10.1 Starcie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

JOHN

Siedziałem w pickupie, w drodze do bazy, analizując, to co się wydarzyło. Nigdy bym nie przypuszczał, że wszystko potoczy się w ten sposób. Spodziewałem się, że sytuacja potoczy się inaczej i będę w stanie wynegocjować przynajmniej wolność dla Rebeccy. Na wieść, że zamierzam sam pojechać do North, Ian zrobił mi taką awanturę, jakbym od razu poszedł na odstrzał. Nie dziwiłem mu się, ale wiedziałem, że atakując North, odbije się to na jej życiu. Tymczasem siedziałem w aucie, wstrząsanym na wybojach nierównej drogi. Sam. Bez niej. Bez pendrive'a. Wracałem z pustymi rękami, wpatrując się mijane przeze mnie gruzy zrównanych z ziemią budynków, pokrytych białym puchem, spośród których, tylko co jakiś czas wyłaniała się ostała ściana.

– Cholera. – Uderzyłem pięścią w kierownicę. – Spieprzyłem.

Kompletnie mnie zdziwiło, gdy Rebecca stanęła przede mną i to z nią miałem poprowadzić rozmowę, a jeszcze większego szoku doznałem, jak wyciągnęła przed siebie dłoń z pendrivem. W co ona grała? Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Był taki moment, gdy spojrzała mi w oczy... Wydawało mi się, iż pragnie, bym ją przytulił i uwolnił, jednak jej słowa, jej ton głosu, gesty, to wszystko wskazywało na coś zupełnie odwrotnego. Rebecca była dobrą aktorką, ale jej pewność siebie, gdy oświadczała mi, że nigdy mnie nie kochała... Może rzeczywiście tak było, a wszytko, co razem przeżyliśmy, było tylko grą z jej strony.

Potrząsnąłem głową, wypędzając z niej ten obraz. Całkowicie mi w niej namieszała. Słowa, które wypowiedziała potem... Miała rację. Nie można było kochać kogoś, takiego jak ja. Po tym, jak się z nią zabawiałem, zasłużyłem sobie na taki los. To ja byłem odpowiedzialny za to, co ją spotkało.

Przede mną wyłoniły się dwa tuziny rozstawionych namiotów, spowitych słabym światłem migoczącym z ogniska w zachodzącym słońcu.

Dojeżdżałem do celu. 

Spojrzałem na wznoszący się w powietrze dym, odcinający się szarym śladem na wciąż jeszcze błękitnym niebie. Nie powinni go rozpalać. Nie tak blisko North. Jednakże tutejszy klimat nam nie sprzyjał i zapewne jedno ognisko i tak nie było w stanie ogrzać wszystkich wyziębionych żołnierzy.

Westchnąłem. Z samego rana powinniśmy się stąd wynosić, zanim klimat zrobi swoje.

Zatrzymałem pickupa pomiędzy ciężarówkami i wysiadłem z niego prosto w mokry śnieg, który chlusnął mi pod nogami na boki. Popchnąłem drzwi, które chyba się nie domknęły, ale nie miałem siły tego sprawdzać i udałem się do swojego namiotu, zlokalizowanego w centrum obozu, mijając po drodze Erica.

Po raz pierwszy odkąd zacząłem spotykać się z Rebeccą, nie miałem nawet ochoty mu przyłożyć. Tylko on mógł wiedzieć, co obecnie czułem. Skrzywiłem się, myśląc o kolejnej rzeczy, która nas łączyła, jakby już same uczucia do niej nam nie wystarczyły, musieliśmy jeszcze dzielić ten sam ból.

Wtargnąłem do namiotu, rozsuwając plandekę. Przysiadłem na brzegu pryczy, opierając głowę o ręce. Przyjechałem taki kawał drogi po Rebeccę i ten cholerny pendrive, a miałem wrócić z pustymi rękami. Co ze mnie za przywódca?! Miałem możliwość jeszcze zaatakować North, ale to naraziłoby ją na niebezpieczeństwo, a tego nie chciałem. Mogła mnie nie kochać, ale to nie znaczyło, że pozwolę jej ot tak zginąć. 

Wciąż próbowałem się przekonać, że to wszystko było kłamstwem, bądź koszmarem, z którego jeszcze się nie wybudziłem. Mogła przecież dać mi jakiś znak, gest, bym wiedział, że woła o pomoc. Wymyśliłbym coś, by ją stamtąd wyciągnąć.

W obozie zapanowało poruszenie.

– Atakują nas!

– Łapcie za broń!

– Szybciej!

Uniosłem głowę w momencie, gdy do namiotu wbiegł zdyszany Ben, a za nim dwójka żołnierzy.

– Jadą prosto na nas! Cały konwój. Może być ich co najmniej setka.

– Cholera. – Zerwałem się na równe nogi. – Ile mamy czasu?

– W najgorszym razie pięć minut.

– Rozumiem. Zbierz ludzi. Niech szykują się do walki – odparłem automatycznie, świadom, że przygotowania do odparcia ataku, idą już pełną parą.

Chwyciłem po karabin, leżący pod moją pryczą i wybiegłem za Benem na zewnątrz. Nie było czasu na użalanie się nad sobą. Musiałem poprowadzić swoich ludzi do zwycięstwa. Potrzebowali mnie.

Między namiotami biegali, żołnierze, chwytali za broń i rozstawiali sprzęt.

Z oddali słyszałem cichy furkot zbliżających się ciężarówek, przebijający się przez zgiełk panujący w obozie.

– Erick! – Złapałem go za ramię. – Idziesz ze mną.

Chłopak się zawahał, jednak wykonał polecenie i ruszył ze mną do pickupa.

– Ben! – krzyknąłem do przebiegającego wśród namiotów przyjaciela. – Złap jakąś dwójkę i wyślij ich do drugiego auta. Pojadą od prawej, my bierzemy lewą stronę.

Skinął głową i ruszył w kierunku, najbliższej grupki.

– Co?! – pisnął Eric.

– Wsiadaj i nie marudź. – Popchnąłem go w stronę miejsca pasażera. Posłusznie wszedł i zajął miejsce, zaciskając sine dłonie na strzelbie.

Dostrzegłem, jak Carl i Paul zgłaszają się na ochotników. Trzymajcie mnie, bo nie ręczę za siebie, jak coś spierdolą. Zacisnąłem mocniej dłonie na kierownicy i wziąłem powolny wdech przez nozdrza.

– Dlaczego ja? – Eric rozglądał się w panice, po biegających pomiędzy namiotami żołnierzach.

– Bo byłeś w pobliżu i strzelasz nie najgorzej. Weź się w garść i rób co do ciebie należny.

Odpaliłem pickupa i ruszyłem. Carl i Paul wsiedli już do swojego auta i po chwili skierowali się w wyznaczonym przeze mnie kierunku.

– Odblokuj broń – poleciłem ostro.

Eric wykonał polecenie trzęsącymi się dłońmi.

Chwyciłem go za przedramię.

– Przestań! W takim stanie nikogo nie trafisz.

– Trzeba było mnie ze sobą nie brać!

– Nie mów mi, co trzeba było, tylko ustaw się i przyszykuj do strzału!

Eric wysunął lufę karabinu przez okno. Wziął głęboki oddech i zapytał:

– W kogo mam strzelać? Kierowcę?

Uśmiechnąłem się krzywo.

– Nie w kogo a w co. Strzelaj w opony, potrzebujemy zyskać na czasie, a każda niesprawna ciężarówka jest na naszą korzyść. – Eric przytaknął.

Dostrzegłem, jak żołnierze North wysuwają swoje karabiny w naszą stronę. Chłopak też musiał to dostrzec, bo mięśnie na jego karku się napięły.

– Schyl się na razie. Może zrobić się gorąco. Musimy podjechać bliżej.

Skręciłem ostro w kierunku konwoju wroga.

W powietrzu rozległ się świst, obok mojej twarzy przeleciał pocisk, odbijając się od ramy pickupa. Cholera. Mało brakowało. Zbliżyłem się jeszcze trochę. W naszym kierunku poleciały kolejne pociski.

– Teraz! – krzyknąłem.

Eric uniósł się, wysuwając karabin przez okno. Szybko i celnie wymierzył w oponę pierwszego pojazdu. Samochodem zarzuciło na boki i stanął w poprzek konwoju. To samo wydarzyło się z kolejnym, co uświadomiło mi, że Carl i Paul nie próżnują.

– Świetna robota – powiedziałem.

Kolejne strzały rozbrzmiały w powietrzu. Schyliłem głowę, pociągając za sobą Erica, który syknął. Straciłem panowanie nad autem, które slalomem pokonało kolejne metry, aż w końcu wcisnąłem gwałtownie hamulec. Gdy rzuciło nas do przodu, uderzyłem skronią w kierownicę.

W oczach mi pociemniało. Długa seria ostrzałów umilkła i zastąpiła je głucha cisza. Zacisnąłem dłoń na uchwycie w drzwiach, próbując dojść do siebie. Nie mogłem zemdleć w takim momencie. Krzywiąc się, spojrzałem na Erica. Jeden z naboi trafił go w ramię, zabarwiając rękaw na czerwono. Na szczęście nie było to nic poważnego i wciąż żył. Rebecca by mnie zabiła, gdyby zginął. Dlaczego w ogóle o tym myślałem w takim momencie?

Przyłożyłem dłoń do skroni, czując na niej coś wilgotnego. Spojrzałem na swoje place, umazane krwią. Wytarłem je w materiałowe spodnie moro i wykorzystując przerwę w ostrzale wroga, spróbowałem odpalić pickupa. Silnik zazgrzytał. Ostrzał został wznowiony. Pociski pozostawiały na blaszanych drzwiach kolejne wypukłe punkty, które w każdej chwili mogły przebić się do nas.

– Musimy wysiadać – oznajmiłem i otworzyłem drzwi. Pochylony wyskoczyłem z auta i usiadłem się na ziemi przy kole, wsparty o przyczepę, czując, jak śnieg przemacza mi na wskroś spodnie. Eric przeszedł na stronę kierowcy i po chwili wyskoczył, przysiadając przy drugim kole.

Dysząc, analizowałem sytuację. Byliśmy w potrzasku, do obozu był co najmniej kilometr. Nie było szansy, by dobiec do niego w całości.

Pochyliłem się, wyglądając spod ciężarówki, by ocenić sytuację. Ostrzał dochodził z zatrzymanych przez nas pojazdów, pozostałe z nich już wykręcały i zmierzały dalej w stronę obozu. Ile czasu mogliśmy w ten sposób zaoszczędzić? Miałem nadzieję, że moi ludzie byli gotowi do ataku. Gdy pocisk rozbił się, zaledwie kilka centymetrów od mojej twarzy, uderzając w śnieg, którego drobinki prysnęły mi do oczu, szybko cofnąłem się do poprzedniej pozycji.

– Daj mi swój karabin. – Wyciągnąłem dłoń w stronę Erica, przecierając załzawione oczy. Gdy wyczułem zimną metalową lufę w dłoni, chwyciłem odpowiednio broń i wychyliłem się zza rogu, wymierzając serię pocisków na oślep w stronę przeciwnika, licząc, że któryś z nich kogoś trafi. Odpowiedzieli tym samym na mój atak, zmuszając mnie do schowania się.

Oparłem głowę o bok ciężarówki, wzdychając.

Usłyszałem furkot po prawej stronie i odwróciłem się. Mrużąc oczy, uniosłem broń.

– To nasi! – krzyknął Eric, wnosząc w powietrze obłok ciepłego powietrza z ust.

Nie opuściłem karabinu, pozostając w gotowości. Ciężarówka była nasza, jednakże nie było pewności, że jadą w niej Carl i Paul. Po chwili rozległy się kolejne strzały, tym razem skierowane w pędzący w naszą stronę pojazd i już nie miałem wątpliwości kto w nim siedzi. Opuściłem broń. Carl zatrzymał się ostro, wykręcając przed nami, tak, że otwarta przyczepa znalazła się dokładnie na wprost nas. Nie wiem, czy to był przypadek, czy miał jakiś ukryty talent, ale w tym momencie cieszyłem się, że to właśnie on prowadził pojazd. Wraz z Ericem wskoczyłem na przyczepę i skierowałem się do niewielkiej szyby oddzielającej nas od kierowcy. Zapukałem w nią, krzycząc:

– Ruszaj!

Wystartowaliśmy tak gwałtownie, że odrzuciło nas na bok, omal nie przewracając. Przykucnąłem nisko, świadom zagrożenia, które w każdej chwili mogło ponownie rozbrzmieć nad naszymi głowami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro