4 | Wizyta, która nie powinna mieć miejsca

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Reszta weekendu minęła spokojnie. Dokończyłam Egzorcystę, zrobiłam niechętnie zadania z matematyki (przeklinając przy tym i płacząc), a także w słuchawkach, żeby ojciec niczego nie usłyszał, obejrzałam trzy odcinki Dextera. Wolałam nie kusić losu i dawkować sobie te przyjemne seanse. Posprzątałam do tego nieco, mimo że zdawałam sobie sprawę, jak szybko do pokoju zaczną przybywać kubki, ubrania oraz opakowania po jedzeniu.

Mimo że nie lubię bałaganu, trudno jest mi zmusić się do sprzątania, a jeszcze trudniej potem ten porządek zachować.

Kiedy w poniedziałek budzi mnie alarm, włączam drzemkę, szybko ustalając swoje priorytety. Sen znajduje się na wyższym szczeblu niż śniadanie.

Jak zwykle w pośpiechu muszę się ogarnąć i wcisnąć w okropny mundurek. Nie mam nawet czasu ani chęci, żeby wyprasować koszulę, dlatego zbiegam na dół, biorę przygotowaną wieczorem butelkę z wodą i wychodzę z domu.

I tak, jakimś cudem, udało mi się wstać wcześniej niż zwykle, dlatego mam czas iść pieszo do szkoły, pod którą nadal stoi mój przypięty rower. Mogę podziękować w duchu długim nogom, dzięki którym szybciej się poruszam. Mimowolnie przypominam sobie ślimacze tempo Indie i uśmiecham się pod nosem.

Czy dziewczyna podejdzie do mnie na przerwie? Dołączy na lunchu? A może będzie ignorować, tak, żeby nie stać się kolejną ofiarą okropnych plotek? Czy w takim wypadku w ogóle miałabym prawo ją winić?

Wyłamuję palce, ale odgłos strzelających kości mnie nie uspokaja. Nie mogę nic poradzić na to, że moje serce odrobinę przyspiesza.

Mimo że nie znam Indie długo, to jestem niemal pewna, że nie odwróciłaby się ode mnie tak nagle. Nie po tym wszystkim. Mimo to, ta mała szansa robi z moim ciałem co chce, wprawiając je w dziwne rozedrganie.

Tak jak myślałam, rower jak stał, tak stoi.

Tym razem na parkingu znajduje się nieco więcej osób i przyłapuję się na tym, że szukam Indie wzrokiem. Nic z tego, nigdzie nie dostrzegam blond włosów karzełka. Nie spodziewałam się, że poczuję takie rozczarowanie.

Kat, ogarnij się albo najlepiej jebnij w głowę. Może jeszcze jej nie ma albo jest już w środku? Przestań wodzić wzrokiem po innych uczniach i wejdź do szkoły, zanim któremuś przyjdzie do głowy jakiś głupi pomysł z tobą w roli głównej.

Kiedy idąc do sali mijam grupkę uczniów z mojego rocznika, którzy widząc mnie już zaczynają coś do siebie szeptać, zaciskam zęby.

A pierdolcie się wy wszyscy.

Matematyka mija... nudno. Za nic nie mogę zrozumieć, kiedy mam użyć odpowiedniego wzoru, ba! nawet nie wiem, od czego zacząć. Czuję, że od następnego roku będę musiała pomyśleć o korkach, bo inaczej dłużej nie dam rady jeździć na samych dwójach.

Następne lekcje mijają spokojnie, chociaż nauczyciele ledwie wierzą oczom, kiedy mnie widzą. Przynajmniej patrzą na mnie odrobinę, (ale tylko odrobinę) łagodniej.

Tak, tak, Kat w cholernym mundurku, świat staje na głowie!

Już tęsknię za moimi glanami i o rozmiar większymi t-shirtami. Ale nawet balerinki nie wzbudzają we mnie takiej reakcji alergicznej, jak granatowa spódniczka. Nigdy specjalnie nie przepadałam za spódniczkami czy sukienkami. Nie da się nawet w nich wygodnie usiąść, a jeśli zawieje wiatr, trzeba przytrzymać je, żeby nie iść z tyłkiem na wierzchu. Ani to wygodne, ani w moim stylu.

Ostatnią okazją, na którą ubrałam sukienkę, był pogrzeb cztery lata temu, więc ta część odzieży nie kojarzy mi się dobrze.

Z westchnieniem wlokę się do stołówki. Nie biorę nic do jedzenia, jakoś straciłam apetyt, dlatego siadam przy moim stoliku (blisko kosza na śmieci) i wyciągam butelkę.

Wypuszczam z ust wiązankę przekleństw, kiedy przez spódniczkę muszę zmienić znowu pozycję i założyć nogę na nogę. Upijam łyk wody i zaczynam obracać nakrętką na blacie, kiedy na stolik pada cień. Unoszę wzrok, już przygotowana do jakiejś ciętej riposty, kiedy moim oczom ukazuje się Indie.

Uśmiecha się delikatnie, z tacą na ręce.

Jak zwykle jej jasne włosy upięte są w kok, a koszula starannie uprasowana. Aż mam ochotę zobaczyć, jaki w normalnych warunkach ma styl ubierania się.

— To jak, mogę się dosiąść do naszej osóbki ze wzrokiem „zgińcie wszyscy w męczarniach"?

— Zrobię dla ciebie wyjątek. — Udaję, że jestem niezadowolona.

Dziewczyna siada blisko mnie i kładzie tacę pełną jedzenia, ale nie zwracam większej uwagi na to, co wzięła.

— Częstuj się.

— Nie, dzięki — odpowiadam, chociaż mój żołądek boleśnie kurczy się z głodu.

— No dalej, chyba nie myślisz, że zjem to wszystko sama? Słyszałaś może coś o niemarnowaniu jedzenia?

Przewracam oczami, ale posłusznie biorę kawałek pizzy.

Przez brak śniadania i oszczędzanie pieniędzy przeznaczonych na lunch, żołądek bardzo mi się skurczył, przez co nie mam takiego apetytu jak zwykle. Nawet trochę schudłam, co dla mojej i tak szczupłej sylwetki nie jest dobrym pomysłem. Nie chcę przecież wyglądać jak chodząca śmierć.

— Co porabiałaś w weekend? — pytam.

— Zrobiłam zadania, obejrzałam kolejny świetny thiller z Nickiem, no i wyszłam z nim, bo chciał poćwiczyć jakieś triki na desce. — Przewraca oczami. — Przeczytałam także kolejną książkę, którą losowo kupiłam z księgarni.

— Co to za książka?

— „Wymyśliłam cię". Dziwna, ale... podobała mi się.

Tytuł nic mi nie mówi, ale nie dziwi mnie to. Gustuję przede wszystkim w kryminałach, thrillerach oraz horrorach.

— Co ty na to, żeby gdzieś wyjść po szkole?

— Mam szlaban, pamiętasz?

Indie wzdycha zrezygnowana.

— Ech, no tak. Nie wierzę, całe wakacje bez wychodzenia? Nie będziemy się widzieć tyle czasu?

Żal w jej głosie na wieść o braku spotkań sprawia, że robi mi się niezwykle miło.

— Wiesz, mój ojciec chodzi do pracy — zaczynam przebiegle. — Nie może wtedy wiedzieć z kim jestem w domu albo czy wychodzę.

— Ty cwana lisico! — Śmieje się w odpowiedzi blondynka.

— Ale może przełożymy to na jutro, co? — zaczynam, bo przypominam sobie o czym myślałam na hiszpańskim. — Dzisiaj mam coś do zrobienia.

Mój ton głosu chyba alarmuje Indie, że nie ma sensu pytać o co chodzi ani, tym bardziej, protestować, więc po prostu kiwa głową.

Zdaję sobie sprawę, że jestem najedzona tym jednym kawałkiem pizzy, aż robi mi się niedobrze. Koniecznie muszę zacząć normalnie jeść.

— To co, idziemy na angielski?

— Chwila, co? — Zerkam na nią zdezorientowana.

— Nie gadaj, że nie zdawałaś sobie sprawy, że chodzimy razem na angielski. I historię. — Kręci głową z niedowierzaniem.

— Ups...

— Jesteś niemożliwa!

Robi mi się trochę głupio, ale przecież zawsze starałam się na nikogo nie patrzeć i pokazywać, jak bardzo nie obchodzą mnie inni ludzie oraz ich zachowanie w stosunku do mnie.

Jako że siedzę z tyłu sama, a Indie nie lubi swojej sąsiadki, dosiada się do mnie.

Reszta lekcji mija zaskakująco szybko, dzięki czemu po pożegnaniu się z dziewczyną wsiadam na swój rower i kieruję się do Lynden, miasteczka sąsiadującego z Everson.

Po jakichś trzydziestu minutach pedałowania, bez zwracania uwagi na upał oraz irytującą spódniczkę (oraz szybkim wstąpieniu do kwiaciarni) pokonuję te nieco ponad sześć mil.

Koszula przykleja się do mojego mokrego od potu ciała, ale teraz nie jest to dla mnie najważniejsze. Ogarniam wzrokiem okolicę.

Za mną znajdują się połacie trawy i nieco dalej małe domki jednorodzinne. Przede mną za to, przez czarne ogrodzenie, za rzędem drzew mogę dostrzec nagrobki.

Automatycznie zwalniam, kiedy kieruję się w odpowiednie miejsce. Słońce oświetla szary kamień.

Julie Deborah Clark
24.07.1977r – 15.10.2015r

Kładę klasyczne białe lilie na trawę. Nie są to co prawda jej ulubione konwalie, ale...

— Mamo... — szepczę ze ściśniętym gardłem i siadam, mając prosto przed oczami wyryte w nagrobku litery, które łamią mi serce. — Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęsknię.

Za twoimi błyszczącymi zielonymi oczami, które po tobie odziedziczyłam, za każdym szczerym śmiechem, mówię resztę w myślach. Za znajomym zapachem perfum, ciepłem twoich ramion, kiedy mnie przytulałaś. Za naszymi wycieczkami rowerowymi, wspólnym gotowaniem, chodzeniem do kościoła na poranną mszę...

Odruchowo dotykam jej złotego krzyżyka pod bluzką. Nigdy nie nosiłam własnego, nie czułam aż takiej potrzeby, ale od kiedy odeszła, potrzebuję większego wsparcia. Jej, ale także Boga.

Zmieniłam się od jej... od tamtego momentu. Na początku nastał mroczny czas, kiedy ledwie miałam siłę wstać z łóżka i iść do szkoły. Kiedy leżałam w nocy, wpatrując się w sufit ze łzami w oczach, wspominając każdą wspólną chwilę, łudząc się, że ona przyjdzie i mnie przytuli, a wszystko okaże się tylko senną marą. Byłam tak odrętwiała i obojętna na wszystko inne, że niewiele pamiętam z tamtego okresu, ale może to i lepiej.

Odwróciłam się od Boga. Nie rozumiałam, jak mógł na to pozwolić. Jak mógł odebrać mi najważniejszą osobę w moim życiu, dlaczego jej nie ochronił. Jak mógł na to pozwolić... Na zmianę pogrążałam się w rozpaczy albo wściekłości, że dotknęło to akurat nas.

Przestałam chodzić do kościoła, najpierw ze względu na bunt, później ze względu na ludzi, którzy nie przestawali plotkować.

Ale to minęło. Ból nieco zelżał, wiedziałam, że muszę się jakoś trzymać – dla taty. Wiedziałam także, że nie powinnam odwracać się od wiary.

— Boże — szepczę ledwo słyszalnie. — Jestem pewna, że mojej mamie u ciebie jest dobrze. Ale pomóż mi. Daj mi siły. Czuwaj nade mną, nie zostawiaj mnie samej.

Mrugam, żeby przepędzić łzy.

Siedzę jeszcze jakiś czas, z zamkniętymi oczami, trzymając pomiędzy palcami ciepły od mojej skóry metal łańcuszka, aż w końcu spokój przerywa warkot nieopodal jadącego auta. Wyrywam się szponom wspomnień i żalu.

Zmawiam krótką modlitwę i wstaję, czując, jak zesztywniały mi mięśnie.

— Do zobaczenia, mamo. — Nie jestem w stanie po raz drugi powiedzieć „żegnaj". Jedno krótkie słowo, które nie może przejść mi przez gardło, a które ten jeden raz poraniło mi usta, pozostawiając w nich krew.

Do domu jadę już spokojniej, nie spieszę się. Po drodze wstępuję do sklepu, żeby zrobić zakupy na porządny obiad. Nie możemy w końcu z ojcem jeść spagetti w nieskończoność.

W malutkiej kuchni, w której tylko obracając się wokół własnej osi można sięgnąć po wszystko do każdej szafki, przygotowuję obiad. Zrobienie steków z ziemniakami nie zabiera mi dużo czasu, porcję ojca wstawiam do piekarnika, żeby nie wystygło, a moją jem w towarzystwie śliniącego się Arva, z którym wcześniej wyszłam na krótki spacer.

Amstaff kładzie pysk na moich kolanach. Głaszczę go.

— Co dzisiaj robiłeś, Arvo? Pewnie się nudziłeś? — Brązowe oczy wpatrują się we mnie, a właściciel owych oczu wzdycha ciężko.

— Dobra, niech ci będzie. — Wstaję, a pies od razu wie, co to oznacza. Biegnie do miski, do której wrzucam mu kawałek niedojedzonego mięsa.

Słyszę trzask drzwi, dlatego staję w przejściu przedpokoju i salonu, obserwując, jak mężczyzna zdejmuje buty.

— Byłam w sklepie. Zrobiłam steki, masz w piekarniku.

— Super, dzięki. — Uśmiecha się szeroko, a po chwili dodaje podejrzliwie. — Nie złamałaś szlabanu, prawda?

Nie potrafiłabym skłamać. A przynajmniej nie w tej sprawie.

— Nie przyszłam od razu po szkole do domu.

— Kat! — Jest wkurzony.

— Byłam u mamy.

Jego twarz momentalnie łagodnieje, w oczach pojawia się smutek.

— Też powinienem...

— Ważne, że o niej pamiętasz. — Przełykam ślinę, bo nie chcę się rozkleić.

Ojciec otwiera ramiona, a ja bez wahania wtulam się w jego bawełnianą koszulkę. Czuję wodę kolońską oraz pot, ale nie przejmuję się tym w takiej chwili. Zamykam oczy.

— Kocham cię, tato.

— Ja ciebie też, mała.

Na codzień nie jesteśmy aż tak wylewni, ale czasami obydwoje potrzebujemy swojej bliskości. Każde z nas ma w swoim sercu ranę, której szwy puszczają pod naporem wspomnień lub przedmiotu, tak często używanego przez najważniejszą dla nas osobę. Ukochaną mamę, żonę...

Stoimy tak dłuższy czas: samotny wdowiec i nastoletnia, buntownicza córka przytulający się w obskurnym, małym przedsionku.

****
Fun fact: Drugie imię mamy Kat jest nawiązaniem do bohaterki serialu Dexter. ❤️
Dzień i miesiąc śmierci Julie jest datą moich urodzin.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro