10.2 Starcie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

JOHN

Gdy dojechaliśmy do obozu, bez namysłu wyskoczyłem z przyczepy, nim jeszcze się zatrzymaliśmy. Uszy wypełniał mi huk nieprzerwanych wystrzałów z karabinów maszynowych. Po chwili, gdy się z nimi osłuchałem, byłem w stanie rozróżnić więcej dźwięków: krzyki, nawoływania i przekleństwa rzucane w rozpaczy. Wszystko to mieszało się nieprzyjemną dla uszu kakofonię.

Rozglądałem się w panice, analizując kolejny swój krok. Gęsty czarny dym wznosił się nad obozem. Wokół mnie były rozerwane i podziurawione plandeki namiotów. Wpatrywałem się z przerażeniem w pole walki, oddalone od nas o dobre kilkanaście metrów. Widziałem, jak kolejni ludzie osuwają się na ziemię, zagłębiając w białym puchu zabarwionym śladami krwi. 

Pośród nich byli również moi żołnierze, a wśród nich przyjaciele, którzy padali kolejno martwi bądź poważnie ranni.

W oddali rozbrzmiał wybuch i nastąpiła cisza, którą zakłócał jedynie szum. Przytknąłem dłonie do uszu, marszcząc się i zwijając z bólu. Skąd oni mają jeszcze granaty!

Gdy początkowy szok minął, wyprostowałem się, obejmując okolicę wzrokiem. Przede mną wyłonił się wysoki mężczyzna z niebieską przepaską na ramieniu. Wymierzyłem w niego, oddając strzał, zanim on zdążył zrobić to ze mną. Pocisk trafił mu w nogę, gdyż w pośpiechu nie uniosłem wystarczająco wysoko broni. Mężczyzna odruchowo zgiął się z bólu. Nie czekając, wykorzystałem tę okazję i strzeliłem mu w głowę.

Obok mnie stanął Eric.

– Co robimy?

Nie odpowiadając mu, rzuciłem się w kierunku ciężarówki z bronią. Słyszałem za plecami, że za mną podążał, czekając na rozkazy. Tylko że ja nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć, wokół mnie ginęli moi ludzie, a ja pierwszy raz nie wiedziałem, co powinienem był zrobić. Żałowałem, że rozbiliśmy obóz na otwartym terenie, nie wiem, co mi strzeliło wtedy do głowy, ale jedynym, o czym wtedy myślałem, było znalezienie się, jak najszybciej u boku Rebeccy. Teraz przyszło mi zapłacić cenę za swoją lekkomyślność. Tylko dlaczego to inni mieli ginąć za mój błąd?

Widziałem już wiele śmierci w swoim życiu. Do równie wielu się przyczyniłem. Na wojnie nie raz żegnałem przyjaciół i towarzyszy broni, wielu z nich nie znałem nawet z imienia. Jednakże świadomość, że to ja decyduję o losach moich ludzi i to ode mnie zależy ich życie, mnie przerażała za każdym razem, gdy widziałem ich martwe ciała. Każda śmierć była dla mnie błędem w strategi, którego mogłem uniknąć, inaczej rozplanowując siły ataku, wysyłając do starcia lepiej wyszkolonych, bądź większą grupę. Byłem świadom, że ich śmierć była nieunikniona. Prędzej czy później by do tego doszło, ale dlaczego to za moje decyzje musieli ginąć? Dużo łatwiej było mi karać śmiercią niż na nią posyłać. W końcu ci ludzie niczym sobie na nią nie zasłużyli. Ale jako dyrektor i przywódca South musiałem się z tym liczyć. Taka była cena władzy, a ja byłem aż nadto świadom, brzemienia spoczywającego na własnych barkach. Jednakże nie mógłbym zrezygnować z tego stanowiska, nie wybaczyłbym sobie, gdyby ci sami ludzie ginęli pod rządami innej osoby, wiedząc, że służąc mi, mogliby skończyć inaczej.

Nagle dostrzegłem celującego w nas żołnierza. Rzuciłem się w bok, pociągając za sobą Erica, w chwili, gdy karabin wypalił. Upadłem wraz z nim na ziemię, przygniatając go swoim ciężarem, pozostawiając na ziemi ślad odkrytej spod śniegu ziemi. Podniosłem się szybko, wyciągając ku niemu rękę. Gdy wstał, odbiegliśmy, znikając z pola rażenia przeciwnika.

Wychyliłem się zza jednego z namiotów i dostrzegłem żołnierza North mierzącego do Bena, który bezbronny stał przed nim z uniesioną ręką. Rozległ się strzał i ciało mojego przyjaciela głucho opadło na ziemię.

– Nie! – krzyknąłem, przykuwając tym uwagę mężczyzny, który uniósł broń w naszym kierunku, zmuszając mnie do ponownego ukrycia się za plandeką, która i tak nie byłaby w stanie mnie obronić przed pociskiem. Opadłem na ziemię równolegle z rozbrzmiewającym ostrzałem, chowając głowę w zgięciu łokcia.

– Idź do ciężarówki. – Skinąłem Ericowi głową w jej stronę, wsuwając mu w ręce karabin. Chłopak przytaknął, zerwał się z ziemi i czym prędzej oddalił się, kryjąc się pośród strzępów namiotów.

Kolejny strzał w moją stronę nie nadchodził, nie słyszałem nic poza wybuchami i krzykami ludzi w oddali, ale nie tutaj. Byłem pewny, że mężczyzna się do mnie zbliża. Podniosłem się z ziemi, gotowy go zaatakować. Jedyną broń, którą dysponowałem, oddałem Ericowi. Musiało mi wystarczyć moje doświadczenie w walce i szybki refleks. Dostrzegłem długi cień rzucany przez mężczyznę w zachodzącym słońcu. Niczego nie świadomy, zdał się na moją łaskę. Jak tylko oszacowałem dokładniejsze położenie wroga, wyskoczyłem pochylony zza rogu, popychając żołnierza na ziemię za tułów. W ułamku sekundy w zachodzącym słońcu błysnęło mi ostrze noża, niezdarnie wsuniętego za pas przy spodniach. Szybkim ruchem pochwyciłem go i przeciągnąłem nim po szyi żołnierza, uwalniając potok krwi z jego krtani. Mężczyzna zakrztusił się, wypluwając jej nadmiar, zanim ostatecznie zszedł.

– To za Bena. – Wbiłem ostrze noża w jego pierś, pozostawiając go tam, niczym przekleństwo, które na siebie zrzucił, zabijając bezbronnego i niepełnosprawnego człowieka oraz mojego przyjaciela.

Ostatni raz spojrzałem na jego pusty wzrok, zanim podniosłem się i rozejrzałem po okolicy, zasłanej trupami, wśród których byli moi ludzie. Widok ten przerażał mnie w równym stopniu, co dzień, w którym zostaliśmy zaatakowani w drodze na pertraktacje pokojowe z South. Kolejny raz nie byłem w stanie ocalić swoich ludzi. Czy byłem godzien nazywać się ich dowódcą? Rzuciłem się w kierunku ciężarówki z bronią, gdzie zastałem już Erica. Dysząc, rozejrzałem się za najlepszą bronią. Kark lepił mi się od potu, serce waliło w piersi, a z ust wydobywały się płytkie oddechy. Przemoczony dygotałem z zimna. Bez namysłu sięgnąłem po karabin przystosowany do strzelania z dużej odległości oraz niewielki pistolet, który wrzuciłem do szerokiej kieszeni przy spodniach.

Nie czekając na Erica, wyskoczyłem z przyczepy, podbiegając do sąsiedniej ciężarówki. Wrzuciłem broń na jej dach. Wybijając się od ziemi, podciągnąłem się na krawędzi jej zadaszenia i wszedłem na jej szczyt. Położyłem się na niej płasko, rozkładając w pośpiechu przed sobą karabin. Przyłożyłem oko do celownika. Dostrzegłem, jak część z moich żołnierzy przerywa ostrzał, na skutek wyczerpanej amunicji i przechodzi do bezpośredniego ataku, używając swojej broni jak ciężkiego narzędzia do obezwładniania przeciwnika. Obrałem na cel, mężczyznę celującego do jednej z takich osób. Żołnierz North padł, a za nim kolejni, spośród szyków wroga. Nim ktoś zdążył do mnie dotrzeć, leżał już martwy. Uzupełniając magazynek, poczułem, jak ciężarówka się poruszyła. Odwróciłem się i dostrzegam wskakującego na dach wysokiego, szczupłego żołnierza North.

Mierzył do mnie z prostego rewolweru. Sytuacja normalnie by mnie bawiła, gdyby nie fakt, że leżałem niezdolny do ataku i całkowicie zdany na jego łaskę. Zacisnąłem mono szczękę, analizując w głowie sposób, w jaki mógłbym go zaatakować, nie narażając siebie na śmierć, jednakże każdy pomysł, który pojawił się w mojej głowie, kończył się dla mnie tragicznie. Byłem całkowicie zdany na jego łaskę. Jak mogłem pominąć sytuację, w której ktoś zachodzi mnie od tyłu? Byłem tak skupiony na ratowaniu własnych ludzi, że całkowicie zapomniałem o sobie. Pierwszy raz nie widziałem drogi ucieczki, a może nie chciałem jej dostrzec. Przed oczami zamajaczyła mi twarz uśmiechniętej Rebeccy. Przymknąłem oczy gotów, zakończyć swoje cierpienie.

Rozległ się strzał, jednakże nie poczułem żadnego bólu. Coś huknęło, wstrząsając ciężarówką.

Otworzyłem oczy, dostrzegając leżącego przede mną mężczyznę, z krwią wypływającą mu ze skroni.

– Czy zawsze muszę ratować ci skórę? – powiedział głos, kogoś stojącego u podnóża ciężarówki. Skierowałem swój wzrok na mojego wybawiciela, ledwo dostrzegając jego głowę zza zadaszenia ciężarki. Ian. – Poza tym, co to do cholery miało być?! Zamierzałeś dać mu się ot tak zastrzelić? Co w ciebie wstąpiło?!

Odetchnąłem głęboko, opuszczając głowę na dach. O mało nie zginąłem.

– Nie wiem – wybełkotałem pod nosem. – Czy kiedyś będę w stanie ci się za to wszytko odwdzięczyć?

– Wydaje mi się, że nie. A teraz wracaj do swoich ludzi! Potrzebują cię. – Słyszałem w jego głosie nutę rozczarowania i słusznie od kilku dni zachowywałem się jak rozwydrzony bachor, który szedł na skróty, zamiast zmierzyć się z rzeczywistością.

Skinąłem. Spojrzałem w kierunku rozgrywającej się strzelaniny. Uzupełniłem karabin i wykonałem jeszcze kilka celnych strzałów, po czym uznałem, że więcej nie zdziałam z tej odległości. Pozostawiając broń na dachu, zeskoczyłem na ziemię.

Wyciągnąłem z kieszeni pistolet i lawirując pomiędzy zaparkowanymi pojazdami, zbliżałem się do głównego pola walki. Starając się nadmiernie nie człapać w mokrym śniegu, rozglądałem się na boki, szukając nadchodzącego wroga, gdy ktoś stuknął mnie w plecy.

– John?

Odwróciłem się gwałtownie, odruchowo chwytając i zaciskając dłoń na czyjejś szyi. To był Eric.

– Pojebało cię, żeby mnie tak nachodzić? – warknąłem i ponownie wyjrzałem zza rogu, oceniając sytuację.

– Może to się przyda – powiedział niepewnie.

Spojrzałem na niego, a następnie na niewielką metalową puszkę w jego dłoni. Zasłona dymna. Mieliśmy zaledwie kilka takich puszek pozostawionych na gorsze sytuacje, ale zdecydowanie to była jedna z nich. Skinąłem głową.

– Masz jeszcze jedną? – zapytałem.

Eric skinął głową. Zdjął torbę z ramienia, otwierając ją przede mną na ziemi. Była wypchana po brzegi różnymi rodzajami broni i nie tylko.

– Gdyby nie fakt, że cię znam, pomyślałabym, że zamierzałeś nas okraść.

Kucnąłem przy torbie i wyciągnąłem z niej jeszcze jedną puszkę. Przejrzałem dokładnie jej zwartość, natrafiając na ostatni granat, który posiadaliśmy. Całkowicie o nim zapomniałem.

Po chwili się skrzywiłem, wyciągając go ostrożnie z dna torby.

– Jak wyjdziemy z tego w jednym kawałku, to przypomnij mi, abym cię porządnie złajał, za to, że go tu wrzuciłeś. Wiesz, co by się wydarzyło, gdyby któraś z tych rzeczy przypadkowo go uszkodziła? – Westchnąłem, kręcąc głową. – Nieważne weź go.

Eric wytrzeszczył oczy.

– Przestań cały czas trząść portkami. – Zganiłem go. – Gdy rzucę te dwie puszki w stronę pola walki, jak tylko dym się zacznie rozprzestrzeniać, udaj się w kierunku tamtych trzech ciężarówek. – Wyciągnąłem dłoń przed siebie, wskazując mu palcem w ich stronę. – Odblokuj zawleczkę, rzuć granat i czym prędzej uciekaj gdzieś się schować. Siła wybuchu powinna wyrządzić wystarczające szkody w szykach wrogach, nie dosięgając przy tym naszych ludzi.

Miałem nadzieję, że wybuch pojazdów nie przekroczy szacowanego przeze mnie pola rażenia.

Eric przytaknął tępo.

Chwyciłem go za rękę, wciskając mu w dłoń granat.

– Ufam ci, że sobie poradzisz. – Spojrzałem mu w oczy. – A teraz przygotuj się do biegu.

Schyliłem się po puszki z zasłoną dymną i otworzyłem pierwszą z nich, rzucając ją daleko na środek pola walki, po czym powtórzyłem to samo z drugą.

Eric ruszył, gdy dym już znacznie się rozprzestrzenił. Chwyciłem za swój pistolet i wbiegłem prosto w sam środek pola walki. Na szczęście żołnierze North mieli niebieskie przepaski na ramieniu, które przy odrobinie wysiłku dało się łatwo dostrzec wśród dymu.

W oddali rozległ się głośny wybuch. Zatkałem uszy. W powietrze wzniosła się pomarańczowo-żółta chmura ognia, prześwitująca spośród otaczającego mnie dymu.

Amunicja mi się skończyła, zasłona dymna coraz bardziej opadała i coraz łatwiej było nas dostrzec. Chwyciłem za leżący na ziemi stalowy pręt od namiotu i wstając, zamachnąłem się, roztrzaskując głowę żołnierza North tuż przy mnie, rozchlapując jego krew na resztkach rozdeptanego śniegu.

***

Ostrzał trwał całą noc. W końcu wojska nieprzyjaciela się wycofały, pozostawiając nas z poniesionymi stratami.

Starłem wierzchem dłoni, zaschniętą krew ze skroni i utykając, ruszyłem do kolejnego ciała leżącego na ziemi. Przyłożyłem dwa palce do jego szyi, lekko je dociskając. Odczekałem. Nic. Brak pulsu. Znowu.

Walnąłem dłonią w piach tuż przy jego głowie. Pochyliłem się nad nim, opierając czoło o nieruchomą klatkę mężczyzny. Czułem, jak oczy pieką mnie od zmęczenia i drobinek kurzu, wciąż unoszących się w powietrzu, po wybuchach oraz łez próbujących wydostać się na powierzchnię.

Podniosłem zamazany wzrok, rozglądając się po obozie. Po tym, co z niego zostało. Wykrzywione stelaże namiotów, wśród resztek stopniałego i rozchodzonego śniegu, pokrywały obdarte plandeki, powiewające na wietrze. Część z nich wciąż lizały płomienie ognia. Wiele z nich była podziurawiona jak sito, część zwęglona i tylko nieliczne w oddali pozostały nietknięte.

W obozie panowała grobowa cisza. Czuło się wiszącą nad wszystkimi chmurę przygnębienia i rozpaczy. Dostrzegłem, jak wielu żołnierzy ukradkiem ociera łzy, pochylając się nad ciałem towarzysza.

Odwróciłem się w kierunku przyczepy, przy której ustawiały się dziesiątki rannych. Ian nieprzerwanie ich opatrywał, a wiele sprawnych towarzyszyło mu w tej pracy, pomagając w drobnych opatrunkach, które mogą zaczekać do naszego powrotu.

Ponownie spojrzałem na ciało leżące przede mną. Powoli wstając, udałem się do kolejnej osoby, szukając kogoś, komu mogę jeszcze pomóc.

Wśród ciał odnalazłem Bena. Na jego widok ścisnęło mi pierś.

– Przepraszam. Nie wiem, po co cię ze sobą zabrałem.

Poczułem, jak ktoś zaciska dłoń na moim ramieniu. Odwróciłem się obojętnie, dostrzegając Erica. Miał osmoloną twarz i rozdartą u boku czarną bluzkę. Ramię miał owinięte białym bandażem, na którym pozostały krwawe odciski palców, najprawdopodobniej Iana opatrującego wszystkich w pośpiechu.

– Spisałeś się – powiedziałem, siląc się na słaby uśmiech.

Chłopak skinął nieznacznie głową.

– Trzymasz się? – zapytał.

Spojrzałem na ciało Bena.

– Niezbyt.

– Byliście blisko?

– Nie tak jak z Ianem i Henrym, ale tak. Był jednym z moich pierwszych uczniów. Zawsze był oddany i wierny do samego końca. Nigdy nie będę w staranie mu wynagrodzić trudu, który sobie zadał, stojąc u mojego boku. Nie raz uratował mi skórę, w trudnych momentach. Żałuję, że ja nie mogłem zrobić dla niego tego samego.

Eric skinął, wyciągając do mnie butelkę z wodą.

Pokręciłem nieznacznie głową.

– Daj ją komuś, kto bardziej jej potrzebuje.

– W porządku – powiedział pod nosem i odszedł. Dostrzegłem kątem oka, jak przystanął, spoglądając na mnie z otwartą buzią. Na jego twarzy malowało się pytanie. O cokolwiek chciał zapytać, najwidoczniej się rozmyślił, bo skręcił i zniknął za rogiem ciężarówki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro