w Everson mieszka tam od dziecka, tak samo jak ich rodzice, dziadkowie, pradziadkowie, prapradziadkowie... Tylko że oni przynajmniej nie mają łatki satanistki, która robi jakieś chore rytuały czy dziewczyny, która pewnie jest chora psychicznie.

— Dlaczego potwierdzasz ich plotki? Przecież możesz pokazać, że jesteś normalną, przynajmniej w pewnym stopniu, dziewczyną.

Przewracam oczami.

— A skąd ty to w ogóle wiesz?

— Spędziłam z tobą już trzy godziny i nie widzę, żebyś składała w ofierze czarnego kota. — Parska śmiechem, ale po chwili poważnieje. — Nie jestem głupia, Kat, ani uprzedzona jak inni.

Wzruszam ramionami, bo nie wiem co powiedzieć. „Dziękuję, że jesteś jedyną normalną osobą, z którą da się nawet pogadać."? Czuję się zażenowana i zawstydzona tym, co powiedziała, mimo że to prawda. A może dlatego, że to prawda.

Wypuszczam wolno powietrze i zaczynam płynąć na brzeg, nie oglądając się za nią.

Ubieram pospiesznie bieliznę i opadam na nagrzaną trawę. Zamykam oczy, kąpiąc się w cieple promieni słonecznych.

Dziwnie się czuję. Od liceum wolałam samotność od ludzi mających mnie za dziwaczkę, a teraz Indie uciekła razem ze mną i spędza czas, jakbyśmy były koleżankami. A nawet podniosła rękawicę i niewerbalnie zgodziła się na pojedynek, który ciagle toczymy – co nie powiem, że mi się nie podoba.

Słyszę falowanie wody, następnie chrzęst piasku i materiał bielizny ocierającą się o jej ciało, kiedy się ubiera. 

Mimowolnie otwieram oczy i zerkam na nią, kiedy kładzie się obok mnie. Jej skóra usiana jest cynamonowymi piegami.

— Skąd wiedziałaś, że jest tu jezioro? — pytam.

— Byłam tutaj parę razy z moim młodszym bratem.

— A więc nie jestem jedyną osobą, którą tu zaciągnęłaś, karzełku.

— Hej, nie nazywaj mnie tak!

— Bo?

— Bo nie jestem karłem! — rzuca, a po chwili dodaje — Skurczyłam się w praniu.

Momentalnie wybuchamy śmiechem, aż w kącikach oczu zbierają nam się łzy.

— Tego się nie spodziewałam! — Udaje mi się w końcu wykrztusić.

Indie siada i wyciąga ze swojej torby dwie kanapki. Podaje mi jedną. Podnoszę się i kiwam głową w jej stronę w podziękowaniu.

Nie ma nic lepszego niż kanapka z rozpuszczonym masłem i szynką, kiedy jest się głodnym po kąpieli w jeziorze. Ten smak przypomina mi dzieciństwo – wyjazd nad niewielkie jezioro, nurkowanie i udawanie, że potrafi się oddychać pod wodą, a potem odpoczynek na ręczniku i jedzenie ciepłych od upału kanapek. Wtedy jeszcze cała moja rodzina była szczęśliwa. A teraz...? Nie jest ani cała, ani szczęśliwa.  

— Powinnyśmy się ruszyć, może uda nam się dotrzeć do Chicago przed zmrokiem — odzywam się i chrząkam, bo mój głos stał się nieco zachrypnięty przez gulę, która urosła w moim gardle.

Szybko odganiam od siebie wspomnienia. Skup się na tu i teraz.

— Chyba sama w to nie wierzysz.

— Cóż, mniej mów, a szybciej jedz, to będzie na to większa szansa — rzucam kąśliwie.

Wkładam ostatni kawałek kanapki do ust, wiążę ciemne, jeszcze wilgotne włosy w kucyk i zaczynam się ubierać.

— A co z twoim ojcem? Będzie się martwić.

— Wróci z pracy dopiero wieczorem, już się przyzwyczaił do moich wybryków.

— Ale żaden z nich to pewnie nie była ucieczka do Chicago, prawda?

Wzdycham.

— A twoi rodzice?

— Napisałam, że poszłam nocować u koleżanki.

— I co dalej?

Wbija we mnie uważny wzrok, a ja bez skrępowania go odwzajemniam, unosząc jedną brew.

— Zobaczymy — odpowiada w końcu.

* * * *

Na szczęście nie musiałyśmy zbyt długo czekać na autobus, a podczas jazdy nasza rozmowa przeszła na inne tory. Podzieliłyśmy się paroma śmiesznymi historiami z naszego dzieciństwa i śmiałyśmy się z naszej własnej głupoty do rozpuku. Przez cały ten czas zapomniałam, że tak na dobrą sprawę znam ją dopiero pół dnia i że na początku nie chciałam mieć z nią nic wspólnego.

Kiedy przez kilka lat człowiek snuje się samotnie po nieuczęszczanych uliczkach Everson albo na jego obrzeżach, z całego serca pragnie mieć kogoś, z kim mógłby po prostu porozmawiać. Czułam się samotna, zaczęłam nawet w duchu przytakiwać obelgom pod tytułem „ta dziwna Kat", bo taka się właśnie czułam. Jak mogłam się z kimkolwiek zaprzyjaźnić, skoro większość osób, z góry zakładało, że jestem nienormalna? Jak miałam otworzyć się na ludzi, spróbować? Zgrywałam taką, której nic ani nikt nie obchodzi, ale w głębi duszy po prostu bałam się odrzucenia. I tak naprawdę nadal się boję, ale... nie z Indie.

Jest szczera, potrafiła prosto w oczy powiedzieć mi, że jestem dziwna, ale wcale nie powiedziała tego takim tonem, jakby było to coś złego. Może pół dnia to krótko, ale muszę przyznać, że ją polubiłam. Kupiła mnie swoim zaraźliwym uśmiechem, determinacją i traktowaniem mnie zwyczajnie, bez zerkania co chwilę, czy czasem nie zacznę robić czegoś nienormalnego.

— W końcu. Jesteśmy w Chicago — mówię zachwycona, kiedy stoimy na chodniku tętniącego życiem miasta.

Indie miała rację i rzeczywiście jest już ciemno, ale nie obchodzi mnie to. Naprawdę tu jestem. Z dala od rodzinnego miasta z zakażonym nienawiścią powietrzem. W Chicago, gdzie nikt mnie nie zna, nikt nie patrzy na mnie jak na trędowatą.

— Super, ale zaraz umrę z głodu — jęczy dziewczyna, obejmując się ramionami, a ja jej przytakuję.

Sama od dłuższego czasu czuję ssanie w żołądku.

Rozglądam się wokół.

Bingo!

— Chodź, zawsze lepszy burger z McDonalda niż nic.— Kiwam głową w stronę jarzącego się żółto neonu.

— Mój żołądek przyjmie nawet to — rzuca z ironią, kiedy przechodzimy przez ulicę.

Po otrzymaniu naszych zamówień wybieramy stolik przy oknie i kładziemy tace na blat.

Z prędkością światła pochłaniamy frytki, a ja mogę poświadczyć, że lepszych nigdy nie jadłam.

— Dobra, dopięłaś swego, jesteśmy w Chicago. I co? — Indie opiera się rękoma o stolik i nachyla nieco w moją stronę, a ja upijam łyk coli. — Nawet jeśli odłożyłaś trochę pieniędzy, to nie tyle, żeby spędzić tu więcej czasu niż kilka dni.

Wbijam wzrok w plamę zaschniętego keczupu na blacie i wzdycham.

Ma rację. To była głupia, spontaniczna decyzja. Przecież sama to przyznałam. Tak naprawdę gdzieś tam w duchu wiedziałam, że tak naprawdę nie ucieknę, że nie mam szans, ale chciałam wyrwać się stamtąd chociaż na chwilę. Wziąć głęboki oddech, nie myśląc o moim parszywym życiu. Pieniądze zbierałam już od dłuższego czasu, dzięki nie kupowaniu lunchu w szkole. Ojciec ledwo wiąże koniec z końcem, ale z drugiej strony, przyzwyczaiłam się. Nie przeszkadza mi kupowanie ciuchów w second handzie, nie używam innych kosmetyków niż najtańsza maskara i kredka do oczu, a nasze małe mieszkanie z podniszczonymi meblami mi wystarcza.

— Wiem. Ale na razie jedyne o czym chcę myśleć, to o załatwieniu nam noclegu. Nie mówmy o jutrze... proszę.

Chcę jeszcze nacieszyć się wolnością.

Nie wiem, czy coś w wyrazie moich oczu albo tonie głosu sprawiło, że się zgodziła i nie zaprotestowała, ale najważniejsze, że to zrobiła.

Wgryzamy się w kanapki prawie w tym samym momencie i kiedy nasze oczy się spotykają, uśmiechamy się.

— Opowiedz mi coś o sobie.

Nie wierzę, że to mówię. Nie chciałam znać nawet imienia tej dziewczyny, a teraz sama z siebie ją o coś pytam. Ale w końcu ona wie o mnie dużo więcej, to nie fair.

— Nie wiem, czego chciałabyś się ode mnie dowiedzieć. Nie mam ciekawszego życia niż ty.

— Co lubisz robić?

— Spędzać czas z bratem, ma piętnaście lat. Potrafi być mega wkurzający, ale nic nie przebije naszych sobotnich wieczorów z thillerami i miską najlepszego maślanego popcornu. — Uśmiecha się, jakby wspomnienia pojawiły się przed jej oczami.

— Co jeszcze?

— Słuchać Amy Winehouse, grać na gitarze, a także losowo wybierać książki w księgarni i odkrywać mało znane cuda.

— Kto by pomyślał... — Moje usta rozciągają się w uśmiechu.

— Co, zamierzasz ze mnie kpić? — Znowu rzuca mi te wyzywające spojrzenie, ale jedynie kręcę głową.

— Jest już późno. — Odblokowuję telefon, w którym mam tylko dwadzieścia procent baterii i wchodzę w google. — Najbliższy motel jest jakieś piętnaście minut drogi stąd.

Gniotę papierki po burgerach i wrzucam je do kosza, a następnie zarzucam na ramię podniszczony plecak, który służył jeszcze dwadzieścia lat temu mojemu ojcu. Indie wstaje bez słowa i do mnie dołącza.

Na zewnątrz jest przyjemnie chłodno, latarnie i neonowe szyldy barów oświetlają ulice. Za naszymi plecami słyszymy przejeżdżającą na sygnale karetkę, trąbienie samochodu oraz głośne rozmowy jakichś młodych osób, zapewne upojonych alkoholem.

Indie chodzi znacznie wolniej ode mnie, dlatego szybko się irytuję, kiedy muszę dostosowywać do niej tempo. Daję sobie głowę uciąć, że nawet żółw by ją wyprzedził.

— Trochę cię rozumiem. — Odzywa się Indie po jakimś czasie naszej milczącej wędrówki.

— Ta?

— Chodzi mi o Chicago. Nigdy w sumie nie wyjeżdżałam z Neverson do większego miasta niż to obok nas, gdzie mają najlepsze gofry na świecie, z pole... — Urywa i parska. — Okej, te gofry nie są aż tak ważne. Chodzi mi o to, że rzeczywiście jest tutaj pewien urok, zupełnie inny klimat.

— Nie no, przestań, te gofry na pewno są lepsze od Chicago! — Odpowiadam, naśmiewając się i dając jej kuksańca w bok.

— Nie wierzysz? Zabiorę cię tam i sama się przekonasz.

— Zobaczymy, czy mówisz prawdę, karzełku.

— Spadaj.

— Chętnie.

Dziewczyna jedynie przewraca oczami, a ja jeszcze raz sprawdzam na telefonie nazwę motelu.

— Okej, to tutaj. Nie jest to co prawda ekskluzywny hotel, ale ważne, że mają łóżka i ciepłą wodę. Chyba.

— Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma — mruczy Indie pod nosem, kiedy wchodzimy do niewielkiego holu z ochydną żółtą wykładziną.

Za kontuarem siedzi starszy mężczyzna w koszuli w kratę. Z ociąganiem odkłada telefon, na którym, z tego co usłyszałam, oglądał football.

— Dobry wieczór, chciałybyśmy zająć pokój dla dwóch osób na jedną noc. — Odzywam się i kładę pieniądze na blat.

— Wszystkie zajęte.

— Co? Ale to niemożliwe!

— Słuchaj, małolato, jak mówię, że zajęte, to zajęte — burczy.

Zgrzytam zębami.

Jest już prawie dwudziesta czwarta, nie mam zamiaru szukać teraz innego motelu, zwłaszcza, że bateria w komórce mi pada.

— A dla jednej osoby? — Staram się, żeby nie wybuchnąć.

Mężczyzna bierze pieniądze, chwyta klucz i rzuca go na blat.

— Ostatnie drzwi na prawo — cedzi i bierze z powrotem telefon.

Gdybym była dorosła, pewnie byś mi nadskakiwał jak pies, stary dziadu!

Bez słowa pożegnania zaczynam wspinać się po schodach na pierwsze piętro.

— Będziemy spały ściśnięte na pojedynczym łóżku? — szepcze Indie z pretensją.

— Nie mamy wyjścia.

Wsuwam klucz do zamka, przekręcam i naciskam klamkę.

Stan pokoju jakoś mnie nie zadziwia. Wykładzina ma plamy, których widocznie nikomu nie chciało się sprać, a żaluzje wyglądają, jakby lepiej ich było nie dotykać. Przy ścianie stoi łóżko z szarą kołdrą, która kiedyś pewnie była biała. W pomieszczeniu znajduje się jeszcze kosz na śmieci, wąska szafa i stolik nocny z pełną popielniczką.

— Cóż — mówię, zamykając drzwi. — Sanepid to tu chyba nie zagląda.

— Na szczęście łazienka nie wygląda tak tragicznie. Jest tu ciepła woda, Alleluja!

— Która pierwsza bierze... — Zaczynam, rzucając plecak na podłogę, ale Indie zatrzaskuje drzwi. — Nie, Indie, oczywiście, że nie musisz mnie pytać — mruczę pod nosem.

Zdejmuję kurtkę i przesuwam łóżko na środek, jakby miało to sprawić, że zrobi się większe. Otwieram okno, kładę się na łóżko i zapalam papierosa.

Wbijam wzrok w plamę zacieku na suficie i zaciągam się.

Dopiero teraz czuję, jak bardzo bolą mnie nogi i jak zmęczona tym dniem jestem. Nie chciałam myśleć o jutrze, bo tak naprawdę wiedziałam, że muszę wracać do domu. Już wyobrażam sobie ochrzan od ojca i szlaban na najbliższe dziesięć lat. Mimo wszystko, może w końcu będę miała chociaż jedną bliską osobę... A może Indie po przyjeździe do Everson będzie zachowywać się, jakbyśmy się nie znały? Cholera, boję się tego. Co, jeśli tak się rzeczywiście stanie?

Szum wody dochodzący z łazienki ustaje.

Weź się w garść, Kat!

Siadam na łóżku i gaszę papierosa w popielniczce. Po chwili drzwi otwierają się i staje w nich Indie z wilgotnymi włosami, w białej koszuli, którą widocznie chce potraktować jako piżamę.

Jutro będziemy wyglądać jak dwa nieszczęścia...

— Musiałaś tutaj palić?

— A ponoć to ze mnie jest maruda — mówię kąśliwie, przechodząc obok niej i zamykając się w łazience.

Rozbieram się i wskakuję pod prysznic. Jest tutaj jedynie kostka szarego mydła, dlatego wcieram je we włosy i ciało, po czym szybko spłukuję. Już wyobrażam sobie, w jakiej kondycji będą moje włosy, kiedy wyschną.

Błyskawicznie się wycieram i ubieram jedynie bieliznę oraz bluzkę na ramiączkach.

Po zdjęciu soczewek wchodzę do pokoju i dostrzegam Indie siedząca po turecku na łóżku, z zeszytem w dłoni.

— Co robisz?

— Właśnie zrobiłam zadanie z matmy.

— Że co?!

— Żartuję! Sprawdzałam ile mamy zadane na weekend. — Wrzuca zeszyt do plecaka. — Poza tym, telefon mi padł. Nie to, że jestem uzależniona, ale czuję się nieswojo bez niego. Jak tu do kogoś zadzwonić, gdyby coś się stało?

— Można pożyczyć od kogoś komórkę.

Od razu wyobrażam sobie, z jaką chęcią gościu na dole użyczyłby nam telefonu. 

— Nie znam na pamięć żadnego numeru. — Przyznaje się, a ja parskam śmiechem. — Nie moja wina, że nie mam głowy do liczb!

Gaszę światło i kładę się w poprzek łóżka.

Przez chwilę milczymy, każda pogrążona we własnych myślach.

— Dlaczego ze mną pojechałaś? — pytam cicho.

— Muszę się do czegoś przyznać... — urywa na chwilę. — Od jakiegoś czasu cię obserwowałam. Wiele razy widziałam cię na przerwie albo na lekcji. Nie chcesz nikogo do siebie dopuścić i zgrywasz twardą, to fakt, ale nie jesteś taka, jak mówią.

— Cholera, jesteś jakąś creepy stalkerką? — rzucam z przerażeniem, a Indie uderza mnie w ramię.

— Chciałam jakoś do ciebie zagadać, ale zawsze szybko przemykałaś korytarzem... Każdy moment wydawał mi się niemożliwy, może po prostu tchórzyłam. — Wzrusza ramionami.

Zastanawiam się, jakim cudem ledwo ją kojarzę, podczas gdy ona mnie obserwowała. Dochodzę do wniosku, że to pewnie przez to, że zawsze przechodzę korytarzami jak najszybciej się da, siadam na lunchu z boku i wolę czytać książki lub przeglądać internet, niż nawiązać jakikolwiek kontakt (nawet wzrokowy) z drugim człowiekiem.

— Ale kiedy dzisiaj zobaczyłam cię samą na przystanku, w końcu się przełamałam. — Ciągnie dalej. — Poza tym, muszę przyznać, że ani myślałam odpuścić i dać za wygraną.

Uśmiecham się mimowolnie.

— Nie żałuję, że jestem tutaj. Z tobą — dodaje, kładąc się obok mnie.

— Ja też nie — odpowiadam, zaskoczona własną szczerością.

W pokoju panuje ciemność, fioletowe światło neonu z ulicy wpada jedynie spomiędzy żaluzji, kładąc się pasami na jej ciele.

— Pocałuj mnie — szepcze, a moje serce na chwilę gubi rytm.

Nie wiem, czy to przez ten intymny nastrój, czy może dlatego, że jest już późno, mój umysł nie myśli trzeźwo, a noc wydaje się idealnym powiernikiem tajemnic, ale robię to. I nawet nie obchodzi mnie, dlaczego, ani co będzie później.

Przybliżam twarz do jej twarzy, kładę rękę na jej policzku i muskam wargi dziewczyny. Po chwili, spragniona czegoś więcej, całuję ją mocniej, a nasze języki splatają się w powolnym rytmie. Żołądek boli mnie od ekscytacji, serce przyspiesza, a w głowie zaczyna się kręcić. Indie wplata palce w moje włosy i przygryza delikatnie moją dolną wargę. Ledwie powstrzymuję jęk.

Odsuwamy się od siebie jedynie na kilka centymetrów, patrzymy w milczeniu w oczy, a nasze oddechy się mieszają.

Obie mamy dosyć tej rozłąki, dlatego ponownie łączymy nasze usta.

Nigdy nie czułam czegoś podobnego, pożądanie wybucha mi czerwienią przed oczami. Prawie na ślepo zaczynam odpinać guziki jej koszuli.

— Kat...

— Indie.

Indie, Indie, Indie... Chyba naprawdę polubiłam to imię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro