| Rozdział XV | Rodzice |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

          Podążając jednym z korytarzy, każdy z kroków stawiałam tak, by przez przypadek nie być przez kogoś dosłyszaną. Przy każdym skrzypnięciu podłogi, na moją twarz wpływało skrzywienie, albo zirytowanie samą sobą. Wystarczyło, by do takiej Dolores dotarł chociażby szmer i już po mnie. 

          Bezustannie w mojej głowie plątały się myśli, tworząc prawdziwe zamieszanie i bałagan. Oczywiście wszystkie z nich głównie miały coś wspólnego z wizją, którą mogłam przed chwilą zobaczyć, jak i również powodu szukania mnie. Co takiego zrobiłam? A może dopiero zrobię? Czemu nikt nie może mi na to odpowiedzieć? Nawet Bruno nie ma na ten temat zielonego pojęcia, a przynajmniej tak mi powiedział...

          – Martha? – Za swoimi plecami usłyszałam cichy głos. Zamknęłam oczy, zrezygnowana biorąc jeden głęboki wdech. Zacisnęłam obie ręce w pięści, po chwili je rozluźniając. Spięłam się, odwracając w kierunku nieco zmieszanej i zdziwionej dziewczyny. Skąd ja wiedziałam, że tak to się skończy? – Co ty tu robisz? – Dolores przekręciła głowę nieco na bok, kilka razy mrugając szybko. Przyłożyła splecione ręce do klatki piersiowej. – Wszyscy cię szukają. Co się stało?

           – Emmm... – Nerwowo zacisnęłam usta w wąską linię, wzrokiem kręcąc na wszystkie możliwe strony. – Wiesz... ja po prostu... – Zwiesiłam głowę skruszona. To nie tak miało się to wszystko potoczyć. Założyłam ręce na klatce piersiowej, wzrokiem znajdując jeden punkt, którym (gdybym mogła) pewnie wywierciła dziurę w podłodze. 

          – Nie ważne – zorientowała się, że raczej nie bardzo chcę o tym mówić. Wypowiadając te słowa, pokręciła głową, na chwilę odwracając wzrok. – Chodź ze mną. – Odwróciła się, dając mi tym znak, bym tak zrobiła. Ze zwieszoną głową, ruszyłam za nią, usta dalej mając ściśnięte. Nie zdziwiłabym się gdyby były już całe sine. 

          W moim umyśle, jakby nagle zaświeciła się mała lampka. Podniosłam dłoń, chwilę obdarzając ją nieco większą uwagą. Zacisnęłam ją w pięść, wzrok przenosząc na plecy dziewczyny. Jeszcze jest szansa. 

          Wyciągnęłam przed siebie dłoń, z każdą chwilą zbliżając się do swojego celu. Skupiłam się na jej odsłoniętych przedramionach. Z pewnym siebie wzrokiem, parłam powoli na przód, tak by ta nie zorientowała się co zamierzam zrobić. 

          Dotarłyśmy do bardziej odosobnionej części budynku i dokładnie w momencie, którym miałam jej dotknąć, gwałtownie i niebywale szybko przybiła mnie do ściany, dłońmi przytrzymując moje przysłoniętą koszulą ramiona. Jęknęłam głucho, gdy moje plecy boleśnie spotkały się ze ścianą. Czyli o zmienieniu jej wspomnień mogę zapomnieć.

         – Słuchaj. Chcę ci pomóc, więc z łaski swojej nie stawiaj oporu. – Wystraszonym wzrokiem, patrzyłam w jej przepełnione pewnością siebie oczy. Teraz nawet nie przypominała Dolores. Zupełnie jakby ktoś przejął jej ciało. Staliśmy tak chwilę, aż w końcu czegoś nie zrozumiałam. Jaka ja jestem głupia.

          – Camilo? – zapytałam cicho, w związku z czym jego, źrenice gwałtownie zwężały, a ciało spięło. Teraz już miałam całkowitą pewność, że mam rację. Oboje zamilkliśmy, stojąc w milczeniu. Od jego wciąż mocnego (a może coraz mocniejszego) uścisku, nadgarstki przepełniał coraz większy ból, czego starałam się nie okazywać. Zacisnęłam zęby, nie odwracając wzroku od oczu "Dolores". Teraz faktycznie widziałam w nich Camilo. Nikt nie miał takiego wzroku jak on. Przepełniony pewnością siebie i błyskiem, którego nie zdążyłam jeszcze rozszyfrować. Szkoda, że nie zwróciłam na nie wcześniej uwagi. Może nie dałabym się tak łatwo nabrać. – Możesz mnie puścić? – wymamrotałam w końcu, gdy w moich oczach zaczęły zbierać się już za długo powstrzymywane łzy. 

          Szybko, zareagował, odchodząc ode mnie i wracając do swojej prawdziwej postaci. Z bólem wyrytym na twarzy, zaczęłam rozmasowywać niemalże sine nadgarstki. 

          – Skoro już ci pomogłem dotrzeć do tej części domu to teraz powinnaś poradzić sobie sama. – Wskazał dłonią w jakimś kierunku za mną. Obejrzałam się napotykając na duży obraz.- Znalazłem to przejście jakiś czas temu. Ukryj się dopóki burza nie minie.- Odwrócił się, najwyraźniej chcąc odejść, jednak zatrzymałam go, chwytając za jego ramię. Nasze spojrzenia znów się spotkały. Zacisnęłam szczękę z trudem, znów zmuszając ją do rozluźnienia. 

          – Czemu mi pomogłeś? – zapytałam, a on tylko spuścił zmieszany wzrok.

          – Załóżmy, że to taka mała rekompensata za moje wcześniejsze zachowanie. – Jednym ruchem wyrwał ramię z mojego uścisku, zupełnie jakby wcale nie sprawiało mu to trudności. Odszedł zostawiając mnie sam na sam z samą sobą. 

          – Dziękuję – szepnęłam z uśmiechem, choć on nawet tego nie usłyszał. Nie czekając dłużej, podeszłam do obrazu, który wskazał mi chłopak. Przesunęłam donicę, odcinającą mi drogę i uchyliłam delikatnie drzwiczki. Ujrzałam w ścianie dziurę przykrytą od zewnątrz krzakami. Czyli czeka mnie jeszcze przedzieranie się przez gąszcze gałęzi i liści? Super. Właśnie tego oczekiwałam. 

          Przewróciłam oczami i wśliznęłam się w dziurę. Niedługo potem już stałam na zewnątrz jedynie z  kilkoma gałązkami we włosach. Szybko się ich pozbyłam i ruszyłam w kierunku wioski.

–––

          – Mówiłam – kobieta przerwała – to nie był najlepszy pomysł, by ją tu zatrzymać. Trzeba było ją porzucić gdzieś w lesie i tyle. Pozbylibyśmy się tego problemu. Nie ma z niej praktycznie żadnego pożytku. – Przyparta plecami do ściany budynku obok czułam jak moje serce rozpada się na kawałki, a w oczach pojawiają się łzy. Nigdy nie myślałam, że tak właśnie mnie postrzegają. Mimo jej ciągłych uwag i pogardy skierowanych w moją stronę, przywiązałam się do niej. Traktowałam ją jak swoją babcię. Jakby nie patrzeć to właśnie ona wychowała mnie i tyle lat trzymała pod swoim dachem. 

          Najwidoczniej będę musiała znaleźć jakąś inną kryjówkę, bo do swojego pokoju raczej się nie dostanę. Drogę zagradzali mi Pani Guzman, Alma i Mariano. Ze łzami w oczach odepchnęłam się od ściany. Miałam odejść, jednak zatrzymał mnie głos mężczyzny.

          – Matko... – to wcale nie zabrzmiało przyjaźnie ze trony Mariano – Martha jest dla mnie jak młodsza siostra, której nigdy nie miałem. – Dotknął opatrzonego nosa, po chwili niczym oparzony odsuwając rękę. Na jego twarzy zagościł ból. Słysząc te słowa poczułam ciepło na sercu. – Jak możesz mówić, że na nic się nie przydała? – Zignorował ból, kontynuując swój wywód. – Tylu ludzi mogło zapomnieć o swoich zmartwieniach właśnie dzięki niej. To Martha była ostatnią deską ratunku w razie gdyby ceremonia Antonio się nie udała. Poprzez zmianę wspomnień przywróciła ludziom nadzieję i wiarę. Ujmując to wszystko w jednym zdaniu, przyczyniła się do zmienienia tej mieściny na lepsze. – Na moją twarz wpłynął ciepły uśmiech. Wychyliłam głowę zza ściany, spoglądając na zezłoszczonego mężczyznę. – Poza tym ona jest zwykłą dziewczyną. Zabrałyście jej całe lata życia zamykając w tym domu. – Wskazał dłonią na konkretne drzwi stojącej u ich boku kamienicy. – Nie macie serca.

          – Nic nie rozumiesz synu. Jej rodzice... – Nawet nie pozwolił jej dokończyć.

          – Nie obchodzą mnie jej rodzice! – wybuchł. – Ona niczemu nie zawiniła. Jak w ogóle możesz usprawiedliwiać swoje czyny przeszłością? Trzeba było traktować ją jak normalnego człowieka, a nie zwierzę. 

S.s.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro